37544.fb2
I moja szkoła. Wśród zieleni, zawsze przyjaźnie chłodna kamieniem gdy na ulicy upał. I jej przepiękny wybieg, tak, wybieg, jak dla koni, gdzie galopowaliśmy wyzwoleni z klas i ławek, w gęstość krzaków, pod drzewami, które wtedy były baobabami rosnącymi z minuty na minutę. Między nimi były tajemne, wydeptane przez poprzedników, ścieżki. Mleko i kefir na dużej przerwie, do wyboru. Portrety wielkich pisarzy i narodowych bohaterów w prostych ramach na szarożółtych ścianach.
Paprotki na ciężkich parapetach, wycięte z kartonu białe duże i niezgrabne litery, które przypięte do szarego lub czerwonego płótna układały się w abstrakcyjne hasła. Gdy poznawałem tajemnicę biblioteki. Cudowność szarego papieru i numery katalogowe wytatuowane na nim czarnym flamastrem. Wielka sala gimnastyczna, w której mogłyby się pomieścić całe armie tuż przed wyruszeniem na ostateczną rozgrywkę. Długi, długi korytarz, na końcu którego widać było światło.
I moje liceum, niedaleko stąd. Gdy wraca czasami w snach, zawsze są w nim kobiety, choć przecież była to szkoła męska, a my, jej uczniowie o kobietach marzyliśmy, jak uczniowie męskich szkół w dziewiętnastowiecznych powieściach. Paląc nielegalne papierosy w zadymionej toalecie, jeden z nas stał przed drzwiami patrząc czy nie idzie nauczyciel, i gdy ten się zbliżał, gasił szybko światło. Konspiracja. Wycieczki klasowe, w których chodziło o to, żeby się nielegalnie upić, ale pod okiem czujnego nadzoru pedagogicznego, który stanowiły głównie stare panny, jak na jakiejś pensji. I chodziliśmy pijani po parapetach trzymając się piorunochronów żeby nie spaść, chowaliśmy alkohole w niedostępne zakamarki, gdzie nikomu nie przyszłoby do głowy ich szukać. I udawane spanie w pełnym rynsztunku bojowym, i nagłe pukanie do drzwi, gdy trzeba było szybko wyskakiwać przez okno i jak zwykle ktoś nie zdążył.
Powroty, zjazdy absolwentów. Spotkania starych kumpli, których nic już nie łączy. Tak naprawdę mniej byliśmy ze sobą zżyci niż wojenni kamaraden. Niech tak zostanie, choć trzeba dać przecież szansę podświadomości, stąd te nawiedzające tę dziwną szkołę kobiety, hostessy wręczające prospekty w dniach zjazdu absolwentów. Tak, jestem absolwentem, czuję się lepszy, pochodzę przecież z tych dobrych roczników, kiedy jeszcze nie uczyły się tam kobiety. Teraz miesza mi się zazdrość w stosunku do obecnych uczniów z tą wyższością. Szkoła jest większa, nie wiadomo skąd wzięło się trzecie piętro, ogromne, dwupoziomowe, mnóstwo pięknych dziewczyn. Czuję się tu dziwnie, zarazem swojsko i obco. Istnieje jednak jakaś wspólnota ludzi, którzy chodzili do tej samej szkoły, zwłaszcza tak nietypowej. Ja ją wyczuwam, choć może tylko chcę wyczuwać. Może to moja przyszłościowa wizja tej szkoły, w której wzrastałem. Transformacja czasu, kiedy poznawałem smak zakazanych używek, gdy paliłem ohydne tanie papierosy w tym zasmrodzonym kiblu z niepokojem czekając na sygnał alarmowy o zbliżającym się nauczycielu, piłem tanie wino po lekcjach, zaczynałem wreszcie poznawać smak kobiet. Po lekcjach szło się do parku lub jechało do któregoś z kumpli, którego rodzice późno wracali z pracy i tam odczyniało uroki. Na cotygodniowych apelach religijnych, na których wygłaszano często przerażające wizją wiecznego potępienia kazania, a czasami pokazywano przeźrocza z pielgrzymek do Jerozolimy, w ostatnich rzędach gdzie siedziały starsze roczniki odbywało się zbiorowe oglądanie pism pornograficznych. A potem wszystko gdzieś znikało, rozmywało się w jesiennych mgłach.
Mówi to wszystko, przez chwilę się zamyśla, a potem odchodzi w kierunku zachodzącego słońca. Napisy końcowe.
Dwie czarne plamy przed lewym okiem, bracie, powiedział Matka.
Poszedłem do lekarki, a ta kurwa mi mówi, że to się tak czasami robi na starość. A ja mam dwadzieścia siedem lat. Kapujesz, bracie? 320 tysięcy poszło się jebać. Normalnie, popierdolone to wszystko. Bo to się coś tam w gałce ocznej wytrąca i tak już zostaje do końca życia. Jak wychodzę z psem na spacer, to muszę zamykać jedno oko, i tak chodzę z jednym okiem zamkniętym a drugim wybałuszonym. Ale to tylko przy świetle dziennym. A jak siedzę w pokoju, tak przy lampie, wieczorem, to już raczej nie latają. Może za dużo przypalałem ostatnio? Parę razy żeśmy z Dziewulami ostro przyjarali. No i tak bracie, kasy nie ma, chaty nie ma, pójdziesz do „Hadesu”, jak nawet wyjmiesz jakąś laskę, to kurwa, gdzie z nią pójdziesz? W zeszłym roku, jak jeszcze miałem klucze od mieszkania na Bruna, to przynajmniej była jasna sprawa i zawsze można było jakąś małolatę wyjąć. A teraz nic z tego. Tak jak ty brachu, ty to kapujesz, nie tak jak Kudłaty, który przez godzinę mógł z panną siedzieć nad jedną kawą i tylko sobie kudły kręcił, a później się dziwił, że go dupy olewają.
