37544.fb2
Siedzimy na tarasie willi Szamana na Mokotowie. Jest dokładnie połowa czerwca. Pachnie jaśmin i kiełbaski z grilla. Szaman, Kudłaty, Matka, Antoni, Dżaba, zaraz pojawi się Mister, później przychodzą Hipolity. Nie ma z nami Kaczora, którego z domu nie wypuszczają żona i teściowa, Grześka, który uczy się do egzaminu na aplikację adwokacką, Lewego, który tyje, Milczącego, który czeka na swoje pierwsze dziecko (przez chwilę pojawia się Ryba, który lada moment będzie ojcem bliźniaków, żona już w szpitalu, on od dwóch dni pijany). No, nie ma jeszcze oczywiście Ojca, który właśnie porzucił swoją kolejną pracę, tym razem w modnym i przede wszystkim dobrze płacącym piśmie dla kobiet. Nie ma Małego, który mimo że przyjechał z Anglii ponad pół roku temu, to czas wolny po pracy Asystenta Dyrektora Do Spraw Finansowych w Jakiejś Dużej Firmie Konsultingowej bierze kwasy i chodzi tylko na techno party. Na stole sześć butelek białego wytrawnego wina, musztarda francuska (z Dijon oczywiście, najlepsza na świecie) musztarda angielska, majonez, ser biały, ser rokpol, pomidory z bazylią (dzieło Antoniego). Pomiędzy talerzami bezprzewodowy telefon. W każdej chwili może być potrzebny. Gdy zadzwoni Ania i Szaman będzie musiał ukryć się w pokoju i zeznawać, a ona opowie mu o swoich fobiach (boi się widliszków i wiertarek elektrycznych) albo gdy już Kudłaty najedzony kiełbaskami, po kilku drinkach wyjmie kalendarzyk z magicznymi numerami i zacznie dzwonić do wszystkich swoich zaprzeszłych miłości, pięciominutowych narzeczonych, nieskonsumowanych kochanek, przyjaciółek od serca, sąsiadek, sekretarek z pracy, tancerek z Go – Go. Matka z zabandażowaną nogą. Patrz bracie, popękały mi chrząstki w stopie, kurwa, jak ja teraz będę chodził, nie mówiąc już o tańczeniu. I rzeczywiście, kilka godzin później Matka wykonując skomplikowaną figurę retoryczno – taneczną w salonie, między kominkiem a szafą gdańską, pada z jękiem, doczołguje się do krzesła (arcydzieło tapicerki) i jęcząc obmacuje swoją lewą stopę. Matka łysiejący, a przecież swoje blond włosy ukochał najbardziej, rzadka kozia bródka, jasny dżinsowy komplecik. Antoni dystyngowany, na czarno, z elegancją i szwajcarską precyzją palący papierosy, z tym uroczym francuskim akcentem, Dżaba z nerwowym oczopląsem, z nogą na nogę, wbity w ogrodowy fotel, co chwilę proponujący Matce, żeby pojechać do Runia na imprezę. Szaman elokwentny, coraz bardziej pijany, za kilka godzin przestanie kontrolować sytuację, na razie trzyma się dobrze, prowadzi z Antonim francuską konwersację. Kudłaty już zaczyna gmerać sobie we włosach.
Niech Antoni przyniesie chleba, mówi Dżaba, chrupiąc kiełbaskę umaczaną w musztardzie z Dijon, wsuwając sobie w usta plasterek pomidora z bazylią, sięgając po kieliszek z winem. Zaraz dam jeszcze coś do jedzenia, mówi Szaman widząc że grill pustoszeje.
Lepiej byś dał telefon do jakiegoś dobrego burdelu, mówi Kudłaty. Podobno najlepszy jest na Mickiewicza. Matka prosi o pled. Jeszcze nie chce woreczków z gorącym piaskiem na kolana.
Wreszcie Szaman z Kudłatym sprowadzają jakąś kobietę, przyjaciółkę byłej kochanki Kudłatego, która, jak zeznaje sam Kudłaty, okazała się kurwą. Panna zajeżdza w przeciągu dwudziestu minut, ale nie może wyjść z taksówki, bo chłopcy się kłócą, kto ma zapłacić. O, masz rude włosy, mówię do niej, lubię rude włosy. Nie rude, tylko burgundowe – panna na to. A do Kudłatego: masz straszne zmarszczki. Gdzie, gdzie, Kudłuś maca się nerwowo po twarzy. Na dupie, odpowiada inteligentnie panna o burgundowych włosach. Ta panna jedzie glebą, mówi Hipolit. To prawda, ale cóż. Za dwie godziny i tak będzie obiektem adoracji na przemian Szamana i Dżaby.
