37544.fb2
Jeżeli upatrzy sobie jakąś kobietę – nawet się do niej nie zbliżaj. W każdym razie tamci nie przyjechali. Kudłaty wkurwiony. A widzisz komu możesz ufać? Jesteś na nas skazany Kudłaty. Kudłaty kręci włosy. Kudłaty sfrustrowany. Powiedz, podobało ci się, mówi do kolejnej kochanki. Powiedz, że nikt ci tak nie dogodził jak ja. Kudłaty z pieniędzmi, Kudłaty na wakacjach, Kudłaty w nocnym lokalu, trzymający rękę na kolanie playmate, jakiejś dziewczyny marca lub listopada, która oczywiście nie lubi chamstwa i obłudy, nade wszystko ceni sobie uczciwość, szczerość. W przyszłości chce się zająć dziećmi specjalnej troski. Mężczyzna według niej nie musi być przystojny ani bogaty, byleby był opiekuńczy. Właściwie może by nawet tchórzofretką albo skalarem. No i oczywiście powinien kochać poezję. Stachurę i Poświatowską.
Rok 1990 – Kudłaty siedzi w „Harendzie” przy tej samej kawie od trzech godzin, jak to na filmach, bez przekonania miesza w filiżance łyżeczką wpatrując się beznamiętnie w resztki używki.
Ma przed sobą ostatniego papierosa. Nie ma pieniędzy na nową paczkę, benzyny wystarczy tylko na dojazd do Sulejówka.
Rok 1995 – Kudłaty Krezus. Kudłaty z pieniędzmi i papierosami.
Kudłaty z planami na przyszłość i kilkoma skomplikowanymi historiami miłosnymi, które gmatwają się jak dżdżownice w mokrej ziemi.
Gdzieś pomiędzy rokiem 1990 a 1995 jedziemy z Matką i Kudłatym samochodem do Sulejówka. Matka jest pijany, ja z tyłu z atrakcyjną blondynką, taką delikatną, perwersyjną, eteryczną, kruchą jak słone paluszki, boję się że mógłbym ją złamać. Jak zwykle gdy prowadzi Matka jedziemy lewym pasem, jest noc, drzewa wzdłuż drogi pochylają się nad nami robiąc groźne miny, szybko odczyniamy uroki, ta droga prowadzi w nieznane i przerażające.
Wtulamy się w siebie, paląc dla dodania sobie pewności kolejne papierosy. Gdzieś blisko jest ostry zakręt i krawędź przepaści.
Nie zdążymy wyhamować.
Wreszcie wróciłem do tego miasta, naprawdę tęskniłem za nim, chociaż Amsterdam na pewno jest bardziej pociągający, tu nie ma tylu knajp, ulice są nieprawdziwe, chociaż lepiej jest, bo piwo podają w kuflach a nie szklaneczkach 0.2 litra. W każdym razie wróciłem, powiedziałem: jak dobrze być tu znowu, a wszyscy: dlaczego tam nie zostałeś, przecież nikt by cię nie znalazł, mógłbyś tam, spokojnie żyć do końca życia. Nie palę trawy, odpowiedziałem. I gdy już się przyzwyczaiłem że znów tu jestem, wpadłem na pomysł, który przedstawiłem Runiowi, że można by pojechać do Kielc na targi uzbrojenia, nowe czołgi, transportery, wyrzutnie rakietowe. To jest coś, co zrównoważy we mnie artystowskie spojrzenie na świat, zdecydowałem. W końcu nie pojechaliśmy, za to Runio pożyczył mi klucze do swojego mieszkania bo wyjeżdżał na trzy dni do rodziny. Piękna kawalerka na Krochmalnej, wymarzona na schadzki, czysto, przytulnie wręcz, wnęka z materacem specjalnie do miłości. Więc Runio podał mi rękę, pojechał na dworzec autobusowy, a ja ruszyłem w miasto.
Kobiety, które wcześniej obiecywały mi perwersyjne rozkosze nie odbierały telefonów, w pubach nie było nikogo. Następnego dnia na jakiejś imprezie chodziłem od dziewczyny do dziewczyny oferując swoje usługi. Mówiłem, może byśmy pojechali do mnie.
Żadnego ściemniania, wszystko jasne. Chyba żartujesz, mówiły niezmiennie, a ja szedłem do następnej. Jedna się wahała, wreszcie postanowiła dać mi swój telefon, tak naprawdę to oszalała na moim punkcie, wierzcie mi, bo była hungarystką, a ja pierwszym człowiekiem jakiego spotkała mówiącym po węgiersku.