Teraz to ma przynajmniej kasę, właśnie dzisiaj rano pojechał w Alpy na narty, bracie, na dziesięć dni, a Hipolit kupił sobie nowy wózek, Fiata Punto. Tylko my, kurwa, jak dziady.
Trzydziestka niedługo, a tu ani roboty, ani perspektyw, a ja na dodatek mam tu chorego psa i sklerotyczną babcię.
Jest wiosna, właśnie nadeszły kolejne święta, za oknami te same widoki, na stole te same potrawy, od wtorku podobno mają znów zacząć dzwonić telefony. I rzeczywiście. Tak jak w przepowiedni.
Grzesiek dzwoni, mówi, chyba oszalałem na starość, kupiłem dwa gramy afgana i trochę trawy, jak myślisz, co powinienem zaproponować kobiecie, haszysz czy marihuanę, chyba haszysz, prawda? Bo marihuana jest ostra, drapie w gardle. Czy to prawda, że po takim przypaleniu można dostać niezłego odjazdu seksualnego? Już nie pamiętam, ostatnio paliłem trawę gdy Tomek emigrował do Anglii, pięć lat temu. To było wtedy, gdy upalili się we trzech: Kaczor, Dżaba i Tomek, u Dżaby w domu, w dodatku jeszcze się solidnie napili wódki, niezły zestaw, Tomek schodził po schodach na czworaka i to chyba jeszcze w dodatku tyłem, Kaczor odleciał zupełnie, chociaż chyba też jakoś dotarł do domu, Dżaba został sam, to wtedy mało co nie umarł, jakieś straszne rzeczy się z nim działy, jak mi to opowiadali to aż sam się przestraszyłem, do tego zdaje się kolosalne wręcz stany lękowe, nie dziwota, jak się miesza trawę z wódką, obie rzeczy w dużych ilościach. Następnego dnia przyszedł do Dżaby Kaczor, żeby go pilnować i w razie czego zadzwonić po karetkę, gdyby coś zaczęło się dziać. Daj spokój Kaczy, powiedział wtedy Dżaba, jeżeli mnie dopadnie, to i tak pewnie nie zdążą przyjechać.
Kumple przede wszystkim, powiedział Kaczor i zaczął pilnować Dżaby. Oczywiście przyszedł jeszcze Tomek i tak pilnowali go obaj. Żeby sobie umilić dyżur wyjęli coś z barku, Dżaba odmówił konsumpcji, bo bał się panicznie nawrotu sensacji z ciałem i duszą, ale chłopcy, proszę bardzo. Tomek wyszedł w środku nocy, tym razem zdaje się na własnych nogach, Kaczor zaś padł bez przytomności i tylko zrywał co jakiś czas i biegł do łazienki wymiotować. Chyba nawet się nie budził, miał taki sam rozkład mieszkania, więc mógł biec z pokoju do ubikacji z zamkniętymi oczami. Ale jak już wszystko z siebie wyrzygał to zasnął, coś tam może mruczał w stylu „wybacz, stary”, Dżaba zastanawiał się czy nie wezwać dla niego karetki. Tomek emigrował do Anglii, więc ostatnimi podrygami romansował jeszcze na kilka dni przed wyjazdem, to był taki czas, kiedy wielu myślało o tym, żeby tu wracać a on postanowił wyjechać. Zawsze chciał być obcokrajowcem, zawsze więc był obcy w każdym kraju, w którym żył, tak jak był obcy we Włoszech mimo że koniecznie chciał być Włochem, był obcy w Polsce chcąc być tutaj Anglikiem lub Włochem, a przyjaźnił się z pół Węgrami i pół Bułgarkami, i z Iloną, która później wyemigrowała do Szwajcarii, i kiedy jeszcze czasami stamtąd przyjeżdżała, a w każdym razie po takich przyjazdach odzywała się do starych przyjaciół, mówiła: co za koszmarnie nudny kraj. Kinga wyemigrowała do Francji i tam utrzymywała się z udzielania lekcji tenisa, w końcu była w Polsce jakąś mistrzynią, jeżeli nie kraju, to przynajmniej tego miasta. W 1988 gdy Dżaba z Lewym byli w Paryżu oczywiście spotykali się z nią, była wspaniałą przyjaciółką, tylko tak brzydkie kobiety mogą być takimi kumpelkami. Więc spacery po wąskich ulicach, wino na drewnianym moście na Sekwanie, kradzież popielniczek w knajpkach na Montmartrze, później chłopaki pojechali zrywać winogrona, dwa tygodnie nieustającego upalania się haszyszem i upijania młodym winem. Napaleni haszem weterani 68, kombatanci ulicznych walk, bohaterowie barykad, jeżdżący swymi rozlatującymi się Citroenami 2CV i Renaultami 4. Cudowni.
Wytaczający z piwnicy dwie beczki – białego i czerwonego wina.
Haszysz do woli. Dyskoteka z mordobiciem. Kartony piwa, no limits. Irlandzka wódka z lodem. Dżaba i Lewy wyciągają lód ze szklanek i wypijają na raz. Szmer uznania. Wizyta u narkomanów – gaullistów mieszkających w pięknym, dużym i starym drewnianym domu na odludziu. Spadzisty dach, weranda, coś w stylu starego Witkiewicza, tylko nie w Zakopcu ale w południowej Francji. Martwy wąż w wielkim słoju z nalewką. Dżaba próbuje.
Rozgrzewa w środku, uspokaja. Nie palcie tutaj, mówią narkomani – gaulliści, gapiąc się jednocześnie w telewizor pokazujący program o zamachach OAS. Tytoń jest szkodliwy dla zdrowia. Walą sobie w kanał. Przynajmniej płuca zostaną czyste.
