37544.fb2
Kudłaty i Szaman ledwo trzymają się na nogach. Ślązaczki odbijają po drodze. Dochodzą do campingu. Żołnierze przerzucają Dżabę przez płot i salutując odmaszerowują.
Trzydzieści lat wcześniej Joe Alex wkręca w maszynę kartkę papieru i rozstrzelonym drukiem pisze: R o z d z i a ł p i e r w s z y.
To wtedy Kaczor kupił tę łopatę, o czym opowiada do dzisiaj, kiedy w Augustowie chłopcy zarządzili jedenaście butelek wódki i sto dwadzieścia piw, najpierw wykopiemy sobie groby, powiedział, a potem się w nich położymy i zaczniemy pić. Były ciepłe noce, jezioro marszczyło lekko swoją skórę, wszystkie wychowawczynie z pobliskiego obozu młodzieżowego przychodziły do nas, niektóre trzeba było odnosić i przerzucać przez siatkę, ratownicy wodni ratowali się przy naszym ognisku napinając mięśnie i ściskając przełyki, daj mi tu smerfocynę, mówił Hipolit, a Ojciec miał pierwsze objawy choroby wrzodowej, wymiotując na zebrane na ognisko kartofle. To wtedy zjedliśmy z Kaczorem i Lewym wiadro zupy pomidorowej, i sprzedaliśmy za butelkę spirytusu adres Małego jakiejś brzydkiej pannie z Torunia z technikum jakiegoś tam, która pracowała ciężko jako pomywaczka w kuchni, więc przyznajmy to, coś jej się od życia należało, na wyspę przeprawialiśmy się wpław, tam obsiadaliśmy największy stół w stanicy, padre, kartofle, padre, buraczki, Mały wybałuszał oczy, co ty Mały, kobiety nie widziałeś? Ukradliśmy rządowe drzewo, leżało równo pocięte w zagajniku do którego chodziliśmy się wypróżniać, szkoda żeby się zmarnowało, później okazało się że było już wtedy własnością rządu, tak zostałem anarchistą, witajcie nasze Serwy kolorowe, ryczeliśmy to jeszcze nie raz przy okazji balang, w czasie rajdów po całym mieście, wtedy alkohole były relatywnie tanie, a wyprawa przez miasto miała status tajemniczej wyprawy Tomka. W Serwach Ryba na przemian wymiotował i całował się z pijaną dziewczyną, której narzeczony grał na gitarze w namiocie piosenki patriotyczne i turystyczne, masz piękne oczy, powiedział do którejś z kucharek Dżaba i stracił przytomność, wydawało się że świat nie ma końca, nawet wtedy, gdy po dwóch tygodniach Dżaba powiedział, jak sobie nie pierdolnę setki to chyba wykituję, a Lewy chciał oddać wszystko za jedno piwo, dni były bezdeszczowe, woda w jeziorze zimna, noce ciepłe, ognisko dodatkowo rozgrzewało skórę, wnętrzności grzały się w gorącym alkoholu, jak flaczki na winie, nasze własne podroby smażyły się, dusiły, gotowały, miękły i twardniały na przemian. Bulgotało nam we wnętrznościach, po polu kilku ludzi goniło świnię, która podjęła desperacką próbę ucieczki ze swojego chlewu. Może przeczuwała, że zbliża się dzień uboju, tak jak starsi ludzie słyszą dalekie jeszcze kroki zbliżającej się śmierci, jak my wszyscy wpadamy w paraliżującą panikę, a jednocześnie chcemy szybko uciekać gdy nagle owionie nas chłód krytpy.
Przed namiotem leżała sterta butelek po piwie, nad ranem przychodziły wychłeptywać resztki byczek i baran z pobliskiego pastwiska. Żyliśmy w zgodzie z naturą. Syn gospodarza z pobliskiego obejścia przynosił nam zawinięte w gazetę wędliny. W zamian dawaliśmy mu piwo i papierosy i raczyliśmy go opowieściami z miasta. Kaczor przechodził samego siebie wymyślając nieprawdopodobne historie, chełpił się, że potrafi zrobić potrójne salto w powietrzu na ciężkim motocyklu, wuesce, marzeniu syna gospodarza. Wędlina zawinięta była w „Gromadę Rolnik Polski” a dokładniej w jej literacki dodatek „Gromada Twórców”. Na pierwszej stronie był wiersz Juliusza Erazma Bolka o ściganiu się traktorami na wsi i jedzeniu kiełbasy. Literatura ekologiczna. Wiersz przykrył później wymiocinę, którą ktoś zostawił akurat przed naszym namiotem. Naprawdę, literatura to przekleństwo, wiem co mówię.