Ale porwały ją zazdrosne koleżanki. I wtedy też zginął klucz od drzwi na klatkę schodową, za szybą stali podróżnicy, którzy właśnie wrócili z wyprawy do sklepu nocnego, w rękach mieli butelki wódki, wyglądali jak wielkie tłuste ryby w akwarium, welony i pielęgnice, bezgłośnie poruszające ustami, ktoś usiłował otworzyć swoim kluczem, jakiś oglądacz kryminałów grzebał w zamku spinką od włosów. Trzeba wybić szybę, zaproponowałem ale nikt mnie nie posłuchał.
W niedzielę rano zadzwoniłem do Beaty, przez chwilę się wahałem, wiecie, jak to jest, wystukuje się numer telefonu i zaraz potem odkłada słuchawkę. Ale w końcu się przemogłem.
Dzisiaj nie mogę, powiedziała, muszę uczyć się o samorządzie terytorialnym. Kurwa, samorząd terytorialny, ja zwariuję, nie, ja już zwariowałem. Mogła powiedzieć: nie chcę się z tobą dzisiaj pieprzyć, albo: rozmyśliłam się, nie mam ochoty się z tobą pieprzyć. A ona mówi: samorząd terytorialny. Polityka wkracza w nasze życie i nie pozwala o sobie zapomnieć.
I ktoś nagle mówi, chyba Maciek, rozmawialiśmy o tobie, piliśmy herbatę z Dorotą i Runiem, było ciepło, otwarty balkon, szkoda, że mamy taki mały balkon, uwielbiam Anglików za to, że potrafią wyciągnąć z kredensu dwustuletnią porcelanę i trzystuletnie sztućce, usiąść w wiklinowych fotelach, zjeść podwieczorek i wypić po kieliszku sherry. Więc doszliśmy do wspólnego wniosku, że jesteś bardzo inteligentnym facetem. A nie wyglądasz. I wtedy uśmiecham się, bo co mam robić, kiedy jakaś znajoma stanęła osłupiała, gdy zobaczyła mnie w księgarni jak nerwowym wzrokiem liżę błyszczące okładki książek, wertuję je, kartkuję, uważnie czytam stopki redakcyjne, przeskakuję z posłowia na spis treści.
I co tu robisz, zdziwienie, małpa w kąpieli, ciężkie buty, długie włosy, prostak, a tu księgarnia. Więc nie wyglądasz, mówi Maciek. Wiem, wiem, to samo mówił Runio. Tak jakby wszyscy wyglądali jak należy. W każdym razie na pewno nie wyglądał jak należy Dżaba gdy w pokoju 748 usiłował przydusić ogromnego grubasa, wisiał na nim jak bombka na choince, w końcu Runio dał grubemu w głowę butelką po piwie „Królewskie”. Nie wyglądał więc jak należy w porwanej, zakrwawionej koszuli, z potarganymi włosami, musiał wyglądać żałośnie, bo nawet Ania na moment przestała mówić o swojej pracy, przystojnym szefie i służbowych podróżach a nawet zaproponowała mu, że odwiezie go do domu taksówką. Ale na niego działał jeszcze legendarny haszysz bitwy.
Spojrzał tylko na jej kolana, gdy siadała w taksówce jak w pierwszej ławce w kościele, nogi złączone, miss aseksualizmu, wracam do Runia muszę się nim zaopiekować, powiedział. Taksówka pojechała gdzieś w przerażającą mgłę a on rozpoczął galopadę po długim korytarzu, między 712 a 748, w końcu wyszedł na ulicę.
Nocny chłód, bezludność na każdym kroku. Pół godziny na przystanku, wreszcie podjeżdża autobus nocny, sen. Jak zawsze budzi się na pętli, kierowca szturcha go w ramię, mógłby jeszcze mrugać okiem. Wysiada, chwieje się. Jest marynarzem, który od sześciu miesięcy po raz pierwszy zszedł na ląd. Wytycza azymut, wymierza krok. Nie dojdzie. Całe szczęście na jego drodze czołg.
T – 55, stary model, ale co robić. W nim spędzi resztę nocy.