Przed tą emigracją Tomka to był rzeczywiście niezły okres, pomijając to ciągłe upalanie się i pijaństwa u któregoś z nich, zazwyczaj u Tomka, gdy w środku nocy dzwonili do panienek, przyjedźcie dziewczyny, jest miło itd. Kiedyś upalili się u Dantona, który chyba jeszcze wtedy nie myślał o emigracji, choć przecież niedługo później wyjechał do Anglii. We czterech wypalili chyba kilka krzaków, bo gdy wsiedli do autobusu (to był 187, podróż z Ochoty na Dolny Mokotów trwała chyba dziesiątki godzin) ludzie patrzyli na nich z przerażeniem, Kaczorowi uciekły powieki, gonił je po całym autobusie, Tomek i Dżaba oczywiście dostali śmiechawy. A zaczęło się to wszystko chyba u Kingi na działce, trzy lata wcześniej. Dżaba siedział w domu i czytał „Arcydzieła francuskiego średniowiecza”, wpadli Kaczor z Tomkiem mówiąc: wstawaj, pakuj się, jedziemy na imprezę, weź śpiwór i coś do żarcia, samochód czeka. Faktycznie, było nieźle, Dżaba pobił wtedy swoisty rekord wypijając trzy półlitrówki wódki i jedną kremu cytrynowego (swoją drogą niezłe świństwo, słodkie aż do absurdu, zamulające i ciężkostrawne). Później wyciągali go z rzeki, wyglądało to groźnie, bo w tym miejscu Bug jest cholernie niebezpieczny, mnóstwo wirów, Dżabę już zaczynało wciągać, chyba nawet nie miał świadomości że jest w rzece, raz wyciągnęli go za rękę, później gdy wpadł po raz drugi, w ostatniej chwili złapali jego nogę, Bóg świadkiem, reszta też była kompletnie pijana, choć może bliżej rzeczywistości niż Dżaba, później Tomek i Kaczor na zmianę trzymali go pod pompą, nie był w stanie nawet wejść po schodach do domku. Kogo wy mi tutaj przywozicie, krzyczała na nich Kinga, a Ilona patrzyła z politowaniem, choć w ramach miłosierdzia dała mu swoją koszulkę, bo całe ubranie Dżaby było mokre, w piasku i wodorostach. I później Dżaba spał przez 24 godziny, dokładnie pełną dobę, a w pokoju obok towarzystwo oglądało filmy soft – pornograficzne, z których jeden był kuriozalny bo opowiadał o zombies szalejących na jakiejś wyspie, chyba na Pacyfiku. Naprawdę, pornos z nieboszczykami, chociaż same zombies nie kopulowały, tylko powstawały z ziemi i wynurzały się z morza a miłością zajmowała się cała ekipa naukowa, która na rzeczoną wyspę przypłynęła by badać tamtejszy folklor. Niezły ten folklor, prawda? To się nazywa połączenie Erosa z Tanathosem. Śmierć i miłość. Bo śmierć chroni od miłości, a miłość od śmierci.
W tamtych czasach za dziesięć dolców można było solidnie się nażreć i napić w Victorii, wtedy chyba najbardziej szpanerskim hotelu w Warszawie, bo przecież nie było jeszcze wtedy Mariotta a remont Bristolu trwał od przynajmniej kilkunastu lat i nie było widać końca, tak, tak, to był cudowny koniec lat 80, niektórzy przeczuwali że coś się tu zmieni, ale ważniejsze były imprezy w akademikach. Wtedy jeździliśmy już na Kica, zabawy zaczynały się w piątki wieczorem, niektórzy z nas wracali do domów w poniedziałki rano, a stamtąd po kąpieli i wreszcie solidnym posiłku na uczelnię, tylko po to, żeby przesiedzieć sześć godzin w „Szafocie”. Miało się zdrowie, co? Zdaje się, że nie było jeszcze wtedy sklepu na Kobielskiej i trzeba było posuwać na Wiatraka, a tam zawsze można było dostać w mordę, niektórzy chodzili na metę do Kaszlącego, który podobno kilka lat później się powiesił. Może nie mógł znieść konkurencji całodobowych sklepów z alkoholem, które nagle tak wspaniale wykwitły, niczym magiczne kwiaty, ale niedługo później okazało się że w nich też sprzedają podrabianą wódkę, od której ludzie tracili wzrok i rozum popadając w ciemność i szaleństwo. Kiedyś poszliśmy z Jasiem na metę do hotelu robotniczego, portierka myślała że jesteśmy z policji, to wszystko przez twarz Jasia, wygląda na przedstawiciela systemu totalitarnego, równie dobrze mógłby grać SS – manów w filmach o obozach koncentracyjnych, jak i oficerów SB, katujących antykomunistycznych opozycjonistów.
Niedaleko stamtąd była druga meta, u Pięknej Ireny, ale nigdy tam nie dotarliśmy, można tam było zastawić zegarki, sztućce, antyki, wszystko, choć ja raczej nie miewałem zegarków, bo jeżeli już jakiś mi się trafił to go od razu prałem w pralce, razem z papierosami, zapałkami i dokumentami, bo jak się brałem do wielkiego prania to do bębna wrzucałem wszystko nie patrząc czy coś jest w kieszeniach. U Kaczora siedzieliśmy w siedmiu, może ośmiu przy stole, oglądając w telewizji „Annę Kareninę”, i Kaczor, który zawsze lubił takie zagrywki zaproponował żebyśmy niczym carscy oficerowie na filmie wypijali po kieliszku i przechodzili pod stołem. Wiecie, Kaczy jest upadłym szlachciurą, choć czasami przyznaje się, że pochodzi ze starego rodu góralskiego, Kaczy – Gąsiennica, śmiechu warte, na ścianie w jego domu wiszą szable i ciupaga, stąd to jego rozdwojenie, choć jest też tam bumerang, więc skąd twój ród Kaczy, chciałoby się zapytać, ale odpuszczamy sobie. Więc przechodziliśmy pod stołem, chodziło chyba jednak głównie o to, żeby nikt nie migał się od picia, wtedy nie można było mówić: nie chcę, nie mogę.
