37544.fb2 Ch?opaki nie p?acz? - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 2

Ch?opaki nie p?acz? - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 2

Jedna fifka i świat ruszył z ponaddźwiękową szybkością.

Najpierw szliśmy w powietrzu. Jakieś 20 centymetrów od chodnika.

Obok siebie i jednocześnie za sobą. Swobodnie pokonując materię powietrza widziałem siebie idącego przed sobą, jakieś dwa metry między mną i mną bis. Ulica Krymska była ulicą Krymską, tylko że na innej planecie, wieczór, jesień (październik albo listopad, hm, chyba raczej październik) wszystko się zgadza, tylko że to inna planeta. No return. Później staliśmy się ciężcy. Jakieś problemy z grawitacją, może przeszliśmy już na Antypody.

Zapadamy się po kolana w asfalt, ciężko brodzimy, wiosłujemy mozolnie rękoma. Coraz trudniej, coraz gorzej. No return.

Zostaniemy tu na zawsze. Gorąca kula przetacza się przez moje trzewia i serce zaczyna walić w rytmie trashmetalowym. Cała planeta wybucha.

I teraz Szaman wreszcie dochodzi do siebie. Zaraz kupimy trzy wina i dzień wstanie piękny i słoneczny, trzeba jeszcze ukraść Małemu papierosy. Kurwa, odpierdol się od moich papierosów, skrzeczy Mały z głębi namiotu, tak jak skrzeczał dwa lata wcześniej w Serwach, gdy miał 15 lat, kurwa, chłopaki, ale dupa, a później: spierdalaj kurwo, a chłopcy na to: zobacz Mały czy ci czegoś nie ukradła, gdy Dżaba z Lewym i Kaczorem spali ciężko, trzecia rano, spierdalać kurwy, wrzeszczał Ryba i zdaje się Ojciec. Bo problem polega na tym, że kurwy to te, które nie chcą się oddać, przynajmniej nie pierwszej nocy, a te które od razu dają się zmielić jak mięso z bułką na kotlet są w porządku. Więc Mały był wtedy podniecony, spierdalać kurwy, wrzeszczał, a one, no cóż, musiały iść o trzeciej nad ranem, 20 kilometrów do Augustowa, ale numer, chłopaki, pogoniliśmy te kurwy, sprawdź Mały czy ci nie ukradły Yardleya. No tak, to największy problem, żeby nie zginął Yardley, bo wszyscy z niego korzystamy, psikając się bez umiaru w zagłębienia ciał, kosztował 120 dolarów, wyrywa go Mały. Teraz też usiłuje bronić swoich papierosów, dobra, dobra, mówię i wychodzę z namiotu zabierając paczkę Cameli.

Wstaje nowy dzień.

Nawalona jak przecinak, powiedział Runio wskazując na rzeczywiście kompletnie pijaną, grubą dziewczynę przy barze przewracającą oczami i wyginającą wargi we wszystkie strony jakby chciała w ten sposób zamanifestować bezbrzeżną pogardę dla świata. Żadnej wentylacji, dym papierosowy wypełnia wszystkie uskoki terenu, nierówności ścian, osiada jak kurz na stołach, ciężkimi chmurami zawisa nad głowami, nawet już muzyce trudno się przez niego przebić. Rzeczywiście, zupełnie pijana, ale cóż, nie znalazła sobie dzisiaj królewicza w tym smętnym kurwidole, gdzie przychodzą coraz młodsi i głupsi, a krótko obcięte anoreksyjne panienki z pobliskiego liceum usiłują podniecić chłopców z kozimi bródkami opowiadając im że są lesbijkami.

Miksujemy się stąd, mówię, zaraz tu umrę, jestem stary, nic mi nie sprawia takiej przyjemności jak wczesnym wieczorem położyć się do łóżka i przy ściszonym radiu nabożnie przewracając strony i uważnie wpatrując się w zdjęcia i grafiki czytać gazety, pisma literackie i muzyczne. Dawniej w najstraszliwsze ulewy i wichury wybiegałem z domu by włóczyć się od knajpy do knajpy w przeciwdeszczowym płaszczu z postawionym kołnierzem, w przekrzywionym na jedną stronę kapeluszu, zamawiając nieodmiennie podwójną whisky bez lodu i próbując coś wyciągnąć z posępnie czyszczących szklanki barmanów, którzy udają, że nie wiedzą o co chodzi i upadłych gangsterów, którzy na dźwięk nazwiska Myszki Malone'a zamykali się w sobie jak ostrygi.