Niewygodnie, wszędzie jakieś rury, pokrętła, wajchy, można tylko siedzieć, ewentualnie półleżeć w brudzie, lepiącym się, trudnym do usunięcia z ubrania smarze, trudno spać, ale przecież trzeba spróbować, na zewnątrz deszcze niespokojne, potargany sad, niedługo zaświta, a my na tej wojnie bez przerwy, krótki nerwowy sen, poranne zimno i faza przejściowa między pijaństwem a kacem wyrywają z miejsca radiooperatora, wychyla się przez właz, jest zdobywcą tego miasta. Patrzy pogardliwym wzrokiem zwycięzcy, patrzy przestraszonym wzrokiem zwycięzcy, który wie, że przegrał, tego kraju nie da się ucywilizować, wielka kultura się go nie ima, tutaj ciągle wierzą w gusła i zabobony, zawsze będą w nie wierzyć, nawet z chrześcijaństwa zrobili histeryczne pogaństwo, kurwa, co za miejsce, no ale jak wojna to wojna.
Komputerowa symulacja, dochodzimy do wniosku z Runiem. To najlepszy pomysł na współczesne wojny. Zwycięstwo techniki i zdrowego rozsądku. Silicon Graphics. Można wygodnie rozpartym w amortyzowanym fotelu, przy dźwiękach kosmicznej muzyki, popijając koktajl witaminowy, wodzić myszą po polu bitwy. Wojny w rzeczywistości wirtualnej. To odprężające jak orgazm.
Kudłaty siedzi przy biurku w seledynowej marynarce i gra na komputerze. Kończy mi się amunicja, mówi, jeżdżąc myszą po całym blacie. Poprawia okulary, zapala kolejnego papierosa, nalewa do szklanki wody mineralnej, patrzy na zegarek. Zobacz czy to nie czarny mercedes, mówi do mnie, więc wstaję posłusznie i patrzę przez żaluzje na parking, tak, rzeczywiście, to czarny mercedes, odpowiadam, patrząc jak z samochodu, który właśnie przyjechał wysiada gruby trzydziestoparolatek z dwudziestoletnią na oko dziewczyną. Skąd wiedziałeś, przymilam się i mizdrzę bo chcę pożyczyć od Kudłatego pieniądze, a wygląda na to, że jestem niewypłacalny, więc muszę się przymilać. Kudłaty się puszy, nadyma, gmera w portfelu, wyciąga dwa banknoty o najwyższym nominale, wyciąga je do mnie, cofa, kilka razy powtarza tę czynność. A może ci nie pożyczę? drażni się ze mną, a ja się płaszczę, choć zaczyna mnie to denerwować, dawaj kasę, mówię poirytowany. W końcu udaje mi się wyrwać te banknoty i już widzę, że Kudłaty żałuje że mi je pożyczył. Przecież ci oddam, mówię i wiem, że będę musiał pożyczyć od Grześka, żeby spłacić Kudłatego. Dwa dni wcześniej, jednego z tych wieczorów, które spędzam przy biurku popijając herbatę z malwy, pogryzając słodycze, rozmawiam przez telefon z Grześkiem, umawiamy się na imprezę u demonicznych sióstr Smerfetek, Grzesiek proponuje jeszcze jedną zabawę, będzie dużo spolegliwych kobiet, zachęca.
Kudłaty dzwoni do kobiet nocami i proponuje im wyuzdany seks, jest wulgarny, kiedy indziej liryczny, bierze na misia, jaki on jest naprawdę, pytają się mnie jego niedoszłe kochanki. W każdym razie ani Kudłaty ani Grzesiek nie dojeżdżają na imprezę u Smerfetek, gdzie ja po dwóch piwach już jestem pijany i na przemian podrygując nerwowo lub rozwalając się na miękkim materacu w mniejszym pokoju czekam aż coś się zdarzy. Ktoś proponuje żeby straszliwie się upić i urządzić zawody w rzyganiu na ścianę. Propozycja zostaje rozszerzona o aspekt artystyczny, każdy ma rzygać obrazami swoich ulubionych malarzy. Po mnogości sałatek zwycięstwo mają w kieszeni wielbiciele impresjonizmu, najtrudniej będzie temu, kto zdecyduje się na Mondriana, będzie musiał rzygać kwadratami. Pojawia się Miron, który opuści lokal dopiero po dwóch dniach, mnie zaś uda się dyskretnie wkopać pod kanapę sałatkę z kurczaka.