Obok rozbili się wielkim wozem campingowym Niemcy, przywieźli sobie z domu cały dom, prócz ścian. Telewizory, meble, kuchnie, zmywarki, magnetofony, gitary, żony i dzieci. Po chuj oni w ogóle wyjeżdżali z domu, ktoś przytomnie zauważył, a później zaprosiliśmy ich do siebie, żeby pojednać te dwa narody, zwłaszcza, że jak zobaczyliśmy wcześniej, mieli duże zapasy niemieckiego piwa, a my żłopaliśmy obrzydliwe mazurskie mocze, rzeczywiście przyszli, przyprowadzili nawet swoje żony i dzieci, ładnie, niech się uczą życia, jeden z nich miał na imię Adolf i urodził się w 1943, pięknie grał na gitarze La Bamba i deklarował się jako radykalny pacyfista, a imię swoje otrzymał na cześć wodza, w 1943 jeszcze szło im całkiem nieźle. Pozostali dwaj mieli nazywali się Wolfgang (na cześć pewnego kompozytora) i Hans (na cześć pewnego oficera Abwehry, który okazał się być polskim szpiegiem na usługach sowieckiego wywiadu). Kaczy chwalił się, że jedna z Niemek łapała go za genitalia i składała jednoznaczne propozycje. Chyba łapanie za genitalia jest na tyle jednoznaczne, że nie trzeba już nic mówić, zwłaszcza, że przecież ani Kaczor po niemiecku, ani ona po polsku nie znali ani jednego słowa. Kaczy się tłumaczył, że nie chciał wywołać międzynarodowego skandalu, względnie trzeciej wojny światowej, choć przecież jej mąż leżał już wtedy nieprzytomny w trawie, drugi z nich czołgał się w kierunku swojego obozowiska bełkocząc nein, nein, peace brothers, no more war, a trzeci spał spokojnie pod kołdrą gitary. A może było zupełnie inaczej, może wtedy jeszcze trzymali się na nogach, w każdym razie smerfocyna rozgrzewała bo noce były już chłodne, powiewało od wody, rano budziliśmy się nie tylko na kacu, ale często powykręcani przez artretyzm. Zbliżała się jesień a wraz z nią chłody, ciemności i śmierć.
W lewym oku latają mi cztery, a w prawym na razie dwie plamy, bracie, powiedział Matka, gdy umawialiśmy się telefonicznie, co zrobić z tak pięknym wieczorem, Matka powiedział: wszyscy lekarze to oszuści. Jeżeli tak dalej pójdzie, pomyślałem, to niedługo w lewym oku Matki będą fruwać 24 plamy a w prawym 12, późnej stopniowo liczba będzie wzrastać, pomyślcie – w lewym oku Matki 480 plam w prawym 240. To wszystko przez to, że nie śpię, mówi Matka, drugi rok z rzędu, bracie. Więc dobrze, o wpół do dziesiątej na przystanku 144, więc czekamy tam z Kaczorem, Matka przyjeżdża samochodem z Dziewulami, wsiadajcie chłopaki, mówi, więc wsiadamy. Mało miejsca, Zając musi wysunąć głowę przez dach, wszyscy mówią od rzeczy. Braliście dziś jakieś dragi, pytam się, nie jeszcze nie, odpowiadają. Wchodzimy nieproszeni, śmierdzi potem, jest tłoczno i duszno, zwijajmy się stąd pada sensowna propozycja, ale Matka chce zostać, wiecie jak to z nim bywa, czasami jest naprawdę niemożliwy, teraz kłóci się z Dziewulami, szczególnie z Zającem, gdy siedzimy na ławce pod klatką Hipolitów, popijając białe wino i paląc papierosy.