Zaczynasz lubić mieszczańskie życie, mówi z przekąsem Grażyna, gdy następnego dnia podaję jej przez balkon dziesięć grubych powieści (paru Amerykanów i Marquez) na wakacje. Grażyna z Jasiem pożyczonym samochodem jadą do słodkiej Francji. Grażyna chce zwiedzać zabytki i obcować z kulturą europejską, tudzież pokazać się tu i tam, Jasio chce przywieźć calvados. Grill to symbol starzenia się i popadania w mieszczaństwo, w dodatku w złym niemieckim stylu, kontynuuje Grażyna, która zna się na tym co wypada a co nie. Jaśmin, róże, białe wino. Starzejesz się Dziubas, mówi a ja stoję boso na zimnej terakocie, w przybrudzonym szlafroku (ha, ha Dziubas w szlafroku, nie mogę), i tępo wpatruję się w dzielącą nas barierkę. Trzy tygodnie we Francji. To byłoby miłe. U Szamana na tarasie zadecydowaliśmy, że jak zwykle, by dopełnić obrządku pojedziemy w lipcu do Chłapowa. Hipolit ma jeszcze zeszłoroczny karnet do wesołego miasteczka. Dnie i wieczory będziemy spędzać na plaży, noce w knajpie w ośrodku sportowym w Cetniewie, rano wracać wzdłuż morza, idąc ciężko, po kostki w wodzie. Wszystko jest przewidywalne.
Siedzę przed komputerem, wbijam wzrok w monitor, czasami wystukam na klawiaturze źle skonstruowane zdanie, na dodatek pozbawione sensu. Słucham The Smiths, płyt sprzed dziesięciu lat, jest sentymentalne, mieszczańskie niedzielne południe.
Telewizor obiecuje familijne seriale i programy krajoznawcze.
Powinienem załatwić parę spraw. Zmieniam kasety. „Hatful of Hollow” zamieniam na „Meat Is Murder”, choć wczoraj zjadłem około dziesięciu kiełbasek. No cóż, jestem hipokrytą. Mam jeszcze „Queen Is Dead”, „Louder Than Bombs”, „Strangeways Here We Come”. „Rank”, właściwie mam wszystko, nie wspominając o solowych płytach Mozera. Morrissey jest taki angielski, powiedziała w radiu Siouxsie Sioux, zamknięty w sobie, nie otwiera się na innych ludzi, jest niesamowitym indywidualistą.
Wielka Siouxsie. Ich wczesne płyty: „Scream”, „JuJu”, „Hyaena”.
Później zaczęli się gubić. Lubiłem ten okres kiedy w Banshees grał na gitarze Robert Smith. Oczywiście, że szalałem na punkcie The Cure. Łapało się przy nich cudowne doły egzystencjalne.
Słuchałem też Joy Divison, za to nie ciąłem się ani razu, ani nie próbowałem powiesić.
Muniek uważa, że jestem największym fanem pedalskiej angielskiej muzyki. Dając mi swój tomik wierszy „Gandża” w dedykacji napisał „Klossowi, fanowi pedalskiej angielskiej muzyki”. „Gandża” to wiersze, które napisał po trawie na zajęciach studium wojskowego. Jest tam dużo brzydkich wyrazów.
Są tam wiersze o Runiu i Leninie, a także o dupach, pipach i chujach. Muniek jest polonistą, to się zna. Oprócz pedalskich kapel (raptem dwie: Smiths i Suede, Muńkowi się zdaje, że wszystko co jest nagrywane w bliższych czy dalszych okolicach Manchesteru to pedalstwo. A ja akurat lubię Madchester.
Wszystkie Stone Roses, Charlatans, Happy Mondays, choć rzeczywiście najbardziej The Smiths). Uwielbiam też te wszystkie gitarowe kapelki, w których śpiewają ładne panienki o anielskich głosikach – The Sundays, Lush, lubię Sleeper, Elastikę, lubię Belly, choć Tanya Donelly jest bardziej drapieżna, tak jak Dolores O'Riordan z Cranberries. Jezu, lubię nawet St. Etienne.