Rzeczywiście, spiliśmy się wszyscy okropnie, większość jakoś zapakowała się do samochodu Szamana, Dżaba też tam chciał wejść, ale ręką zamiast objąć klamkę, to wsadził ją do wlewu benzyny i tam mu się zaklinowała, gdyby ktoś nie był w miarę przytomny, chyba Ojciec, który wtedy jeszcze nie miał wrzodów, to Szaman by pojechał ciągnąc za sobą Dżabę z jego uwięzioną ręką. Gdy już wszyscy pojechali, zostali tylko Dżaba z Kaczorem, postanowili pójść do Grażyny, był późny wieczór, ale Grażyna jeszcze nie spała, plotkowały o czymś z Sitkową, a tu, proszę, goście, goście, nawaleni jak nigdy. Kaczy chyba się przewrócił w przedpokoju, a może nie, Dżaba zobaczył pościelone łóżko matki Grażyny, więc się tam władował, trzeba go było wyciągać za kończyny, wiecie w pewnym momencie senność jest górą. Chyba trzy razy byli stamtąd wyrzucani, ostatnim razem wyszli przez szybę w drzwiach na klatkę, Kaczor przez tydzień nosił bandaże na rękach, no ale wtedy jeszcze nigdzie nie pracował, więc ręce nie były mu specjalnie potrzebne. Kaczor dał się przekonać i poszedł do domu, ale Dżaba był nieugięty, wracał jak morowe powietrze, tak jak kiedyś wrócił niechcący do siebie do domu, gdy balowali u Tomka, poszedł odprowadzić na przystanej jakieś kobiety, co by o nim nie mówić, zawsze był akuratny wobec kobiet, i gdy wracał pomyliły mu się domu, znacie te blokowce na wielkich osiedlach, wszystkie są takie same, więc Dżaba kompletnie pijany wrócił przez pomyłkę zamiast do Tomka to do siebie, i może wszystko byłoby dobrze, gdyby nie otworzyła mu jego własna matka. To się nazywa mieć pecha, pomyślał wtedy Dżaba i padł bez przytomności w przedpokoju. To były czasy, chciałoby się powiedzieć. Każdy ma takie, na jakie sobie zasłużył, można ripostować. Zapytajcie się ich, co o tym sądzą. To była inna planeta, powiedzą, inny wymiar, zwycięstwo nadrealności.
Kwintesencja aproksymacji jest dominantą esterabiliów, mówi Tomek. Jesteśmy Fuckersami, mówi innym razem, we Włoszech jest wszystko inaczej, wypowiada się autorytatywnie. Mam włoskie koszule do sprzedania, i papierosy przemycane ze Stanów przez Sardynię, mam arabskie przyprawy i pachnidła, francuskie perfumy, angielski tytoń do fajek, hiszpańskie wino. Kości świętych, uzdrawiające balsamy i olejki zapachowe. Mam też niezwykłe afrodyzjaki po których dostąpicie kosmicznych orgazmów. Wlewamy wino w pępki kobiet i wylizujemy je stamtąd z łapczywą starannością. Siedzimy przy barku, odbierając właśnie przygotowane zimne drinki. Tomek jest teraz Anglikiem. Yeah.
Shit. Cool. Ma żonę Kathy. Kaśka – przedstawia się. To jest Polska, mówi z typowo angolskim akcentem. Jest dwa razy starsza od Tomka. Co to za gówno, mówi na jakiejś imprezie. Nie macie Nirvany, albo Metalliki? Sprzedawał paski na Camden, mówi o Tomku jego matka, gdy zażenowani z Kaczorem siedzimy u niej w domu czekając na telefon od Tomka. Pojebało go, mówię ja albo on. Zawsze chciał być obcokrajowcem, dodaje Kaczy, albo ja.
Kiedy nas odwiedzisz w Londynie, pyta się Tomek, to jest mój nowy adres, może byś wpadł za jakiś czas. Jasne, mówię, to byłoby miłe, nigdy nie byłem w Londynie. Widziałeś się z Andrzejem, pyta się, jakby naprawdę nie miał już żadnych pomysłów na podtrzymanie konwersacji. Czasami. Nie przeszkadza mu, że jego żonę poznali dokładnie wszyscy jego kumple? OD ŚRODKA! Nie wiem, może go to podnieca, chuj wie. Przez rok Tomek i Kathy siedzieli w RPA, akurat Mandela został prezydentem.
Waluś zabił Chrisa Haniego, więc zastanawialiśmy się z Kaczym, czy nie zlinczują tam Tomka, ale na kartce (Johannesburg by night) przyznał się, że mieszka w jakimś superstrzeżonym osiedlu „tylko dla białych” – druty kolczaste, psy, strażnicy, kamery. No tak, dobrowolny koncentrak. Biali bialim zgotowali ten los. Mieli tam robić interesy. Nie, nie, oczywiście, że nie diamenty, ani nic poważnego. Chodziło chyba o jakąś fabrykę ubrań, czy inne badziewie. Tomek przysłał mi list. Kochana Babciu! Sytuacja układa się pomyślnie. Udało nam się zdobyć pożyczkę z banku na zakup domu, a ponieważ ocenia się tutaj, że do końca tego roku ceny nieruchomości wzrosną o około 20%, myślę, że warto skorzystać z tej pożyczki. Powinna nam wystarczyć na kupno domu, oraz dwóch jednosypialniowych mieszkań, które po wynajęcie powinny spłacać tę pożyczkę.
Ponadto nawiązaliśmy współpracę z pewną amerykańską firmą. Jutro wyślemy im próbki swetrów, które wykonała dla nas ręcznie dziewczyna (o imieniu Beauty) pomagająca nam w domu. Zdaje się, że Babcia dostała list w stylu: Cześć Stary! Chujowo tu jest jak drut. Żadnej pracy, ani perspektyw. Trzeba stąd spierdalać, chociaż trochę szkoda, bo wóda leje się strumieniami, a czarne są niezłe dupy.