Hipolitów nie ma, czyli mają szczęście, bo Matka jest rozochocony, mówi: pojedziemy do Hadesu, umówiłem się tam z takimi dwoma, choć niestety pojawia się problem finansowy, bo my z Kaczorem mamy trzy złote, a Matka dziesięć, co daje razem cztery piwa, nie mówiąc o wejściówce, kurwa, znowu te pieniądze, myślisz, niech to szlag trafi. Tak jak gdy pojechaliśmy we trójkę z Szamanem i Kudłatym do Suchej Doliny na narty, noclegi były śmiesznie tanie, bo załatwione przez znajomości Kudłatego seniora, ale po całej nocy podróży z Warszawy mieliśmy już tylko połowę tego, co zabraliśmy z domów, w pociągu w Kielcach obkupiliśmy się piwem, chyba była jeszcze jakaś wódka, kilka godzin później Szaman spał zupełnie pijany, za oknem przesuwały się nocne krajobrazy, mroczne widoki, gołe pola, pojedyncze drzewa i wyrzucone na odludzie nawiedzone domy. W Nowym Sączu mieliśmy już kaca, więc trzeba było coś kupić, zrobiliśmy duże zapasy żubrówki i władowaliśmy się do autobusu, który oferował nam półtoragodzinną jazdę w tłoku, krętymi drogami, może to przez te kręte drogi Szaman się rozchorował i musiał wyskoczyć z autobusu żeby zwymiotować, bulgocząc w locie, czekajcie na mnie chłopaki na końcu trasy, i tyle go widzieliśmy, jak wskakiwał w las, albo pomiędzy jakieś zabudowania, na dodatek wyskoczył ze wszystkimi naszymi biletami, a dwa przystanki dalej wsiadły kanary, byli w przewadze liczebnej i kondycyjnej, na nic się zdały tłumaczenia, musieliśmy dać łapówkę i czekać na Szamana popijając żubrówkę i odpalając jednego papierosa od drugiego, na dodatek głód przebijał się przez alkoholowe znieczulenie do świadomości i zaczynał męczyć, Szaman zadowolony przyjechał jakimś samochodem dwie godziny później, wyglądał na wypoczętego i chcieliśmy go zabić, już wtedy prawie nie mieliśmy pieniędzy ale władowaliśmy się z dobytkiem na sanie i kazaliśmy się wieźć z fasonem. Woźnica mówił, łyski panocku, gdy daliśmy mu wypić, a my nie, to żubrówka, a on: nie, nie, łyski, łyski, i skurwiel tak z nas zdarł, jakbyśmy byli naprawdę amerykańskimi turystami.
Gdy Szaman wyjechał, jedliśmy przez trzy dni z Kudłatym tylko odsmażane kartofle, a teraz Kudłaty z Szamanem szusują w Valtournanche, a my siedzimy tutaj na ławce i zastanawiamy się co dalej robić. W Suchej Dolinie żyliśmy jak mnisi, wieczorami oglądając w telewizji mecze hokejowe i odliczając papierosy, co wieczór unikaliśmy śmierci, szczególnie wtedy, gdy się zaczadziliśmy, nie chwaląc się, moja w tym zasługa, bo nasypałem zamiast węgla koksu i nie uchyliłem drzwiczek popielnika, w pewnym momencie zrobiło nam się słabo, dobrze że nie piliśmy wtedy wódki (brak pieniędzy na alkohol uratował nam życie), pierwszy zorientował się Szaman, wypadliśmy z kuchni na powietrze jak wypadają ludzie z płonącego wieżowca, zacząłem histerycznie wdychać powietrze, gówno z tego, powiedział Szaman, hemoglobina już została zaatakowana, trzeba natychmiast podać czysty tlen, a to tylko w szpitalu, gdzie tu kurwa jest szpital, 60 kilometrów stąd, nie ma żadnego transportu, w przeciągu pół godziny umrzemy w straszliwych męczarniach dusząc się. Kurwa, ja nie chcę, nie wiem kto z nas bał się najbardziej, może najmniej Szaman, chwalił się swoją wiedzą rysując patykiem na śniegu wzory reakcji chemicznych i udowadniając nam w ten sposób że nie ma już dla nas żadnego ratunku. Jak widać jednak przeżyliśmy, może uciekliśmy w ostatniej chwili, tamta noc był koszmarna.