Te piosenki w stylu „Only Love Can Break Your Heart” czy „Pale Movie”. Lubię panienki. Choć czasami puszczam sobie, szczególnie w pijackim towarzystwie Pogues (ten stary, dobry, bezzębny Shane MacGowan) punkowe, neopunkowe i postpunkowe kapele, chociaż coraz rzadziej do nich sięgam. To kolejny dowód, że się starzeję. Choć Lewy, który od kiedy przekroczył sto kilo wagi uważa, że jest zupełnie dojrzałym, ukształtowanym mężczyzną, stwierdza co jakiś czas, że nie wydoroślałem. Lewy już nie słucha punkowej muzyki, choć dziesięć lat temu przegrywaliśmy od siebie Vibratorsów, Pistolsów, Ramonesów, nie mówiąc już o gównach typu GBH albo Exploited, wieszaliśmy na sobie łańcuchy, nabijaliśmy pasy ćwiekami, pisaliśmy „No Future” jednocześnie chodząc do katolickiego liceum. Lewy pisze słownik wulgaryzmów i ogląda telewizyjne kiły w stylu „Kabaret OTTO”. Chyba wiecie o co mi chodzi. No tak, czasami słucham też ska. Przegrywam sobie od Runia, który postanowił, że będzie miał największą w tym kraju płytotekę ska. Sprowadza sobie z Anglii i Niemiec wszystkie, nawet najgorsze płyty, jeżeli jest na nich choć jeden kawałek w którym pobrzmiewa jakieś ska. No jasne, głównie Madness, ale słucham też The Busters, Bad Manners i tym podobne.
Lubię też francuskie kapelki w stylu Les Negresses Vertes, Raymond et Blanc Becs, lewaków z Beurre Noir. Oczywiście, że lubię Mano Negrę, choć ostatnio za bardzo lecą w latynoskie klimaty. Oni też są lewakami. Tak jak Cortazar, z którego na Wschodzie chcieli zrobić pisarza socjalistycznego, a on był po prostu lewakiem. Ostatnia płyta Mano Negry, „Casa Babylon” to już czysta Ameryka Południowa, choć odlatuję tam na punkcie jednego masochistycznego numeru „Love and Hate” z refrenem „For all the women I never had”. Runio jest tajemniczy, nigdy nie wiadomo, czy właśnie jest trockistą czy faszystą.
Sięgam bo butelkę „Sophii”, nalewam zimne wino do kieliszka, biorę w palce papierosa. Szaman coraz bardziej pijany Zapominam słów, mówi, może mam Alzheimera. Kudłaty coraz bardziej zniecierpliwiony, Matce nawarstwiają się choroby. Zapalam.
Właśnie zacząłem o was pisać książkę, chłopaki, mówię, zaciągając się papierosem dla zyskania czasu. Bardzo dobrze, mówi Szaman, przecież jesteśmy młodą inteligencją czasu przełomu. Musimy zostawić po sobie ślad. Opisz jak Kudłaty śpiewał „Jest noc, duszna, pełna ciem”, jak Szaman wykopał w Chłapowie znak drogowy, jak Dżaba stał nago u Małego w domu i krzyczał, gdzie są kurwa moje majtki, gdy robiliśmy Helikoptera w pokoju a Szaman trzymał listę społeczną, choć Helikopter powiedziała po czwartym, że ma dosyć i jak zwykle nie załapał się Matka, a wszyscy ci co chcieli to zaruchali. Napisz, jak Rybie wydawało się, że ma dwa serca, jak Szaman zjeżdżał na nartach po schodach.
Siedzę w pokoju, słucham „Back to the Old House”, popołudnie się wyciąga.
Wstawaj Dżaba, pijemy, mówi Kudłaty, szósta piętnaście, kwadrans żołnierski. Boże, gdzie ja jestem, nie wie Dżaba, Kudłaty szarpie, ściąga go z łóżka. Gdzie są te panienki, które tu były wczoraj wieczorem? Barmanka uciekła, mówi Kudłaty, a tamte dwie przed chwilą poszły, wstawaj, słyszysz? Kwadrans żołnierski, Boże, rzeczywiście, z radia dobiegają wojskowe piosenki. Szósta piętnaście, dwie godziny snu, jeszcze jestem pijany, mówi Dżaba. A gdzie Matka? Od pół godziny myje zęby.