Wcześniej Tomek usiłował rozkręcić interes w Polsce. Nie, oczywiście, nie myślę już o tym paranoicznym szyciu półgolfów razem z Kaczym, prawie dziesięć lat temu. Później, jak pierwszy raz przyjechał z Kathy, przywieźli ze sobą angielskie filtry do wody i okazało się, że nie pasują do polskich rur. Mieli też plastikowy wynalazek do układania włosów w kształcie szubienicznej pętli, ale cóż, na rynku właśnie pojawiły się bardzo tanie podróbki. O termosach w kształcie Myszki Miki, Psa Pluto i Donalda już nie wspominam. No dobra, tak się tylko mówi.
Oczywiście, że wspominam. Są nietłukące, demonstrował Tomek rzucając je na podłogę. Myszka Miki – jeb! Pies Pluto – jeb!
Donald – jeb! Teraz chcieli otwierać jakieś knajpy w Bolesławcu.
Trzy! Trzy knajpy w miasteczku, w którym nie ma już zapotrzebowania nawet na jedną. To jest POLSKA! Powiedziała Kathy, gdy mało co nie zderzyliśmy się z jakimś rozpędzonym mercedesem przy Placu Defilad. Kurwa, mogłeś zadzwonić, powiedziałem Tomkowi, gdy przyznał się, że jest tu już od tygodnia a wyjeżdża następnego dnia rano. Wieczory spędza w towarzystwie brata ciotecznego z żoną, siostry ciotecznej z narzeczonym (dlaczego to nie ja!) i swojego ojca z jego drugą, albo trzecią żoną. Nadal piszesz książki, spytała się Kathy w drodze na Starówkę. Tak, teraz piszę między innymi o was. Zdrowo obrobię wam dupy, mówię. Musisz nam przysłać egzemplarz do Londynu, w angielskiej wersji, dodaje Kaśka. Jasne. Wpadnij do Londynu, mówi Tomek. Koniecznie. Może na wiosnę. To naprawdę dobry pomysł. London can you wait? For all the things I have to say. London can you wait? śpiewa kolejne „nowe The Smiths”, które nazywa się Gene. Ktoś napisał, że Gene jest wystudiowanie dekadenckie. Deca dance. Dance macabre. Dance transe.
Kocham wakacje w Polsce, wrzeszczał Mały leżąc na Nowym Świecie, gdy wreszcie go zdjęliśmy z naszych umęczonych ramion po tym jak nieśliśmy go przez całe miasto, nie dość że miał złamaną nogę to na dodatek był kompletnie pijany, Jezu, jakie to żenujące, totalnie nawalony kaleka, jeszcze by tego brakowało, żeby na przykład zlał się w spodnie. Mały, ile ty masz lat, kurwa, przyjeżdża taki z Anglii albo Afryki tylko po to, żeby chlać naszą wódę. Mógłbyś przynajmniej coś zarobić. Więc kładą Małego na chodniku, obok kule, przed nim czapka, którą wyciągnął z zanadrza Ojciec, zarabiaj Mały, kurwa, dawać kasę, wrzeszczy na przechodniów Mały, kocham wakacje w Polsce. Było już późne popołudnie, do kina na „Terror Mechagodzilli” poszliśmy na 11.30, tak żeby seans kończył się o 13.00 i można było zacząć pić oficjalnie. Wtedy jeszcze chodziliśmy do SDP – u, gdzie Ojciec miał sfałszowaną legitymację, wchodziliśmy na nią po sześciu, ceny w takich lokalach były dumpingowe, braliśmy po kotlecie, cztery piwa i ćwiartce wódki na głowę, ale raz Kaczor, który właśnie spadał pod stół, pociągnął za sobą obrus, wszystko się spierdoliło na podłogę, całe szczęście udało się uratować kilka piw, więc wyszliśmy spokojnie, portier chciał zasłaniać nam wyjście własnym ciałem, kelnerka dzwoniła po milicję, było uroczo, w końcu wylądowaliśmy u Kaczora, gdzie doszło do pojedynku na szable między gospodarzem a Ojcem, chłopcy w pewnym momencie chyba zaczęli walczyć naprawdę, przedtem jednak na przystanku interweniujący w obronie spokoju społecznego patrol milicji aresztowaliśmy, zaciągnęliśmy w krzaki i zmusiliśmy do konsumpcji alkoholu z gwinta, zabierając im czapki, chłopcy byli przerażeni, ale ich wybór, jeśli chce się być przedstawicielem władzy to trzeba się liczyć z niebezpieczeństwami. I tak mieli szczęście że wszyscy byliśmy heteroseksualni. Komunizm chylił się ku upadkowi, wszyscy byli zdemoralizowani, nie dziwota, że się tak skończyło, Kaczor tak się z nimi sfraternizował, że nawet ich zaprosił do siebie na balangę, tylko przyjdźcie z kumplami, mówił, i najlepiej żebyście mieli tarcze i kaski. Nie przyszli. W zamian za to biegaliśmy w czapce kolesia, który właśnie służył w lotnictwie i zajmował się naprawianiem helikopterów. Ubieraliśmy się w garnitury i smarowaliśmy włosy brylantyną żeby wczuć się w klimaty międzywojenne, znaliśmy na pamięć sztywne ruchy Bogarta, wiedzieliśmy jak uchylić się od lecącej kuli, wykonać grymas numer cztery, jak elegancko wsadzić rękę do kieszeni i trzymać ją tam, pocącą się, nerwowo przebierającą palcami. Później traciliśmy poczucie rzeczywistości, padaliśmy jak żołnierze w samobójczych atakach na bagnety. Spaliśmy w wannach, zalegaliśmy pokłady wyobraźni.
Co jakiś czas następowały zawały i tąpnięcia, wybuchy metanu i śmiechu. Dżaba na morfinie, po małym zabiegu medycznym – wszędzie kolory, lekkość bytu wcale znośna, t o t a l n a b e z p r o b l e m o – w o ś ć.