Innym razem śmierci uniknąłem w Bałtyku, gdy skakaliśmy przez fale, trzeba mieć nasrane w głowie, żeby się tak wygłupiać jak pijane małolactwo z jakiejś samochodówki, wtedy wyrzuciło mnie w morze, co było o tyle przykre, że nie mogłem wrócić nawet kilku metrów, straszliwy wysiłek całego ciała dawał centymetry w kierunku plaży, a następujące po sobie kolejne fale wracając ściągały w pełne morze, miałem stracha, dotykałem Absolutu, przybliżałem się do niepoznawalnego, wreszcie chłopcy zrobili jakiś żywy łańcuch, chwyciłem brzytwę ręki Hipolita. Absolut się oddalił, choć jeszcze z daleka mrugał do mnie wielkim zimnym okiem, potem jeszcze nie raz czułem jego chuch koło ucha, ale chyba nigdy już tak blisko. Później zginął Maciura. Był marynarzem na jakimś statku taniej bandery. Pewnie jakaś Panama albo coś w tym stylu. Gdzieś w Azji, znaleziono jego ciało w basenie portowym, nawet nie wiadomo jak to się stało. Mówiono coś o morderstwie, jakiejś zemście. Wspominano, że Maciura nie był byle chłystkiem. Ponoć miał za sobą służbę w Legii Cudzoziemskiej. Duży spokojny bezkonfliktowy facet. Brał udział w naszym zajeździe na Otwock, kiedy ruszyliśmy jak lisowczycy szarżą z Michalina by odbić pieniądze stracone tam bezmyślnie przez Szamana. Byliśmy na imprezie u Joanny, ówczesnej narzeczonej Kudłatego. Dom był duży, ładny, z ogrodem. W podziemiach było pomieszczenie z barkiem i kominkiem, tam też odbywały się na niewielkiej powierzchni tańce. Jak to kiedyś bywało, w okolicach północy skończył się alkohol i trzeba było jechać po następny. Szaman wziął kogoś do pomocy, wsiedli w samochód i pojechali do Otwocka, gdzie był najbliższy sklep nocny. Wkrótce wrócili, bez alkoholi i pieniędzy. Dali się wychujać jakimś cwaniaczkom. Co, chcecie kupić gorzałkę? zapytali się cwaniaczki. Tak, tak, potwierdził Szaman. No to dajcie nam kasę, i poczekajcie tutaj, zaraz wrócimy – powiedzieli cwaniaczkowie. I tylko nie wiadomo czy to bardziej z naiwności czy ze strachu chłopcy oddali pieniądze i poczekali trochę dla przyzwoitości, chociaż myślę, że sami nie wierzyli w powrót tamtych. Ale cwaniaczkowie byli albo głupi albo bezgranicznie bezczelni, bo zamiast iść do domu, cieszyć się ze skrojenia frajerów, dalej snuli się po tej samej ulicy.
Zajechaliśmy trzema samochodami chyba w piętnastu. Wszyscy faceci z imprezy. Wychodziliśmy od Joanny jak rycerze, kobiety zabierały nam wyciągnięte z szuflad w kuchni wielkie noże, tasaki do mięsa, młotki do ubijania kotletów. Krążyliśmy po ulicach aż wreszcie się przyczailiśmy, chociaż chyba mało kto wierzył, że ich znajdziemy. Staliśmy za rogiem, Dżaba z Kaczorem poszli na podpuchę. I faktycznie, nagle z niebytu ciemnej ulicy wychynęło trzech kolesi. Chcecie kupić wódkę, spytali się.
Chcemy, chcemy, mówią chłopcy. No to dajcie kasę, a my wam zaraz przyniesiemy, tu jest taka meta, ale sprzedają tylko znajomym.
Ale Kaczy z Dżabą zamiast im dać kasę to łapią kolesi za wsiarz, ale każdy tylko po jednym, więc trzeci ucieka. I w tym momencie za rogu wysypuje się reszta i leci na pomoc, samochód wyskakuje z piskiem opon, naprawdę jak na amerykańskich filmach, i zajeżdza drogę temu trzeciemu, który biegnie panicznie wprost przed siebie zamiast zniknąć gdzieś w mrocznym podwórku. Wpada rozpędzony na maskę hamującego samochodu, z którego wypadają trzy osoby i rzucają go na ścianę i potem znów na maskę. Już nie pamiętam nawet kto, ale słowo daję, scena warta nakręcenia.
Gdyby ktoś robił taki film, to służę historią. Prawdziwa i naprawdę mocna. Mnie mógłby tam zagrać Linda.
W każdym razie mieliśmy gości jak na talerzu. Mam żonę i dwójkę dzieci, mówi jeden z nich, tak zarabiam na życie, jęczy. Ja też mam żonę i dwójkę dzieci, mówi wkurwiony Kaczor i mówi prawdę.