Dobrze, możecie mi nie wierzyć, sam nie bardzo mogłem w to uwierzyć, no bo czy to nie zdumiewający zbieg okoliczności, a może jakieś tajemne moce, że leżałem właśnie na łóżku czytając książkę Dubrawki Ugresić „Forsowanie powieści – rzeki”, swoją drogą zupełny odjazd, świetna zabawa a w dodatku piekielna inteligencja, magnetofon forsował Talking Heads, i akurat bodajże przy piosence „Once In A Lifetime” przeczytałem w tej książce na stronie 38 takie zdanie i osłupiałem leżąc. Stałem się leżącym słupem, przewróconą kolumną. Zdanie jest takie: Do jego uszu wlała się wezbrana fala dźwięków nowego przeboju Talking Heads. Chyba wiecie o co mi chodzi? Zresztą zdarzyło mi się to nie pierwszy raz. Kiedyś będąc jeszcze młodziakiem oglądałem w tv sprawozdanie z jakiegoś meczu tenisowego. Ale grają, co? powiedziałem do ojca. Ale grają, co? w sekundę później powiedział w telewizora do mnie i mojego ojca sprawozdawca sportowy Hopfer, który wypowiedziawszy to zdanie niedługo później umarł. Mój kolega ze studiów Lausz napisał kiedyś pracę roczną, co zdarzało mu się średnio co trzy lata.
Poszedł z nią do szacownej pani profesor, która po przeczytaniu tych kilku stron papieru podaniowego zmarła i została pochowana z wielką pompą należną tak wielkiemu autorytetowi naukowemu.
Druga, równie szacowna, autorka wielu prac z dziedziny językoznawstwa, gramatyki historycznej i tym podobnych rzeczy, naprawdę według mnie, od czasów Józefa Wissarionowicza największy językoznawca, po przeczytaniu pracy Lausza spadła ze schodów i złamała sobie obie ręce w nadgarstkach. Tak zagipsowana, palcami do zewnątrz zdążyła mnie jeszcze solidnie przemaglować z języka Indian Hopi i kodu zero – jedynkowego, jakby obie te rzeczy nie były żałosnymi skamielinami analfabetycznej ludzkości. Teraz, kiedy mój siedmioletni sąsiad piratuje taśmowo programy graficzne, a i ja całkiem nieźle radzę sobie z niektórymi edytorami. Ale jakaś klątwa zawsze jest. W końcu Lausz poszedł z tą pracą do trzeciej, tym razem młodej i zdrowej pracownicy naukowej Uniwersytetu. Ta jednak wkrótce zaszła w ciążę. Nie, nie z Lauszem, zresztą, kto wie. Okazuje się, że mój blok też jest nawiedzony. Jest rok 1975, robotnik budowlany w średnim wieku, po spożyciu dużej ilości alkoholu wchodzi do windy. Niestety nie wie o tym, że samej windy jeszcze nie ma, ponieważ wioząca ją ciężarówka wyjechała z bazy tydzień temu i do tej pory nie dojechała. Jest tylko betonowy szyb. Zwłoki robotnika zostają odnalezione dopiero po kilku dniach, za to jego duch wciąż odwiedza ten dom. Tu mieszkają sami wariaci, mówi z przerażeniem Grażyna. Vide ty, mówi, i Kaczy. Jest jeszcze twój mąż, przypominam jej. Moja sąsiadka z parteru zawsze gdy ją spotykam na dole albo właśnie wychodzi do kościoła, albo z niego wraca. Ta, która mieszka piętro wyżej, nie opuszcza swego posterunku w oknie, skrupulatnie notując w swoim pożółkłym, zatłuszczonym zeszycie kto, o której i z kim wraca. Na tym samym piętrze mieszka pani Róża, która jest szefową bezwzględnego komitetu parkingowego. A twój mąż nigdy wyjeżdżając z parkingu nie zamyka bramy, wyciągam asa z rękawa.
Jeżeli pani Róża dowie się o tym, Jasio dostanie zapewne ze dwadzieścia karnych dyżurów, snuję przypuszczenia. Pod rząd, oczywiście. O Matko, pod rząd! Biorąc pod uwagę, że wreszcie oddałem wam pieniądze, to tym, razem moje jest na wierzchu.
Śmieję się złowieszczo. A wracając do wariatów, wraca do starego tematu Grażyna.
Światowy dzień chorych psychicznie. Wszyscy przegapiliście światowy dzień chorych psychicznie! Tak jak podniecacie się światowym dniem walki z próchnicą, światowym dniem bez papierosa, światowym dniem namysłu nad życiem, dniem ekologii, wszechświatowym dniem walki o to, co w tej chwili modne.