Stop. Poplątanie konwencji.

Może jeszcze po piwie, pyta się Runio, a ja mówię: dla mnie sok pomarańczowy. Nie ma tu pięknych i perwersyjnych kobiet, nie ma kobiet dla nas. Grudzień jak listopad, sylwester jak piątkowy wieczór, najchętniej spędziłbym go w łóżku oglądając telewizję.

Więc co robimy, pytam się Hipolita, pewnie znów potwierdzi się sinusoidalność sylwestrów, w zeszłym roku był wspaniały, w tym roku będzie koszmarny. Moglibyśmy skoczyć na trzy dni do Zakopca, mityczne miejsce, tam gdzie zawsze zbierali się artyści, sportowcy i nuworysze, a geniusze pochowani na tamtejszym cmentarzu zmieniali pod ziemią płeć. To, co tam kocham to zapach dymu z kominów.

Czytałem ostatnio przewodnik po halucynogenach, mówię do Runia, żeby coś mówić, bo pić i tak już nie mam czego, mieliście szczęście, że nie zeszliście wtedy po tym astmosanie, albo wszyscy nie wyskoczyliście przez okno. Chodziły po nas robaki, mówi Runio, jednego nawet zjadły, inny poszedł na policję i powiedział, że to on jest tym mordercą, powiem wam gdzie ukryłem zwłoki, tylko odwołajcie te helikoptery, które mnie śledzą.

Spadaj facet, powiedzieli gliniarze, machając rękami jakby atakowały ich wściekłe osy. Dżaba kiedyś o piątej rano wyskoczył z domu, żeby łapać pierwszy autobus do psychiatryka, błagać o podwójną porcję uspokajaczy, bo właśnie mu się wydawało, że za chwilę umrze, coś w środku szykowało się by wybuchnąć, zamieniając wnętrzności w kupę dygoczących flaków. Bezsenność na przemian z delirycznymi snami, nagłe zrywanie się w środku nocy.

Sleep cures everything but insomnia, insomnia śpiewa piękna Marijne van der Vlugt.

Marcina goniło trzystu Krzyżaków a przed nim wyrastała wysoka, gładka ściana, w jego pokoju pojawiały się gibiąc niezliczonymi szyjami ziejące ogniem smoki. Mam w szafie dwie setki cytrynówki, jakby co, mówi Dżaba do Runia patrząc urzeczony na rudowłosą kelnerkę: duże piwo i dużą fantę. Fantę? Nie mogę już żłopać browaru, mówi Dżaba, rzygać mi się chce na sam widok. Czy jest cytrynówka, pyta się dzień wcześniej w drink barze „Barnaba” gdy Marcin coraz niecierpliwiej oczekuje na swoje piwo. A żubrówka? No dobrze, to może niech będzie gin z tonikiem, mówi Dżaba. Jesteśmy w dobrym wieku, mówi Runio popijając piwo, możemy rżnąć i nastolatki i czterdziechy. To idealny wiek.

Jeszcze jedną fantę? Czemu nie. Naprawdę mają tu najładniejsze kelnerki w okolicy, szkoda tylko że kantują na piwie. Czy mają państwo żubrówkę? Nie? Kurwa, czy w tym mieście nie można już napić się zwykłej żubrówki? Dwa piwa, mówi Marcin do nadąsanej barmanki. Zanurzają się w szklankach, odstawiają je po jakimś czasie gdy wypita zostaje połowa. Teraz po papierosku.

Rozmawiają o artystycznych chorobach. Arystokratyczność syfilisu, modernistyczność gruźlicy, postmodernistyczność AIDS, ponadczasowość astmy, niedomykalność zastawki.

Kiedyś myślałem, że mam syfa, po jakiś wakacjach, wyznaje Dżaba w połowie drugiego piwa. Poszedłem do przychodni wenerologicznej, w poczekalni siedziała jakaś brzydka dziewczyna, w rozciągniętym swetrze, ciężkich pionierkach, taka niedomyta, typ oazowo – turystyczny. Jezus jest z tobą, szepnęła gdy spocony rozglądałem się nerwowo, niewyraźnie szepcąc swoje nazwisko w rejestracji. Z gabinetu zabiegowego wyszedł niski łysawy facet podobny do Danny'ego de Vito, w przybrudzonym kitlu i dał mi znak. To pana dziewczyna, zapytał się wskazując szpetną dwudziestoletnią siedzącą z uduchowioną miną na twardym krześle w korytarzu. Nie, Boże uchowaj. Ale to od niej pan to złapał?