Mało co, a byście się nawzajem przelecieli. Kudłaty podsuwa butelkę. Wszystko wam się popieprzyło przez włosy. O Jezu, rzeczywiście. Przecież i Matka i Dżaba mają długie włosy, a te panienki miały krótkie. Matka myślał że to Dżaba jest kobietą, a Dżaba był przekonany, że kobietą jest Matka. Kudłaty zadowolony, pije wódkę z butelki, chwali się że przeleciał obie, kiedy Matka i Dżaba prawie się nawzajem nie zrobili. Nie, nie chcę wódki.
Pij, pij, namawia Kudłaty, zaraz jedziemy do tych panienek. Boże wpół do siódmej, umieram, jęczy Dżaba. To mają być wakacje?
Mazury, jeziora, łódki, świeże powietrze. A tutaj od południa do północy w barze, pani Grażynko, jeszcze raz to samo. Zamiast wdychać zdrowe powietrze pali się jednego papierosa za drugim.
Bezpośrednia, gorąca linia telefoniczna z naszego apartamentu do baru, pani Grażynko, trzy żubrówki z sokiem grejpfrutowym, będziemy za pięć minut. A teraz przydałoby się coś zjeść.
Wziuuuu… i parujące jajecznice z pieczarkami zjeżdżają specjalną windą, specjalnie dla nas.
Ubieraj się szybciej, mówi Kudłaty i zagryza wódkę papierosem.
Matka już się ubrał, teraz wymachuje swoim wielkim nożem, kurwa, co tu się dzieje. Wstawać, wstawać, kwadrans żołnierski, szybciej, kurwa, jedziemy. Wyskakujemy z pokoju, zbiegamy po schodach, jak komandosi wyskakujący na akcję specjalną, szybciej, szybciej. Dopadamy samochodu, odpalaj Matka. Matka pijany, rusza z kopyta, jak nic zaraz się rozbijemy. Już to widzę, pogrzeb, rodziny, przyjaciele, tacy młodzi, mój Boże, ale sami sobie winni, byli kompletnie pijani, ponoć nie było co zbierać. Już raz Matka mało co nas nie zabił, gdy wracaliśmy z urodzin jednej z byłych ukochanych Kudłatego (piękna willa: w podziemiach kominek, barek i miejsce do tańczenia, na parterze wielki salon z szerokim wyjściem na taras, a stamtąd do tajemniczego ogrodu. Duża kasa, odeszła od Kudłatego z jakimś Włochem po usłyszeniu piosenki Erosa Ramazzottiego. Można się porzygać). Matka był nawalony, zresztą chyba nikt nie był trzeźwy, tylko resztki rozsądku miał Milczący, który przekonywał brata, żeby ten zjechał na prawy pas i nie grzał ponad setką pod prąd. Skończyło się i tak spokojnie, bo tylko na małej stłuczce.
Później samochód Matki zarósł trawą na Saskiej Kępie, a sam Matka niedługo potem stracił prawo jazdy. Na razie jeszcze je ma, jesteśmy na drodze z ośrodka „Kormoran” do ośrodka MSW, gdzie zamieszkują panny ze spółdzielni „Prymat”. Szybciej Matka, co jest. W lewo, kurwa, w lewo. Dobrze, teraz prosto i później w prawo, tam za zakrętem. Spółdzielnia „Prymat” czeka. To droga na Gdańsk, może byśmy pojechali nad morze? Wszystko w swoim czasie, na razie dziewczęta ze spółdzielni „Prymat” są priorytetem.
Będziemy je zabierali na imprezy późną jesienią, gdy o dziewiątej wieczorem będzie już bardzo zimno, deszcz będzie zacinał o szyby mieszkania Szamana, któremu na poprzedniej imprezie ukradziono komplet sztućców, spokojnie Szaman, my nie kradniemy, wyluzuj się, i rzeczywiście, Szaman już po dwóch drinkach jest wyluzowany. Z jego obwieszonej kolorowymi samoprzylepnymi karteczkami z dobrymi radami i poleceniami rodziców lodówki wyciągamy warzywa, owoce, sery, robimy sałatki, wysublimowane potrawy, tylko Matka zjada cały słoik mięsa, który stał w drzwiach lodówki. Niezłe, mówi, tylko za dużo chrząstek, zaznacza oblizując łyżkę. Kurwa, co zrobiliście z jedzeniem mojego psa, krzyczy Szaman wznosząc w górę pusty słoik jak odciętą głowę buntownika. Matka przemyka się do pokoju obok.