Masz, weź, drugi z nich wyciąga z kieszeni stówę i wciska Dżabie. Pierdolę twoją forsę, unosi się zupełnie beznadziejnie Dżaba, rzucając banknot gdzieś w kałużę. Całe szczęście ktoś przytomny podnosi pieniądze. Kontrybucja za szkody moralne. W końcu musieliśmy w najlepszym momencie przerwać imprezę u Joanny. Maciura uspokajał wtedy tych spośród nas, którzy dyszeli żądzą samosądu. Chcieliśmy ich po prostu solidnie napierdolić.
To, że trzęśli się ze strachu jak świńskie skóry na golonce, jeszcze bardziej nas podniecało. Byliśmy zwyciężcami, chcieliśmy krwi pokonanych, pragnęliśmy ich złożyć w ofierze naszym bogom.
Maciura był potężny, mógł sam ich zmasakrować, pewnie dlatego właśnie był tak spolegliwy. I tak dał się zapamiętać. Potem widziałem go może jeszcze raz na jakiejś imprezie, a później nagle okazało się że nie żyje. Poczułem się tak, jak siedem lat wcześniej, gdy ktoś do mnie zadzwonił z informacją że zmarł na serce Olek, mój kumpel z liceum. I choć wcale nie byliśmy tak naprawdę kumplami, to przecież razem spędziliśmy cztery lata w szkole, wspólne wycieczki klasowe i pijaństwa, papierosy w kiblu, klasówki, wyskoki na przerwie do sklepu. Za wielkimi szybami okien naszej klasy nieodmiennie trwała jesień, drzewa paliły się złotymi i czerwonymi płomieniami. Za szybami naszych wielkich okien przepływały w jesienne przedpołudnia rude kobiety w futrach, którym machaliśmy gwałtownie, do których wysuwaliśmy wężowe języki, do których zrywaliśmy się z ławek zrzucając książki i zeszyty, wiedząc, że tych kobiet nigdy nie będziemy mieli, więc czuliśmy się zupełnie wyzwoleni, nawet wtedy, gdy odwracały do nas głowy, uśmiechały się z dużą dozą wyrozumiałości a może nawet pewnej dumy, nie wiem jak to nazwać po latach, i podnosiły rękę w geście pozdrowienia. I nagle wszystko chuj strzelił. Poczułem się zrobiony w trąbę.
Maciura i Olek. Z żadnym z nich nie byłem blisko. Obaj byli wysocy, zwaliści, misiowato potężni. Może śmierć zabiera właśnie takich. Olek i Maciura. Już zdążyli się rozłożyć, ich wielkie ciała zgniły, trupi odór wypełnił trumny, mięso odpadło od grubokościstych szkieletów, mocnych kości udowych, szerokich miednic, dużych czaszek.
Zdarza się, napisałby w tym miejscu Kurt Vonnegut.
Co to, kurwa, znaczy „zdarza się”?
Teraz jestem czujny. Wiem, że śmierć chucha mi w plecy. Kładzie mi rękę na kolanie, gładzi po sferach erogennych. Nie daje o sobie zapomnieć. Upierdliwa ciotka, której dla świętego spokoju trzeba wysyłać pocztówki z wakacji. Zbliża się wieczorami, spędza całe noce przy łóżku jak cierpliwa pielęgniarka, oddala się rano. Czasami ociera się wśród tłumu na ulicy, akurat w środku dnia, coś szepcze do ucha, łapie mnie gdy przewracam się w gwałtownie hamującym autobusie. Będę następny, powiedziałem komuś, żeby zabrzmiało to jak Morrisona „pijesz z numerem trzecim”. Zawsze jest się następnym.
Plamy w oczach Matki mnożyły się coraz szybciej. Matka zdenerwowany, mówi coraz szybciej, coraz szybciej się porusza, biega w kółko, jego kończyny wykonują dziwne, nerwowe, nieskoordynowane ruchy. Niepotrzebnie mu mówiłem, że te plamy mogą być objawem raka, martwi się Szaman.