Nie, nie, ona tylko tutaj nawraca. Nic pan nie ma, powiedział po paru minutach. Ale na przyszłość lepiej być ostrożnym. Chociaż teraz to nie jest problem. Zastrzyk z penicyliny i szlus, uśmiechnął się. Wyszedłem szczęśliwy, choć szpetna religijna ścigała mnie po schodach chcąc bym podał jej numer mojego telefonu, i proponując randkę z Jezusem.

Teraz już nie tak łatwo złapać syfa. Dawniej to co innego. Syf to jest coś. Teraz jest HIV, ale on jest taki prostacki, każdy może go złapać, to już nie to. Albo gruźlica, rozmarza się Dżaba, gruźlica jest szlachetna. Bez TBC nie było by XIX – wiecznej sztuki i literatury. Naprawdę ścigali cię Krzyżacy? pyta się Dżaba z lekkim niedowierzaniem. Krzyżacy, templariusze i rycerze maltańscy. Są jeszcze jakieś dwa zakony w Hiszpanii ale oni się nie liczą, mówi Runio, takie kluby starszych panów.

Templariusze przyznali się właśnie że mają Świętego Graala.

Podobno wygląda jak kieliszek do jajek. O rany, łapie się za ogoloną na łyso głowę Runio. To wszystko wyjaśnia, to że Chrystus jest Bogiem. Jak mają Graala to mogą wszystko. Zresztą zakon templariuszy został przecież powołany głównie po to, żeby znaleźć Graala. No i go mają. Pomyślcie – kosmiczne odpusty, miliardy Graalów jak ogrodowe krasnale, na straganach wzdłuż głównych dróg. Graale plastikowe, porcelanowe, Graale z modeliny, w różne wzory, kolory, mniejsze i większe, bogato inkrustowane i tandentne. Oczywiście o różnych stopniach magiczności. Żeby nie było piractwa, każdy powinien mieć certyfikat podpisany przez papieża, stwierdzający jego oryginalność i cudotwórczość. Wielki Mistrz mógłby nadzorować to osobiście. Bogato inkrustowany Graal na wielkie uroczystości, Graal turystyczny, składany, Graal polowy dla kapelanów wojskowych, poręczny, łatwy do przechowywania w trudnych warunkach polowych, można także opracować wersję desantowo – szturmową. Koszulki z napisem „Graal Power”. Giełdy używanych Graali. Akcje „Graal Industries Inc.” byłyby lepiej notowane niż „Jordan Water Ltd.” i „Drzazga z Krzyża sp.z.o.o”.

Jeżeli ludzkość chce przeżyć, nie powinna popadać w zwątpienie.

Zadzwonił Matka, kiedy byłem pomiędzy zupą a drugim daniem, od razu zaczął mówić o swoich zębach. Już nie o sercu, płucach, nerkach ani kręgosłupie. To dobrze. Z dziurawymi zębami można żyć, z rozpieprzonym sercem, albo zardzewiałymi nerkami nie bardzo.

Z mózgiem jak mówię, można sobie poradzić, wygląda sensownie napisał Julian Barnes Obawiam się natomiast, że serce, ludzkie serce wygląda na strasznie popieprzone. A teraz ja: obawiam się, że ludzki mózg też jest strasznie popieprzony.

Więc wydałem już mnóstwo pieniędzy na te plomby, a to, bracie, nie są nawet utwardzane, tylko udają, trzymają ci przy zębie coś i udają że utwardzają. A ja mam już coraz mniejszy ząb po prawej stronie, bo mi wyborowali i zostawili krawędzie. I nie mogę jeść bo one się kruszą. Wiecie jak Matka potrafi nawijać, przynajmniej pół godziny, właściwie bez oddechu, wielopiętrowe konstrukcje zdań. Chodzi o to, żeby mówić, a ja jestem przecież tak wdzięcznym słuchaczem. Kudłaty by powiedział: przestań pieprzyć Matka, w dodatku Kudłaty ostatnio używa wyłącznie telefonu komórkowego i jak do kogoś dzwoni, to tylko po to, żeby powiedzieć, że musi już kończyć bo licznik bije. O Jezu, co za kretyn, zupełnie go pokręciło, mówi Matka, którego właśnie pokręciło lumbago albo isjasz i nagle zapomina o swoich zębach.