Wyglądasz jak małpa, mówi do jednej z dziewczyn Hipolit. Ta obraża się i idzie do domu, w dodatku zabierając ze sobą przyjaciółkę. Kurwa, Hipolit, zawsze musisz przegonić towar.
Hipolit robi minę. Nam nie pozostaje nic innego niż wzruszenie ramion, machnięcie ręką, krótka uwaga. Hipolit ma żonę.
Go – Go albo zapasy w błocie. Przed taką alternatywą stawia nas Kudłaty. Nie, Kudłaty, opanuj się. Czy w tym mieście nie ma już przyjemniejszych rozrywek w piątkowy wieczór? Nie. Dlatego trzeba stąd wyjechać. Nad morze. O tak. Jedziemy nad morze. I kiedy już byliśmy we Władysławowie, leżąc na szerokiej plaży, grzejąc nabrzmiałe ciała w popołudniowym słońcu, powoli tasując karty, sięgając po papierosy lub butelkę wody mineralnej, Kudłaty powiedział: Może byśmy pojechali do Gdańska na Go – Go.
Zupełnie ci odpierdoliło, powiedział Hipolit. Możemy iść do COS – u, powiedział Dżaba. Szaman nic nie powiedział, bo go nie było. Zniknął gdzieś za przylądkiem Rozewie razem z Misterem i Mikołajem, najprawdopodobniej siedzą na plaży w Dębkach i patrzą tępym wzrokiem w morze, choć pewnie Mikołaj nie przerwał monologu.
W wysokiej skarpie jaskółki wybiły otwory swych gniazd, ktoś napisał ogromnymi literami „ŁKS”. Karta nie szła.
Kupimy pięć kilo kiełbasy, skrzynkę wódki i musztardę. I chleb, oczywiście. Zaprosimy recepcjonistki i te dwie, które się obok nas rozbiły. Grill rozstawimy na skarpie, stąd widać całe morze.
I zachód słońca, oczywiście. Na stromych schodach wiodących z kempingu nas plażę wieczorami siedzą dwuosobowe zestawy i pojedynczy samotnicy na jednym ze 156 stopni, spoglądając na kreskę horyzontu lub hipnotyzując czerwony kamień słońca spadający powoli w gęstą smołę Bałtyku.
Jestem gitarzystą i poetą, mówi Kudłaty obłapiając dziewczynę w dżinsowej kurtce. Mogę powiedzieć ci jeden z moich wierszy, a do Dżaby i Hipolita: spierdalajcie stąd. Moglibyśmy pojechać do Dębek, mówi Dżaba przypalając hipolitowego papierosa. Nigdzie nie jedziemy, mówi Hipolit i kilkanaście minut później jedziemy starą wybrukowaną kostką drogą, przejeżdżamy przez Jastrzębią Górę rozświetloną neonami dyskotek, w których świetle połyskują liście palm w donicach i sztucznych kwiatów zwisających znad barów, odbłyski kwadratów szkła i plastiku, stłumione pobrzmiewanie transowej muzyki, zjeżdżamy w boczną, ziemną drogę, wsuwamy się w drewniany łuk triumfalny przed nocnym sklepem, robimy zakupy. Kiedy zatrzymujemy się przy barze stojącym jak rogatka na granicy miejscowości, Szaman i Mister właśnie ruszają z Helu, ktoś uważnie czyta wszystkie ogłoszenia z serii jesteśmy tu, będziemy tam, czekaj na nas, szukaj nas na plaży, znajdziesz nas w kawiarni, przyjedziemy tu w przyszłym miesiącu szukając informacji od nieistniejących kobiet, łudząc się możliwością łatwego romansu, między ginem z tonikiem „Pod Kasztelem” a piwem „U Byczka”, idąc deptakiem w kierunku odwrotnie proporcjonalnym do zamierzonego, zwalając się na mokry piasek po nocnym niespodziewanym deszczu, który przynosi kilkudniowe ochłodzenie. Suniemy piaszczystą drogą między