Powiedz że nazywasz się doktor Wiśniewski, powiedział do Kaczora Ojciec, i weź klucze od trzynastki. Kaczor wtedy, można powiedzieć, był wolnym studentem, między Uniwerkiem a Akademią, wystarczy przejść przez ulicę, Kaczy w „Szafocie”, Kaczy w „Eufemii”, Kaczy polonista, Kaczy artysta. Wszystko. Więc nie było zaskoczeniem dla nikogo, że Kaczy pracownik naukowy Akademii. W sali nr.13 zapach świeżej farby mieszał się z wonią świeżo palonej trawy, wyciągnęliśmy z worków i plecaków piwo, włączyliśmy muzykę, i zrobiło się miło. W takich warunkach warto wszczynać studenckie rewolty, obalać dyktatorów, wprowadzać nowe porządki. Z okna widać było dziedziniec, tam zmieniały się kolory powietrza, czas zmieniał się wraz z barwą nieba, piwo wzbierało w ciałach, ekspresja twórcza znajdowała ujście na cudzych płótnach, które tam schły przygotowane jako prace semestralne, którym dorysowaliśmy kolejne płaszczyzny porozumienia między artystą a odbiorcą, wzbogaciliśmy paletę odcieni, ułomnym doprawiliśmy kończyny, zakompleksionym doszyliśmy penisy, chudych pogrubiliśmy, mali wzrośli niczym egzotyczne rośliny, mieszaliśmy woń używki z zapachami farby, przez uchylone okno wpływały wonie powietrzne ciepłego popołudnia, pachniało piwo i muzyka ze zdezelowanego magnetofonu, choć był też tam chyba adapter i porysowane analogi. Było ciepło. Po drugiej stronie Krakowskiego Przedmieścia, pod kasztanami, między wydziałami historii i polonistyki jak zwykle siedziało kilka osób popijając „Królewskie”, wtedy szczyt marzeń, kto z nas teraz pije „Królewskie”? Chyba tylko Runio i Pawik. Ten pierwszy sprzedając książki pod Instytutem Węgierskim, zacierając marznące ręce i mówiąc: ale się wczoraj najebaliśmy, do zwałki, szkoda że cię nie było, albo Pawik, który z przepastności swej torby wyciąga dziwne kartki, tajemnicze książki, swoje legendarne notatniki akademickie, w których zapisana jest historia całego świata.
Kiedyś nawet Podsiadło pisał wiersze o piwie „Królewskim”. Piwo „Królewskie” odeszło w niebyt jak bułka z kefirem, papierosy „Stołeczne”, wino „Atut”, piątkowe koncerty w „Remoncie”, sesje egzaminacyjne, akademiki, stara „Harenda” z karaluchami na stołach i panią Zosią, która przed trzynastą dawała alkohol.
Już pierwszego dnia było wiadomo, że będzie nieźle, kiedy Dżaba spierdolił się ze skarpy, a Ojciec zasnąwszy na plaży na lewym boku, prawy tak sobie spalił, że mimo iż nacierany przez usłużne recepcjonistki zarówno zsiadłym mlekiem, jak i najnowszymi wynalazkami światowych liderów w produkcji kremów, mazideł przeciwoparzeniowych i kojących pianek, przez kilka dni chodził przechylony jak tonący statek i nie mógł wykonać żadnego gwałtownego ruchu bez wydobywania z siebie dramatycznych jęków i postękiwań.
To wtedy wszyscy usiłowaliśmy nauczyć się pływać za desce, najlepiej wychodziło to Szamanowi, raz jednak wypłynął na pełne morze i nie potrafił wrócić. To dobrze, że mi się nie udało ani razu złapać wiatru w żagiel, pomyślałem. Przesiadywaliśmy w barze gastronomicznym kategorii IV, ceny były wielce przystępne, piwo prosto z beczki, mimo że dość wodniste to apetyczne, choć przecież niszczyliśmy sobie wątroby potrawami smażonymi na starym oleju także w innych miejscach, jeździliśmy do neogotyckiego Domu Rybaka, tam pęcznieliśmy od kotletów, zrazów, tłustych żurków, choć kilka lat później każdy dyskretnie sprawdzał sobie zawartość cholesterolu i wskaźnik aterogenności.
Na śniadanie był schabowy, na obiad befsztyk, na kolację kiełbasa pieczona na ognisku, przyrządzonym ze ściętych na wydmach gałęzi, z przygodnymi kobietami u boku i kartonami piwa dowiezionymi właśnie przed chwilą. Co kilka dni szarżowaliśmy na Hel samochodem Szamana, by zjeść takiego samego schabowego w rybackiej tawernie, w której uwieszone u sufitu sieci mają wprowadzać w morski nastrój, koła ratunkowe ratować przed zatonięciem w codziennych lękach a stare mapy wybrzeży spowodować nostalgię, stawaliśmy na falochronie, patrzyliśmy się w bezkres Morza Bałtyckiego, gdzie za horyzontem spadały w otchłań promy pasażerskie, tankowce i okręty wojenne, gdzie w głębinach bulgotało od stłumionych porykiwań Lewiatana. Ryba smażona i ogórek konserwowy, duże piwo w ciężkim kuflu. A potem do COS – u gdzie czekaliśmy na romantyczne wschody słońca zamawiając jeszcze raz to samo i gdy robiło się jasno szliśmy jak na teledyskach, powoli, obok siebie, z rękami w kieszeniach, trzeba było przeskakiwać ogrodzenie, poranne spacery, kiedy jeszcze paranoidalny upał nie kazał szukać ratunku w chłodzie kamiennych pomieszczeń.