Dlaczego nie zwracacie uwagi na światowy dzień chorych psychicznie, dlaczego nie delektujecie się nocą Księżyca zamiast dniem Ziemi.
Chyba zwariowałeś Dziubas, mówi Grażyna.
Kurwa, spóźniłem się, powiedział Matka wciskając się w ławę Kościoła św. Anny na Krakowskim Przedmieściu. Rozumiesz, Kudłaty zadzwonił do mnie, że zepsuł mu się samochód, wziąłem więc taksówkę, żeby tu, kurwa, zdążyć, a jego jeszcze nie ma. Gdzie są Dziewule? Przy ołtarzu. Zaczęło się jakieś piętnaście minut temu. Matka szeleści zawiniętymi w papier kwiatami. Wyglądają jak świeżo skradzione z cmentarza. Gdzie jest mój brat? Stoi obok ciebie, odpowiedziałem, mimo że nie byłem jego bratem, odchyliłem się za to niebezpiecznie, żeby Matka mógł zobaczyć brata, który trzymał przed sobą jak chleb z solą wielkiego różowego słonia. Na chuj ten słoń? pyta się Matka. To prezent ślubny, kurwa, uspokój się, trzeba mu tłumaczyć jak dziecku. O kurwa, Matka już nie poznaje swojego brata. Dżaba, co się tak rozglądasz, nudzisz się? zapytał się stojący z tyłu Hipolit.
Patrzę czy Kudłaty nie przyszedł, odpowiada Dżaba, którego głowa kręci się na wszystkie strony niczym czołgowa wieżyczka z szybkostrzelnym działkiem. A jak miał kurwa przyjść, wtrącił się Matka, skoro pół godziny temu do mnie dzwonił z Sulejówka, a przecież taksówki nie weźmie. Zarabia piętnaście baniek a sępi na taksówkę. Dobrze przynajmniej że ten ślub jest bez mszy, bo bym tu zwariował, mówi Dżaba, który ma za sobą świeże doświadczenia uczestniczenia w brazylijskim serialu ślubów z mszami i kazaniami typu małżeństwo jest jak twierdza, którą wszyscy zewsząd oblegają, by się do niej wedrzeć i czynić w niej spustoszenia i zna na pamięć kolejność pojawiania się cytatów biblijnych i nawet zaczął już na głos powtarzać gdybym nie miał miłości, byłbym jak ten cymbał brzmiący, co, chyba sami przyznacie brzmi dosyć idiotycznie, więc Dżaba śmieje się jak kretyn i trzeba go uspokajać, ci którzy go nie znają patrzą się podejrzliwie i zarazem współczująco, no bo wiecie, w wielu rodzinach zdarza się niedorozwinięty, a ślub rzecz święta i familijna zarazem, więc trzeba przyprowadzić imbecyla. I Dżaba coś tam mamrocze pod nosem, może kolejne cytaty, a przed ołtarzem, nikt tego nie widzi, rozgrywa się monachomachia i otwierają się piekielne wrota. Poplątane języki ludzkości, jej poplątane umysły. Magia niezrozumiałego zawsze intryguje. Kiedyś Dżaba i Lewy chodzili po mieście mówiąc głośno i prowokacyjnie po łacinie, żeby zaimponować komu się da. Ci, którzy nawet nie pamiętają pierwszej deklinacji (nie, nie, przepraszam, obudzeni w środku nocy wymienią jakieś końcówki, może nawet prawidłowo odmienią rosa, rosae ale już na pewno popieprzą im się imiesłowy), więc ci koneserzy łacińskich sentencji typu scriptori pro penna, dabitur ei pulchra puella, które wypisują w kalendarzach między I am Antichrist, I am Anarchist stoją na przystanku i mówią Galia est omnis divisa (Lewy) a Dżaba na to in partes tres i tak dalej, a w kawiarni nostra Galli apelantur i jeszcze pewnie kilka wierszyków. I kiedyś tam za granicą, gdy pytają się ich, to u was uczą w szkołach łaciny, Lewy odpowiada: no jasne i starożytnej greki, i tak się zapędza, że jakiejś dziewczynie mówi protekcjonalnie: całkiem nieźle mówisz po angielsku, a ona: jestem z Manchesteru.
Manchester, Manchester, magiczne miejsce. Nigdy tam nie byłem, ale jeżeli wymyśla się tam TAKĄ muzykę, co coś w tym jest.