campingami i dzikimi polami biwakowymi, nad którymi na równych prawach unoszą się dymy z gotujących się na butlach gazowych zup w proszku, kiełbas i steków z trójnożnych grilli i marihuany z misternie rzeźbionych, stylizowanych na indiańskie fajek i zwykłych szklanych fifek. Parkujemy przed kioskiem ze słodyczami chronionym zaporą zielonych arbuzowych min i idziemy ciężko w głębokim piachu, wchodząc co chwilę na inne pole, zaglądając do namiotów, rozgarniając krzaki. Wreszcie decydujemy się na zejście na plażę, przez wydeptaną w zagajniku ścieżkę albo idąc wzdłuż kanału przy nabrzeżu którego stoją żółto – czarne łodzie i kutry rybackie, na metalowych szkieletach rozpięte sieci, zapach ryb i smaru, w brunatnej, mętnej wodzie kąpią się ze śmiechem grubi mężczyźni, chlapiąc na wszystkie strony i prychając, rybie wnętrzności bezwładnie obijają się o drugi, nierówny, mulisty brzeg. Wzdłuż plaży na styku lądu i wody leżą martwe flądry.
Niektóre zostały zgilotynowane, innym wyrwano wnętrzności, jedne nie mają ogonów, jakby wykonano na nich zbiorowy koszmarny wyrok, zamiast zabijać humanitarnie, torturowano je na żółto – czarnych łodziach. Objuczony aparatami fotograficznymi mężczyzna w militarno – podróżniczym komplecie khaki pochyla się wraz ze swoim ultranowoczesnym sprzętem nad malowniczą grupką kamieni nastawiając obiektyw, dwóch gapiów nie może wyjść z podziwu, cóż takiego da się zobaczyć w grupce oblewanych przez słoną i brudną wodę kamieni. Kosmos, mówi mężczyzna.
Kurwa, no, kurwa, gdzie ja jestem, Szaman podrywa się z ławki, na której spał od dwóch godzin i przerażonym wzrokiem rozgląda się wkoło. Władysławowo, godzina ósma trzydzieści. Wczasowicze idą na śniadania (zupa mleczna, twarożek, kakao), niektórzy na poranne spacery (dużo jodu). Inni jeszcze śpią, bo sen leczy z chorób duszy i ciała. My też przed chwilą jeszcze spaliśmy. Na turystycznym deptaku, leżąc na niewygodnych, twardych drewnianych ławkach, po całonocnym pijaństwie, które zaczęliśmy w jednej, doprawdy rzec można podłej knajpie, poprzez zabawę na plaży (żar tropików), tańce w ośrodku sportowym (sport to zdrowie), ponownie plażę z kąpielą o wschodzie słońca (hold me baby), gładka tafla wody, melodramatyczne skrzeczenie mew, rozgrzane do czerwoności alkoholem ciała, które trzeba chłodzić w zimnej wodzie. Później konsternacja – sklep otwierają dopiero o dziewiątej, zostały więc jeszcze dwie długie jak droga mleczna godziny. Do namiotu nie ma po co wracać, niedługo i tak nagrzeje się do temperatury pieca hutniczego i wypuści z siebie surówkę w postaci dwóch albo trzech nieogolonych, wymiętych i skacowanych facetów z nabrzmiałymi od zbyt krótkiego snu twarzami, którzy zapewne zasnęli w opakowaniach, bo nie mieli nawet siły zdjąć butów. Więc nie ma po co wracać. Trzeba poczekać te dwie godziny aż otworzą sklep i zanim nadejdzie kac, pierwsze objawy, łomot w głowie, zanim zacznie nieprzyjemnie telepać jak w trafionych samolotach, które zaraz eksplodują, trzeba się szybko czegoś napić. I jeszcze jedno: nie zaczyna się zdania od „więc”.