O wszystkich dentystach na świecie, ale zaraz po odłożeniu słuchawki przypomną mu się kręgarze, neurolodzy, kardiolodzy, onkolodzy, no i weterynarze, choć przecież wszystkich praktykujących w tym mieście zdążył już wyzwać od skurwieli.

Kiedyś usiłował udusić pielęgniarkę. Praca w służbie zdrowia jest nie tylko mało płatna ale i bardzo niebezpieczna.

Jego wyjazdy z Zającami nad morze, dwa dni hedonizmu, zero spania, zero jedzenia, trzydzieści browarów i trzy paczki papierosów. Oparzenia drugiego stopnia u Zająca, ciężkie przejaranie się trawą Dziewula, paranoja u Matki. I Matka wypuszczający się z Dziewulami w miasto. I przed wyjściem amfa, i zaraz po wyjściu joint, później już są prawie w knajpie, kiedy decydują, że trzeba wrócić i zostawić samochód, żeby nie jeździć po pijaku, więc w domu trzeba jeszcze raz wciągnąć amfę a na deser zarzucić grzyba. I można już iść na piwo. A dwa tygodnie później w Chłapowie Matka zastanawia się czy wracać do domu czy zostać jeszcze trzy albo cztery dni. Mam wrażenie, że marnuję tutaj swój czas, mówi Matka a mi i Hipolitowi nie pozostaje nic innego jak zrobić porozumiewawcze miny. Tak jakbyś Matka nie marnował swojego czasu w Warszawie, siedząc w zaciemnionym pokoju i popadając w schizofrenię. Nie odzywając się do swojego bliźniaczego brata. Popijając z dziwnymi kolesiami wódkę na ostrogach na Wiśle, tuż przed wschodem słońca, mając szczęście do znajdowania się zawsze w epicentrum dymu, gdy policja wpada na jakieś przyjęcie i zakuwa biesiadników w kajdanki i oczywiście Matka lądujący na komisariacie i jego ojciec wykorzystujący wszystkie swoje dawne koneksje, Matka ruszający w miasto i chlejący z obcymi, poznanymi pół godziny wcześniej facetami, którzy po paru godzinach przystawiają mu nóż do gardła, zabierając resztę kasy i zegarek.

W sierpniu Matka wyjeżdża do Władysławowa. Z własnym ojcem.

Mieszkają w ośrodku sportowym, Matka chodzi na zabiegi.

Wieczorami galopuje na dyskotekę, gdzie, jak się chwali wszystkim po powrocie, udaje mu się za namiotem, w którym jest bar, przelecieć Miss Lata. Oczywiście gubi jej telefon, później usiłuje ją znaleźć, ale słone fale zmywają ślady stóp. Cięcie.

Po powrocie do miasta Matka chłonie kurz w pokoju, z wyuczoną regularnością wychodzi z psem na spacery, dokładnie specjalną szczoteczką czyści mu zęby i płucze je wodą „Volvic” (6 litrów dziennie, sami sobie przeliczcie ile na to idzie kasy), podaje witaminy, podnosi mu łapę, żeby Aramis mógł się bezwysiłkowo odlać. Potem Matka wyjeżdża do sanatorium. Jego szkielet potrzebuje odnowy. Uzdrowisko w międzywojennym stylu. Lecznicze wody, potężni pielęgniarze wyrywający kończyny i zjadający zmaltretowane ciała, cudownie przywracające sprawność w sparaliżowanych kończynach zabiegi, artystowscy lekarze, ponętne pielęgniarki z potężnymi zadami i wampirzymi ustami, przeżarci przez piękne choroby artyści, zżerani powoli i dokładnie od środka geniusze, obłąkani mesjasze. Automobile dowożące wyperfumowane żony ministrów. Nikodem Dyzma i kwiat oficerskiej braci.