Szaman rządził swoim BMW z otwieranym dachem, wtedy po raz kolejny zrozumiałem, że są pewne rzeczy straszliwie ułatwiające życie, a kobiety stają się bardziej przychylne, choć Szaman raz się zdenerwował, jeszcze mnie wtedy tam mnie było, dopiero dojeżdżaliśmy z Ojcem. Jakaś dziewczyna w trakcie stosunku seksualnego z Szamanem w jego samochodzie wybiła nogą przednią szybę co uznać należy za dowód aprobaty dla poczynań Szamana, kurcze, Redford, niezły jesteś, a tu Szaman mimo miłosnego uniesienia wyskakuje z samochodu, wypierdalaj kurwo, wyciąga ją za włosy, żebym cię tu więcej nie widział, kurwa zniszczyła mi samochód. Chłopaki patrzą, Szaman uspokój się. Następnego dnia, gdy my z Ojcem jeszcze jesteśmy w Warszawie oglądając na wideo jakieś idiotyczne filmy wojenne i czekając aż obiecane przez kogoś pieniądze dojdą do Ojca, który oprócz palenia trawy i zgrywania geniusza chałturzy malując tablice reklamowe. Wtedy gdy ja przewijam kolejny film, Szaman za kierownicą swojego BMW zaczajony na bocznej drodze, obok Agata, która ma udawać jego siostrę, na czatach Kudłaty z Hipolitem, wreszcie jedzie jakiś samochód dostawczy, przejeżdża kryjówkę Szamana, chłopaki dają znaki, Szaman wyjeżdża i rusza za furgonetką, a może to była jakaś większa ciężarówka, zajeżdżają mu drogę, Szaman wyskakuje z kurwami na ustach, Agata w płacz: tata nas zabije, nie mamy po co wracać do domu, facet się ugina i przyznaje się od razu, że to spod jego kół wypadł kamień, który rozbił szybę szamanowego samochodu, i w dodatku podpisuje stosowny dokument. Kilka dni później niedaleko tego miejsca rozegra się nie mniej mrożący krew w żyłach dramat, kiedy to Dżaba stoczy heroiczną walkę z czteroosobowym patrolem milicyjnym. Historia ma miejsce w godzinach nocnych, kiedy to cała ekipa wraca sobie spokojnie z dyskoteki, rozciągnięci wzdłuż drogi jak dziesięciokrotnie przeżuta guma, Dżaba idzie na początku albo na końcu, w każdym razie to jemu drogę zajeżdza milicyjna Nysa i Dżaba mimo bohaterskiego oporu zostaje wciągnięty do środka i poddany szybkiemu przesłuchaniu na okoliczność nie wiadomo czego, bo zarówno percepcja Dżaby jest trochę na skutek zmęczenia osłabiona, jak i funkcjonariuszom trudno zwerbalizować swoje zastrzeżenia i przedstawić zarzuty, stąd oburzenie Dżaby, i w trakcie kontrolnego pałowania z rutyną wykonywanego przez trzech milicjantów i uważnie obserwowanego przez czwartego, nagłe i zaskakujące dla agresorów przejście Dżaby do kotrataku, wyrwanie pały jednemu z katujących go przygłupów i iście samobójczy atak na przeważające siły wroga. Milicjanci przez chwilę są tak zaszokowani, ich receptory jeszcze chyba nie zauważyły że coś się zmieniło, więc przez dłuższą chwilę dają się okładać wściekle atakującemu Dżabie, choć co trzeba przyznać z przykrością, w końcu tępa, ciemna masa wykorzystując przewagę liczebną tłumi ten zryw w obronie wolności jednostki. Do Pucka z nim, zarządza dowódca patrolu, któremu chwilę wcześniej Dżaba proponuje solowy pojedynek jeden na jeden, według rycerskich reguł. Niestety wywodzące się z chamstwa ciemne siły nie znają się na rycerskim honorze, stąd zapewne kolejne małe pałowanie, i pomysł zamknięcia Dżaby w areszcie aż wytrzeźwieje. Całe szczęście pojawiają się Hipolit z Ojcem, ten pierwszy jako prawnik ogłupia milicjantów recytując im kilka paragrafów, o których zapewne nigdy nie słyszeli, Ojciec zaś oddaje się w ich ręce jako dobrowolny zakładnik, pozwala się spisać i jest gotów dać się aresztować i odwieźć do Pucka. Pojawia się reszta elokwentnej grupki, milicjanci głupieją i zostawiają Dżabę w spokoju. Następnego dnia spotykają się na tej samej dyskotece, Dżaba kończy właśnie trzeciego drinka, ich oczy się spotykają, to ty żyjesz, zdają się mówić oczy milicjantów, którzy oczywiście są w cywilu i udają rozbawionych turystów, choć może urwali się ze służby, kim są ci kolesie, zdają się mówić oczy Dżaby. Wreszcie dwaj milicjanci podchodzą i przepraszają Dżabę, tłumacząc się koniecznością wykonywania rozkazów i surowością przełożonych, choć poprzedniego dnia nikt ich do pałowania nie zmuszał, robili to z własnej woli i z żarliwością wręcz religijną. Dżaba patrzy na nich z lekką pogardą, gliniarze pobrzękując coś niewyraźnie oddalają się w nieznanym kierunku.
Kilka dni wcześniej albo później chłopcy urządzają ognisko na plaży. Kudłaty, Szaman, Dżaba i ich kobiety – trzy Ślązaczki.
Szaman ma pielęgniarkę z permanentnym okresem, Kudłaty aktorkę teatru lalkowego, a Dżaba położną. Dziewczęta darzą chłopców niezasłużoną szczenięcą miłością. Chłopcy czują się machos i rozwaleni w zimnym piachu popijając piwo protekcjonalnie obejmują je, przyciągają do siebie, obleśnie całują, przechwalają się swymi przygodami jak najemnicy z wojny trzydziestoletniej, gloryfikując swoje pijaństwa, boje na pięści i intelekty. Gdy ognisko przygasa i kończy się nieodwołalnie alkohol, w świetle ognia pojawia się kilka postaci w rozchełstanych mundurach, Wojsko na samowolce. Możemy się przysiąść, pytają grzecznie, spoglądając łakomie na panny.