Chłopaki, gdzie jesteście, no kurwa, no, wyszczekuje z siebie pojedyncze słowa Szaman. Wzrok szaleńca. Popatrz mamo: bezdomny, powiedziało przed chwilą dziecko mijające Szamana, gdy jeszcze zwinięty jak zielono – niebieska larwa spał na ławce, kiedy my z Kudłatym zapalaliśmy papierosy trzymając się w niewielkiej a zarazem w miarę bezpiecznej odległości. Jakby co, nie znamy go, skądże, pierwszy raz widzimy tego człowieka na oczy, nie ma co, ładni z nas przyjaciele. Tu, tu jesteśmy, uspokój się. O Jezu, dobrze że jesteście chłopaki, mówi Szaman, chłopiec z dobrego domu, czysta koszulka polo, wyprasowane spodnie, białe duże zęby, twarz Roberta Redforda. Gdyby go widzieli jego kochający rodzice, którzy jeszcze niedawno mówili: nie trujcie nam Tomka dymem papierosowym, a on później do nas: chłopaki wybaczcie, muszę już lecieć, w domu czekają z kolacją. Albo wyperfumowany, wytalkowany, zanurzony w formalinie, razem z Anną wybierający się na kolejną premierę teatralną, albo, och, co za cudowny wernisaż, a później: no, to może byśmy się czegoś napili.
Spokojnie stary, jesteśmy przy tobie. O Jezu, chłopaki, jak dobrze was znowu widzieć. No, ja myślę. Powrót do rzeczywistości, choćby nawet dość nieprzyjemnej, jest jednak uspokajający. Szaman dochodzi do siebie, jeszcze tylko ciężko oddycha. Gdy się obudził, wydawało mu się, że jest na innej planecie. Żeby w innym, nieznanym mieście, dalej, w nieznanym kraju, ale na INNEJ PLANECIE. Domy jak u nas, ulice też, nawet ludzie, wcale nie zielone kurduple z migającymi diodami zamiast oczu i dyndającymi czułkami na czubku baloniastej, pękatej głowy, zwykli ludzie, ZIEMIANIE, ale planeta inna. To jest to, czasy równoległe, dokładna kalka naszej cywilizacji, ileś tam milionów lat świetlnych stąd, ale jest jeden problem – no return. Nie ma powrotu. Teletransportowałeś się tam, twój wybór, może twój pech. Ale nie ma reteletransportacji. Zostaniesz tu już na zawsze. Znam to uczucie, gdy kiedyś napaliliśmy się trawy z Kaczorem i chodziliśmy wyjęci z kontekstu po naszym osiedlu, zbyt dobrze znanym od piętnastu lat, ale teraz zupełnie gdzie indziej się znajdującym.
Lepiej tu zostać. Mimo wszystkich niedogodności ta planeta bywa naprawdę miła, globalne miasto. Galaktyka Billa Gatesa.
O piątej rano dzwonił telefon, patrzyłem nieprzytomnym, palącym wzrokiem przez przybrudzoną firankę, wstawało słońce i pies, którego obudził dźwięk telefonu właśnie zadeklarował gotowość wyjścia na spacer, co jest kurwa, pomyślałem. No, co tam, usłyszałem w słuchawce głos Hipolita. Przyjeżdżaj, jesteśmy u Szamana, właśnie skończyła nam się wódka, mógłbyś po drodze kupić ze dwa flakony i paczkę fajek. Niech kupi browar, już nie mogę wódki, słychać w tle Szamana, a Kudłaty, jak zwykle mamrocze coś o agencjach towarzyskich. Chłopaki, odpierdolcie się, jest piąta rano, mówię. Ale za to jak przyjemnie, odpowiadają, i nie można odmówić im racji. Kiedy ostatnio widziałeś wschód słońca, pytają się, i przez chwilę myślę, pewnie gdzieś na Mazurach, albo nad morzem, pewnie byłem wtedy z wami. Wschody słońca kojarzą się z porannymi powrotami na camping, zmęczeniem, pojawiającym się kacem. Z wyczekiwaniem na nieludzko zimnym przystanku gdzieś po drugiej stronie rzeki, na nieludzkiej ziemi na pierwszy autobus, z jazdą na dworzec żeby złapać pociąg 6.40. gdzieś do Słupska lub innego równie absurdalnego miejsca. Zachodów słońca prawie nie zauważam. Tylko na kiczowatych pocztówkach. Ostatnio wstaję często między trzecią a czwartą rano, jest ciemno i straszno, mój pies ma biegunkę, co ty kurwa znowu zeżarłeś, wrzeszczę na niego, trzęsie mną niepewność istnienia, nie zasnę do rana. O trzeciej w nocy wszystko jest absurdalne, mimo rześkiego powietrza wentylującego oskrzela. Wdycham je nozdrzami, ustami, uszami, oczami, końcówkami włosów, całym ciałem. Pies skupia się na defekacji, włazi w jakieś krzaki, na chwilę znika mi z oczu.