Tydzień później Matka opuszcza sanatorium w atmosferze skandalu. Proszę pana, to jest sanatorium a nie burdel, mówi mu kierownik uzdrowiska. Może zresztą mówi coś innego. Jest w tym w każdym razie jakaś kurtuazja. Matka zamiast bezwolnie poddawać się zabiegom i przestrzegać rygorystycznego zestawu łamiących prawa obywatelskie obostrzeń, urywa się do pobliskiego miasteczka gdzie przesiaduje w knajpach i brata się z prostym ludem, stając się wkrótce kimś w rodzaju guru. Po powrocie z eskapady zazwyczaj jest smarowany przez pielęgniarzy dziwnym błotem, które podobno ma go uzdrowić. W ramach kary za nieprzepisowe wyskoki aplikują mu też nieprzyjemne kąpiele. W dodatku znakomita większość pensjonariuszy swoje inicjacje miało w okolicach pierwszej wojny światowej, tej kosmicznej rzezi, gdzie całe narody szły pod śmiertelny ogień karabinów maszynowych, najnowszego gadżetu znudzonej XIX wiekiem Europy, jakby po prostu nie miały lepszego pomysłu, na to, co ze sobą zrobić. Matka jest niemile zaskoczony. Nikt go nie uprzedzał, że wśród pensjonariuszy sanatorium nie będzie fajnych lasek. Matka poznaną w miasteczku wiejską wariatkę musi przemycać w nocy, innym razem wykupuje dodatkowy pokój. Albo przyjechał się pan tu leczyć albo pieprzyć, mógłby powiedzieć kierownik sanatorium, ale chyba tak nie mówi. Może najwyżej tak myśli. I tak miałem stąd wyjechać, mówi Matka, kurewsko tu nudno.

Właśnie ze stacji kolejowej przyjeżdża bryczka z chorym na lumbago upadłym hrabią – morfinistą. Michał Choromański zaczyna pisać kolejną powieść.

Cofnąłem się w czasie, jest ciepły przełom lat 50. i 60., jakaś impreza, muzyka, dziewczyny w kwiecistych sukienkach, idę z jedną z nich do łóżka, zresztą atmosfera jest bardzo luźna, co chwilę jakaś para znika w którymś z pokoi, moja atrakcyjność chyba wynika z tego, że jestem człowiekiem przyszłości. trzydzieści kilka lat do przodu, dziewczyna jest młoda, ma 18 może 20 lat, ale w 1994, z którego przybyłem będzie kobietą po pięćdziesiątce, teraz jest piękna, gładka, smukła, gdy ja będę dwudziestoparolatkiem, jej ciało będzie już brzydkie, pomarszczone, choć może wcześniej umrze na raka. Nowotwór spokojnie i systematycznie będzie pożerał jej tkanki, a może szybko i pazernie jak packman w grach komputerowych, chrum, chrum, mniam, mniam. Po śmierci zacznie najpierw gnić wątroba, robactwo zaatakuje oczy. Na razie jednak zauroczony jej młodością idę za nią w czasowe odmęty, nie zastanawiam się jak wrócę do 1994, być może jest to sprawą oczywistą. Jazz wypełnia wszystkie pomieszczenia, nie wiadomo dlaczego za oknem przelatują nowoczesne helikoptery, jakbym zabrał je ze sobą w podróż w czasie, może czekają by mnie odwieźć do domu.

Zastanawiam się, czy będę potrafił wrócić tutaj z mojego czasu, mojego świata. Zawsze takie klimaty budziły we mnie dreszcz podniecenia tajemnicą. Ekspiacja odwiecznych ciągot do poznania przyczyn upływu czasu. Dni, tygodnie, miesiące, lata.

Kalendarze. Horoskopy. Porady w pismach. Koszulki w gwiazdy.

Sparaliżowany geniusz Hawking ogłasza z katedry swego inwalidzkiego wózka: podróże w czasie są możliwe. I co wy na to, chłopaki?

Późną jesienią, wtedy najłatwiej o galopadę wyobraźni, oglądając idiotyczny film z Belmondem i popalając haszysz, rozmyślamy z Runiem o teoriach światów równoległych, o światów powtarzalności, o tym, że ileś tam milionów lat świetlnych od osiedla Za Żelazną Bramą jesteśmy identyczni, w takim samym mieście, domu, oglądając głupawy film i paląc haszysz, a może nie jesteśmy wcale tacy sami. Może Runio nie jest Runiem tylko Runioxem, może zamiast esencji z konopi palimy w stu procentach chemiczne a jednocześnie nieprawdopodobnie zdrowe narkotyki przy okazji miłych wizji leczące kosmiczną astmę, w swoich skafandrach, teraz nieregulaminowo rozchełstanych. Za ogromnym iluminatorem przelatują dostojnie wielkie transportowce i międzyplanetarne jumbo – jety, powietrzne tramwaje kursujące po niewidzialnych torach między unoszącymi się w przestrzeni osiedlami.