Jasne, mówią chłopaki i robią miejsce, ale właśnie nam ognisko gaśnie. To nic, zaraz będzie się pięknie palić, z przekonaniem mówi ten wyglądający na najstarszego rangą. Pierdolnijcie się na górę, wskazuje pozostałym wysoki klif obrośnięty gęsto drzewami, skąd zawsze wszyscy łamiąc zakaz ściągają drwa na ogniska.
Trzech żołdaków wdrapuje się szybko na górę i waląc szaleńczo siekierą i miażdżąc buciorami gałęzie pokrzykuje coś do siebie.
Po pięciu minutach ogień bucha jak na stosie. Po następnych piętnastu żołnierze proponują zmianę miejsca. Zapraszają do swojej jednostki. No jasne, idziemy, jeszcze nigdy nie bawiliśmy się w jednostce wojskowej, jak się okazuje supertajnej, nasłuchowo – radarowej. Obok jest jednostka rakietowa, to wszystko schowane w głębokim lesie. Droga z betonowych płyt, zakaz wjazdu. Idą trochę przerażeni. Pomyślcie. Ich trzech, one trzy i pięciu żołnierzy a w bunkrze, w pełnej gotowości bojowej czekają następni. Dżaba ma pod śpiworem, który niesie przed sobą schowany mały nóż do krojenia chleba i nacinania kiełbasy na ognisko. Nie oddamy życia tanio, myślą odważni alkoholem. A jednak jakieś niejasne przeczucia, zagrożenie, wyobraźnia podsuwa obrazy chłopców zadźganych bagnetami, zakopanych gdzieś w lesie, dziewczyn zgwałconych, którym w pochwy wepchnięto puste butelki po tanim winie z ułamanymi szyjkami, albo magazynki do kałasznikowów. A może nawet granaty z wyciągniętymi zawleczkami.
Brama jednostki, pijany wartownik chwiejący się na utrzymującym go w jako takim pionie karabinie. Ciężkie, grube, pomalowane w barwy ochronne drzwi od bunkra powoli odsuwają się pokazując drogę do piekła. Wchodźcie, śmiało, zachęca jeden z żołnierzy.
Pozostali obleśnie się uśmiechają. Nie ma odwrotu. Wartownik zasłania sobą furtkę w bramie. Stara się mocno dzierżyć w dłoni karabin, poprawia na głowie hełm, który zjeżdża mu ciągle na jedną stronę. W środku bunkra panuje mroczny niepokój, grube ściany oddzielają od świata, tutaj zawsze jest tak samo, bez względu na to, co się dzieje na zewnątrz. Po lewej stronie dziesiątki wmontowanych w ścianę urządzeń przypominających trochę wzmacniacze i magnetofony z zestawu hi – fi. W niektórych miejscach brakuje pojedynczych cegiełek, jakby ktoś je wyjął, tak jak wyjmuje się samochodowe radia i paraduje z nimi dumnie między stoiskami domów towarowych, eleganckich sklepów, pośród stolików kawiarni i w salach bankowych. Po lewej stronie zaczyna się korytarz. Przed kolejnymi wielkimi drzwiami siedzi przy stoliku żołnierz w rozchełstanym mundurze. Jego głowa okolona rękami leży na stole, wykręcona w nienaturalnej pozie, jak gdyby ktoś mu skręcił kark a policja zabroniła dotykać czegokolwiek i teraz denat leży żałosny, samotny, obserwowany przez tłum gapiów, dziennikarzy i posterunkowych. Pijany żołnierz ciężko podnosi głowę ze stolika i zaskoczony tępo wpatruje się w przybyłych. Nagle rozszerzają mu się źrenice, podrywa się nerwowo i zaczyna wrzeszczeć: goście, kurwa, goście, dawajcie wszystko co mamy. Po chwili inne grube drzwi otwierają się i dwóch nieregulaminowo ubranych żołnierzy wynosi z jakiegoś tajnego składu skrzynkę wódki i skrzynkę taniego wina na popitkę. Bawimy się, pada komenda i rozkaz zostaje wykonany.
Jaką chcecie stację, pyta się jeden i pokazuje na segmenty w ścianie. Mamy nasłuch na dwa tysiące kilometrów. Może Luxemburg?
A dlaczego tu nic nie ma, pyta się Kudłaty wskazując na puste miejsce w ścianie. Sprzedaliśmy na wódę, chwali się żołdak, pokazując w uśmiechu wybrakowaną klawiaturę. Na dole mamy dziesięć radioli, z dumą mówią, prowadząc gości do podziemnych garaży gdzie samotne i smutne stoją ciężarówki z radiostacjami.
Nie jeżdżą od paru lat. Wachę sprzedaliśmy chłopom, przyznają się. Jezu, a jak tu wpadnie żandarmeria? Spokojnie, to tajna jednostka, żandarmeria nie ma tu wstępu, uspokajają żołnierze.
Dżaba jest już w hełmie, w rękach dzierży kałasznikowa. Jest naładowany, cieszy się. W tym samym momencie bramy sezamu otwierają się i chwiejnie wtacza się do bunkra wartownik.
Pierdolę, nie będę stał jak tutaj balanga, mówi. On też ma broń z ostrą amunicją. Niepokój dekonspiracji powoli ustępuje. Nie bójcie się, uspokajają żołnierze. Nikt tu nie przyjdzie.
Sierżant leży teraz najebany u swojej dziwki. Codziennie rano jeździmy po niego do miasteczka. Nie ma szans, żeby się tu ktoś pojawił. No, skoro tak… Dżaba jest już obwieszony ekwipunkiem, usiłuje przeładować kałasznikowa, Szaman leży na pryczy, w jego głowie powstają wielkie plany, Kudłaty nie wyzbył się jeszcze do końca podejrzliwości. I tak mijają godziny. Wódka i wino.