Matka, jak twoje buty, ktoś się wtrącił, i to był chyba Szaman, który stał rząd wcześniej, a może Dżaba, który był tuż obok.
Może nie powinien był tego robić, Matka od razu zaczął mówić o swoich butach – w prawym coś uwiera, kawałek twardej skóry wbija się między palce, lewy jest wykoślawiony, kilka miesięcy chodzenia w takich butach a zostanę kaleką na całe życie, więc będę musiał je oddać, a szkoda, bo takich drugich nigdzie nie dostanę, ten model został specjalnie sprowadzony z Włoch, kupiłem go w małym sklepie, gdzie mają tylko unikatowe obuwie, specjalnie sprowadzają pojedyncze pary, i dlatego przez kilka dni się zastanawiałem, czy oddać je, czy jednak męczyć się i w nich chodzić, no bo takich drugich nikt w tym mieście nie ma, Kudłaty oszalałby z zazdrości, te jego raciczki są śmiechu warte. Albo te buty Matki, takie jakby wojskowe, wszyscy myśleli, że Matka kupił je na giełdzie staroci, albo od jakiegoś żołnierza za wódkę, tak jak kiedyś można było kupić od żołnierzy całe umundurowanie za gorzałę, a rumuny kupowało się w zajezdniach autobusowych, bo dawano je pracownikom komunikacji jako obuwie służbowe. I okazuje się, że to wcale nie tak, te buty kosztowały trzy i pół bańki, oburza się Matka, Bata albo coś w tym stylu. Niepowtarzalne jak sam Matka. Może byśmy na chwilę skupili się na ślubie, ktoś mówi. Dobra, dobra, słuchamy przysięgi małżeńskiej – i że cię nie dopuszczę aż do śmierci – po chuj im to wszystko, ktoś się zastanawia wiercąc się nerwowo, wszyscy są zniecierpliwieni, co chwilę trzeba na przemian wstawać i klękać, modlić się lub milczeć, łatwiej tylko się pochylać lub prostować. Neobarokowe malowidła, niewyraźne witraże z przewagą błękitów, ksiądz ściska ręce Dziewulom, zapewne nie mogą się już doczekać pierwszego poślubnego jointa, trzeba szybko się stąd wydostać, żeby stanąć na początku kolejki, która posuwając się wśród pomrukiwań i półuśmiechów dźwigać będzie kwiaty, misie, pocałunki i braterskie poklepywania po ramieniu. Mistrz ceremonii z torbą ryżu, tutaj, tutaj, bierzcie, pełnymi garściami. Chodźmy na piwo, mówi Hipolit poprawiając krawat i wyrównując płaszcz. W kawiarni sięgamy wreszcie po papierosy, z namaszczeniem, kręcąc je w palcach, patrząc uważnie na filtry, jakby tam były zapisane tajne instrukcje, opierając łokcie o blat stolika. Jak się czujesz Bambisiu, Hipolit pyta się żony. Za kilka miesięcy awansuje na stanowisko wicedyrektora departamentu. Dwa dni później zadzwoni do mnie Matka by powiedzieć, że awans się dokonał i teraz pensja Hipolita będzie wynosić trzydzieści baniek. Będę wtedy tonął w długach, a chuda krótko obcięta trzydziestokilkuletnia kobieta w szaro – stalowym mundurku powie mi z grzecznym chłodem, że moje konto właśnie zostało zablokowane i nie da się zrealizować już żadnego czeku. Odpada przynajmniej problem wakacji.
Proponowali mi przejście do ich departamentu, mówi Grzesiek, który po raz kolejny stara się dostać na aplikację radcowską.
Przynajmniej będziesz miał kasę, mówię. Musimy się spotkać.
Oczywiście, oczywiście. Może w przyszłym tygodniu. Może, może.
Morze, morze.
I ten ślub zniknął gdzieś w mrokach dziejów, na weselu w knajpie na samym początku zabawy, która wierzcie mi, wcale nie była szalona, jeśli was tam nie było nie macie czego żałować, zajęliśmy osobne pomieszczenie, gdzie obstawiliśmy się butelkami z winem, szklankami piwa i kilkoma licealistkami. Nad nami dostojnie acz niebezpiecznie kołysząc się kręcił się wielki wentylator, dym z papierosów unosił się ku niemu wolno i nieodwołalnie. I właściwie to nic się nie stało, ktoś z kimś się potem przespał (swoją drogą trochę żenująca historia, nie ma co jej opowiadać) i nic się nie zmieniło. Podobno Zając miała jakieś kłopoty ze zdrowiem, powiadają że za dużo dragów, ale to nic pewnego. I pewnie będziemy już tak przechodzić do porządku dziennego z tymi kolejnymi weselami i pogrzebami. Coraz mniej nas śmieszy, tracimy poczucie humoru, to co kiedyś bawiło teraz denerwuje.