Albo my dwaj, miliardy lat temu, biliony lat później.

Cyklicznie powtarzające się wieczory, ewolucje, rewolucje, zgony genialnych wynalazców i ich powtórne narodziny, miłości licealistów i szaleństwa motorniczych, nic nie warte poświęcenia. Powtarzające się co ściśle odmierzony czas życia, egzaminy, awanse, pisane sprawozdania, wydruki komputerowe. Ja i Runio siedzący w groteskowo małym mieszkaniu w dużym bloku osiedla Za Żelazną Bramą. Jest oto sam początek lat 90, właśnie coś pękło, coś się zmieniło, niedaleko stąd otwarto supermarket.

Kupujemy w nim wódkę, soki owocowe, a nawet w przypływie explorystycznych i doświadczalnych ciągot nabywamy amerykańskie wino „Thunderbird”, które okazuje się być koszmarnym wprost, palącym gardło jabolem. Złowieszczy pisk tramwaju na zakręcie, powolność autobusu zbliżającego się do przystanku. Knajpa „U Rzeźbiarzy”, którą wkrótce zamienimy na „Plastyków” serwujących ciepłe piwo i niepowtarzalną atmosferę wytwarzaną przez niespełnionych, chyba głównie seksualnie artystów, myślicieli i baletmistrzów. To jedyne miejsce, w którym nie puszczają żadnej muzyki. Wszędzie indziej wkracza w zabłoconych gumofilcach grunge. My jako starzy punkowcy nie ufamy i jesteśmy przeciw.

Miron przynosi sobie kolejny winiak luksusowy. To, co tu najciekawsze, to zupełny brak pięknych kobiet.

Więc jak tam było, pyta się Szaman, tutaj nic się nie zmieniło, tutaj nigdy nic się nie zmienia. Wiem, wiem, dlatego tu wróciłem, tęskniłem za tym miastem, za jego cudownym zapachem spalin wypuszczanych przez niezgrabne pudełkowate autobusy, drzew, ciepłego asfaltu, ścian domów, za klekotaniem tramwai, zatęskniłem za waszymi mordami, za tymi wszystkimi eskapadami, które były zawsze i które zawsze będą, póki my żyjemy, póki nie dopadną nas zawały, marskości, raki, wylewy, zatrucia, póki jelita mają siłę przerabiać na gówno nasze uniesienia, nim nieszczęśliwe wypadki zamienią nas w rąbankę. Co w pierwszej kolejności.

Więc jak, miasta portowe, burdele, knajpy, alkohole, śródmiejskie pasaże, tajlandzkie prostytutki w witrynach, albo miękkie fotele, czerwone ściany, lustrzane sufity, barek w złym guście, złoto – srebrny, lustra wszędzie lustra, czujesz się jak w ogromnej hali, niekończący się szereg miękkich skórzanych kanap, równy jak drzewa przy drodze, rząd posągów Adonisa, wszystko ciągnie się w nieskończoność jak ślina śpiącego w autobusie. A my tutaj chodzimy do Go – Go. Oczywiście to pomysł Kudłatego, jutro mamy iść na zapasy w błocie. Kudłaty za każdym razem zakochuje się w kurwach wijących się wokół jakiejś rury, kupuje im kwiaty i mówi nam, wiecie, ona wcale taka nie jest, to bardzo inteligentna dziewczyna, to życie zmusiło ją do takiej pracy. I przypomina mi się, że postanowiliśmy z Misterem kupić dla Kudłatego gumową lalę, żeby ukoiła jego ból samotności i już notuję sobie w kalendarzu: dzwonić do Mistera, ale nagle okazuje się, że Mister się na mnie obraził, bo zostawiłem w mieszkaniu jego siostry papierki po prezerwatywach. Mało tego, podobno dwie z nich wciąż pływały w kiblu. O Jezu, ponoć Misterowi piana leje się z pyska na dźwięk mojego nazwiska, odgania się od mojego cienia, który czasami wędruje z chłopakami, gdy ja zupełnie martwy jestem daleko stąd, nad Morzem Północnym, na szerokiej plaży w godzinach popołudniowych, patrzę jak morze przychodzi i odchodzi, jak drążą powietrze mewa i latawiec.