Trzecia albo czwarta rano, zasnę może o piątej, ty skurwielu, mamroczę do psa, patrzącego na mnie wielkimi oczami, w których miesza się niemy wyrzut z poczuciem winy. Wydaje mu się, że wszystko jest przez jego sraczkę. Nie przejmuj się, mówię, gdy zakręcamy na osiedlowej alejce okrążając blok i rozpoczynając fragment powrotny naszej stałej trasy. Gdyby tylko twoja sraczka była tu problemem. Coraz trudniej doczekać świtu, to znaczy że zbliża się jesień. Wieczory są już trochę chłodniejsze, mimo, że w dzień słońce wypala stygmaty na głowie i plecach. Nadchodzi pora deszczowa, zaczną się kolejne magiczne wyprawy, tour de Varsovie, pubs and the clubs, nocne autobusy, szturmy ponurych zamczysk, gotyckie historie, forsowania rzeki. Trzeba zebrać wierne wojska.
Idziemy korytarzem, jak tajni agenci idą aresztować groźnego przestępcę, mordercę, przemytnika, jak zawodowi mordercy idą wykonać wyrok. Równo, trochę w zwolnionym tempie, filmowo.
Chwilę się wahamy, patrzymy na siebie porozumiewawczo i nagle otwieramy drzwi. A tam, jakże by inaczej, chłopczyk z dziewczynką pod brudnym, śmierdzącym brązowo – granatowym kocem.
Na podłodze sterta ubrań, w której grzebię szukając swojej kurtki. Kurwa, gdzie jest MOJA KURTKA! Runio stoi i kiwa się jakby miał stopy zabetonowane w miednicy. W przód, w tył, w przód, w tył. Muniek podchodzi do drugiego łóżka i podnosi kolejny śmierdzący koc. A tam inna dziewczynka. To my, najeźdźcy z kosmosu, mówi Muniek i znika za gwiezdnymi wrotami.
Spierdalamy stąd, mówi Dżaba i ciągnie Runia za rękaw. Runio wali się z hukiem na podłogę, chociaż co to za huk, pewnie nie waży nawet pięćdziesięciu kilogramów. Zygmunt, wychodzimy stąd, mówi Dżaba. Zaraz, zaraz, bzyczy gdzieś w ciemnościach Muniek.
Wielka sala, w której nagle zgasło światło. Nigdzie, po tej stronie rzeki nie było nagle światła. Długi stół, dużo wyrafinowanego jedzenia i świece, z których skapywała gorąca stearyna na papierowy obrus. Barokowa impreza, powiedział Muniek, a ja zająłem się tacą pełną bułki faszerowanej schabem, albo na odwrót, bo wielka micha sałatki jarzynowej właśnie odjechała w przeciwległym kierunku, przynajmniej dobrze, że wszędzie pod ręką był alkohol, za to nie było żadnej muzyki. Jak na chrzcinach, powiedział Danton, już zaczynał robić dziwne miny, później wyemigrował do Londynu, żeby rozwozić pizzę na skuterze i co jakiś czas popadać w dziwne miłości. Wtedy jeszcze był prezenterem radiowym o zmysłowym ciepłym głosie, nastoletnie panienki szalały za nim w swoich obwieszonych plakatami kolorowych idoli małych pokojach w szarych blokach wielkich osiedli, a on wyginał swoje chude ciało na dyskotekach i wszelkiego rodzaju balangach. Ale kiedyś zapomniał czegoś wyłączyć i w eter popłynęło: kurwa, pierdolę to wszystko, koniec roboty, spierdalam do domu. W jego zmysłowy głos wsłuchało się trzy miliony statystycznych słuchaczy tej stacji, nic dziwnego że rzeczywiście spieprzył szybko do domu, ale zamiast sam pierdolić został wypierdolony przez kierownictwo. Tak się kończą dobrze zapowiadające się kariery. Wierzcie mi, kochani, gówno często wpada w wentylator.