W całym samochodzie było napalone haszyszem, do tego jeszcze chodziła butelka rumu, Jezu, powietrza, pomyślałem, jak tak dalej pójdzie, to zanim dojedziemy do Zielonej Góry będę upalony jak Marley, a tutaj Muniek z Jankiem umawiają się, że następną fifkę odpalą za piętnaście kilometrów. W każdym razie jakoś dojeżdżamy, ruszamy w miasto, jak kowboje przed strzelaniną w corallu O.K. idziemy przez śródmiejski deptak, mocno stawiamy stopy, szeroko ramiona i tylko co jakiś czas pisk, O Jezu, patrz, to przecież Muniek. Wieczór zbliża się nieubłaganie, siedzimy w hinduskiej restauracji, kelnerka w niebieskiej sari i z czerwoną kropką na środku czoła, jakby ktoś przed chwilą strzelił jej z karabinu strzelca wyborowego idealnie w sam środek, zaraz powinna paść martwa. Janek spogląda nieufnie w kartę dań. Jednak dzisiaj będzie jadł. Raz w tygodniu robi sobie całodobową głodówkę dla oczyszczenia organizmu ze złych mocy.
Dzięki temu potrafi uwalić się totalnie dwoma browarami.
Zazwyczaj głoduje w poniedziałki. Dzisiaj nie jest poniedziałek.
Młoda pisarka mówi w telewizji, że robi sobie pięciodniowe głodówki. Co na to głodująca Afryka?
Na tym świecie nic się nie zmienia, wszyscy mordują, znów herbatę przyniosą przed daniem głównym. To samo będzie następnego dnia w knajpie chińskiej w Poznaniu, kiedy Pawik powie: ja stawiam, możecie się najeść za 200 tysięcy i pojawi się dylemat, czy wybrać zupę aksamitną, czy tę z grzybami, a jakiego kurczaka, czy raczej tego na ostro, czy też bardziej delikatnego. Polecam tego z orzechami i papryką, mówi delikatny jak zupa aksamitna kelner. Pewnie pedał, pojawia się domysł. W Zielonej Górze trafiliśmy do pedalskiej knajpy. Gdzie mieszkacie? zapytał się nas dwumetrowy cherubin w czerwonej koszuli, myślę że mógłby na sto metrów rzucać podkładami kolejowymi, nie chciałbym być utulony w jego ramionach. W hotelu, powiedziałem, a on, co wy, tutaj postukał się palcem w czoło, zgadnijcie którym, możecie się przespać u mnie. Spadamy stąd Kloss, powiedział Muniek, był już naprawdę nieźle nawalony, mnie piwo nie mieściło się już w brzuchu, czułem się jakby zerżnęło mnie dziesięciu takich jak ten w czerwonej koszuli. To było już po koncercie w Bibliotece Wojewódzkiej, na którym trzeba było odciąć Pawika od prądu, bo chciał dalej grać (jedyną osobą, która potrafiła grać był Grabaż). Znam tylko trzy chwyty, powiedział Pawik, to prawda, możecie przeczytać w „Rewelaji” że zna pięć, ale to nieprawda, naprawdę zna tylko trzy. Dał temu dowód na koncercie Niespodzianki, gdy grał jako support, a właściwie przerywnik dla Muńka. Londyn 1977, punk rock w czystej pierwotnej postaci. Pawik solo tylko z gitarą, coś w rodzaju Billy Bragga ale, hm, bardziej bezkompromisowy artystycznie. W pewnym momencie Muniek wszedł za bębny i paru gości pod sceną nawet ruszyło w pogo. Niespodzianka miała przygotowane pięćdziesiąt numerów, zagrali może trzydzieści, bo publiczność się zmęczyła, ale wierzcie mi, takiego zestawu żelaznej klasyki nigdy nie słyszeliście. Był „Passenger” bo być musiał, i była „Gloria” i Clash i Green Day i nawet T.Rex nie wspominając o rockowym coverze Marka Grechuty. I to jest właśnie postmodernizm, kochani. Oczywiście wśród publiki było dużo pięknych kobiet, może groupies, choć kto wie. I bramkarze wyrzucili z klubu słynnego Konnaka, który odlewał się do umywalki, niektórzy z nich chcieli go nawet napierdolić, choć w odwecie powinni mu się zlać do środka. Tak, tak, moi drodzy, tak nisko właśnie upadają telewizyjni idole.