I wtedy zadzwonił Matka. A może to ja do niego zadzwoniłem. W każdym razie rozmawialiśmy chyba godzinę. Oczywiście głównie on mówił. Matka nie należy do ludzi, którzy mieliby uspokajający głos. Lubię słuchać zmysłowych głosów w telefonie, jeżeli nawet mówią od rzeczy, najważniejsze żeby były spokojne, matowe, powolna artykulacja, smakowanie każdego słowa. Pastelowe kolory mowy. Matka skrzypi, rzęzi i charczy, raz mówi szybko, raz przeciąga sylaby jakby sprawdzał ich rozciągliwość. I mówi. O swoich bólach kręgosłupa, nerek, serca, o swoim 16 – letnim pudlu królewskim, który od kiedy znam Matkę wciąż umiera i nie może umrzeć. Oczywiście psia eutanazja nie wchodzi w grę. Matka uważa że jego matka chce zniszczyć psa. Dlatego Matka nie śpi po nocach, najwyżej 3 – 4 godziny drzemki, w dodatku ten kręgosłup.

Więc Matkę co tydzień nawiedza masażysta wyglądający na ostrego pedała, który go ugniata, rozciąga, wygładza, pewnie poklepuje mu przy okazji kościste pośladki, Matka spocony bierze gorące kąpiele, potrafi siedzieć w wannie trzy godziny, bo tyle ma czasu dla siebie między jednym a drugim spacerem z psem. I teraz Matka mówi, choć może rzeczywiście trudno złapać jakiś wiodący wątek w jego wypowiedzi. Choć punkt wyjścia znamy, dzisiaj są urodziny Kudłatego, poczciwy stary Kudłaty, trzeba pojechać do tego Sulejówka, na razie trwają gorączkowe konsultacje, kto z kim i czyim samochodem. No cóż, ja z Lewym pojedziemy kolejką podmiejską. Znacie to, prawda? Pół godziny w takim pociągu, przez który co chwilę przebiegają mordercy, tym razem zostawią cię przy życiu, ale zaraz jest następna stacja, wsiądą nowi. Co zrobić w sobotnie popołudnie, gdy czas ogłupia a alkohol podgrzewa krew i wnętrzności, o jak cudownie jest bić po gębie i kopać w krocze. Więc siedzimy w podmiejskiej kolejce, jest połowa września, ale już jesiennie, ciemno, pada deszcz. Drzwi rozsuwają się i zasuwają nieodmiennie co każdą stację. Pociąg raczej pusty, o tej porze jeżdżą już puste pociągi. I przypomina mi się jak wracałem z Falenicy, kilka lat temu, wtedy gdy Hipolit ożenił się z Agatą, była całkiem przyjemna zabawa, Szaman odleciał seksualnie z jakąś chudą piegowatą dziewczyną, która mogłaby być pedikiurzystką z salonie piękności albo kasjerką w supermarkecie. Mały trzymał się świetnie, jeszcze wtedy nie przypalał tak często jak później, kiedy zaczął dodatkowo brać kwasy i jakiekolwiek próby porozmawiania z nim stały się z góry skazane na totalną klęskę. Później wyjechał do Anglii, był nawet użyteczny, kiedy poprosiłem go by został moim posłańcem i gdzieś w Kencie znalazł pewną kobietę i dał jej w moim imieniu kwiaty. Nie wiem, kurwa, co mnie podkusiło, nigdy nie daję kobietom kwiatów. Chwilowa niemoc.

Chwilowa niemoc, powiedział Szaman, gdy uzmysłowiłem mu, że poprzedniego dnia wieczorem powiedział przy świadkach, że chce ożenić się z Anną. Czy ktoś to słyszał? Przynajmniej dziesięć osób, powiedziałem zadowolony, mając nadzieję, że Szaman zachowa się po rycersku i zaraz oświadczy się teatralnie i zrobi wesele, na którym będzie można się dobrze najeść i napić. I co? Teraz jest na Krecie, idzie wzdłuż morza, sięga po butelkę greckiego wina, ujeżdża deskę windsurfingową, bierze dokładny prysznic przed wieczorną eskapadą do dyskoteki, dokładnie myje genitalia, wciera w siebie pachnidła, starannie czesze włosy, turystycznym żelazkiem prasuje jasne dżinsy, wciąga koszulkę polo, jeszcze raz wyszczerza do lustra białe zęby.