W każdym razie wtedy w Bibliotece Wojewódzkiej wszyscy byli ujarani haszem, nawaleni rumem, żurami, browarem, cała widownia nadawała się do bakutilu, na samej górze siedział Podsiadło z mikrofonem i nagrywał dla Radia Opole. No i później, gdy udało się zciągnąć Pawika ze sceny poszliśmy w miasto, i znów panienki się obracały za Muńkiem, powiedziałem, Jezu stary, wyrwijmy jakieś dupy bo zwariuję, patrz tamta jest podobna do Dużej Doroty, nie chciałbyś się przespać z taką małą repliką Dużej Doroty? I Zygmunt się oblizał, ale chodziło mu tylko o to, żeby iść spać, a nie spać z jakaś panienką. I naprawdę byłem bliski obłędu, w nocy śniła mi się siostra Tomka, z zawodu harfiarka, smukła, wysoka, długie, cienkie palce muskające struny. I śniłem o niej całą noc, a piętro niżej, w pokoju 126 Pawik z Grabażem pili gin, Janek z Muńkiem palili haszysz, a obok, w 127 śmierdziało starymi wymiocinami. Portierka przyszła, powąchała i powiedziała – tutaj mieszkała taka jedna pani i jej to wcale nie przeszkadzało. I mnie nagle zaczęło przeszkadzać wszystko, cały świat, ba, cały wszechświat, poczułem się taki straszliwie stłamszony, w za małym ubranku, w pięknym mieście Zielona Góra, to naprawdę jest piękne miasto, i tak się w sobie zagubiłem, że nawet nie poszedłem na kurczaka z rożna, na którego miałem ogromną ochotę. I gdy wracaliśmy, Muniek powiedział, żebym poprowadził od Poznania, albo Konina, i chciałem prowadzić, ale wyszło na jaw, że nie mam przy sobie prawa jazdy. I nigdy więcej już nie śniła mi się siostra Tomka, i gdy ją spotkałem to zaprosiła mnie na swój ślub. Podejrzewam że już nigdy mi się nie przyśni.
Przydałoby się pojechać do Zielonej Góry na jakąś imprezę literacką, marzy Pawik w tramwaju ze śródmieścia na Żoliborz, gdy jedziemy do Muńka przesłuchać sobie przedpremierowo ostatnią płytę Blur. Można by pójść do hinduskiej knajpy, a potem porozmawiać z Brunem o sztuce. Jakby naprawdę nie było nic lepszego do roboty. W pizzerii gdzie spożywamy ostatni posiłek przyczepia się jakiś kompociarz, oferując analogi po okazyjnych cenach. Pewnie zachęca go to, że na stole leży bułgarska edycja płyty Beatlesów, którą Pawik kupił właśnie za jakieś niedorzecznie małe pieniądze. Po co ci to, pytam się, przecież masz zepsuty patefon. Led Zeppelin, Deep Purple, King Crimson, Black Sabbath, wylicza kompociarz. Nie, nie, mówi Pawik, interesuje mnie zupełnie inny klimat – Clash, Buzzckoks, Sex Pistols, The Jam, koniecznie The Jam. No i jeszcze wszystko co związane z New Brits. Angolska muzyka, dodaję, a z tych starych jeszcze Vibrators i Stiff Little Fingers. Daj mi adres, to ci przyślę spis płyt, mówi kompociarz, i Pawik daje mu swój adres.
Kurwa, po co ja mu dałem mój adres, mówi po wyjściu z pizzeri (pizza taka sobie – trochę rozlazła, szczególnie ta z tuńczykiem, tropikalna o tyle o ile). Może to nie kompociarz, zastanawiam się. Kompociarze nie palą Marlboro i nie jadają w pizzeriach. Może to początkujący kompociarz, ma jeszcze kasę, domyśla się Pawik. Kompociarz – burżuj. Zdrajca klasy kompociarskiej. Odszczepieniec. Kompociarz – wtyka. Sprzedaje płyty, żeby zarobić na dragi i pizzę. To niesamowite. Ma nie tylko kasę, ale i klasę.