Moglibyście napierdolić tego kolesia bo mnie wkurwia, powiedział Ojciec wskazując nam jednego z weselników, gdy siedzieliśmy na oszklonym tarasie w knajpie w jednym z satelickich miasteczek Łodzi. Ojciec był panem młodym, co oznacza ni mniej ni więcej, że właśnie znajdowaliśmy się na jego weselu. Nie ma tu fajnych lasek, ktoś przytomnie zauważył. Dżaba po tańcu z czyjąś ciotką jeszcze nie otrząsnął się z obrzydzenia, Matka już był nawalony i to chyba on wyraził ochotę napierdolenia tego gościa. Powód był prosty: facet przyszedł z dziewczyną, która okazała się być jedyną ładną kobietą na weselu. Zdrowie państwa młodych, poderwał wszystkich mistrz ceremonii. Kurwa, nie można spokojnie się najeść, powiedział ktoś obok mnie, odrzucając z wściekłością sztućce. Zdrówko, zawtórował łysy urzędnik niższego szczebla przełykając w pośpiechu kawałek mięsa i obłapiając szpetną kobietę z wyraźnymi brakami w uzębieniu. Poczułem jak robi mi się niedobrze. Jak moje biedne jelita zaczynają protestować grożąc poważną rewolucją. A teraz tańczymy, usłyszałem zapowiedź szefa balangi i trio weselne uderzyło w syntezatory, Umpa, umpa, umpa. Proszę przestać jeść, zwróciła się do mnie któraś z rozlicznych ciotek, szarpiąc mnie za koszulę, teraz tańczymy, zarzuciła mi ręce na szyję. Namiętna była jak cholera. Jej mąż wznosił kolejny toast i łypał w zupełnie innym kierunku. Zdrowie szanownych rodziców, zarządził MC i wszyscy jak jeden łyknęli. Zdrowia rodziców nie wypadało nie łyknąć. Wniesiono kotlety. Łypałem pożądliwie na półmiski parującego mięsa, głębokie naczynia z buraczkami, sterty kartofli, zawiesiny sosów. Namiętna łypała na mnie.
Zdrowie gości, ryknął mistrz.
Jego trzeba napierdolić, a panienkę wyruchać, powiedział do nas Ojciec, gdy z dala od weselnego zgiełku kończyliśmy kolejną butelkę wódki. Według wiarygodnych przekazów było ich jeszcze do wypicia około stu, więc noc zapowiadała się interesująco. No to już, podniósł się Lewy, wyruszając na poszukiwania ofiary. A teraz tańczymy, zarządził wodzirej i porwał do tańca namiętną ciotkę. Odetchnąłem. Umpa, umpa, umpa. Wypierdalać mi z taką muzyką. Kudłaty, weź zagraj, co to, wiejskie wesele? No dobra.
Muzycy oddają na chwilę sprzęt i siadają przy stole patrząc z zainteresowaniem i lekkim niepokojem co się stanie z ich instrumentami. Kudłaty bierze się za gitarę, Kaczor wyjmuje organki, Ojciec śpiewa, namiętna ciotka szaleje. Widać że lubi młodzież, a kultura młodzieżowa jest bliska jej sercu. Wnoszą desery, a może dopiero kolejne dania, barszczyk, gdzie jest barszczyk!? Chłopaki wchodzą na scenę, Ojciec śpiewa, Kudłaty gra na gitarze, ktoś usiłuje coś wycisnąć z parapetu. Wnoszą nowe dania, nowe alkohole, Dżaba najebany, Matka najebany, wszyscy najebani, ktoś zalega w pokojach gościnnych na piętrze, jeden pokój zdobyliśmy niczym kolejne piętro jakiegoś pałacu, w którym broni się beznadziejnie grupa straceńców. Zaraz podjedzie rząd taksówek, które wreszcie nas stąd zabiorą. Niczym przedstawiciele delegacji państwowej na najwyższym szczeblu, po kolei z godnością wsuwamy się do taksówek, odrzucając do tyłu głowy, oficjalna delegacja nawalonych odjeżdża po zakończeniu roboczego spotkania z delegacją zaprzyjaźnionego rządu.
Helikoptery krążą, zbiera się na wymioty. Taksówki uwożą nas do domu teściów pana młodego, tam będziemy spali. Kaczy z żoną w jednym pokoju, Dżaba z Lewym w drugim, Ojciec czyli pan młody gdzieś zaginął, panna młoda zaniepokojona, brakuje jeszcze kilku osób. Całe szczęście w pokoju, w którym mają spać Lewy i Dżaba odkryte zostają żelazne rezerwy: skrzynka wódki i kontener piwa.
Ta noc do innych jest niepodobna, jeszcze wspanialszy będzie poranek, obiad o trzynastej, patrzę i oczom nie wierzę, znów sterty kotletów, misy bigosów, kopce kartofli, wazony wódki.
Naczynia rozszerzone do granic wytrzymałości, bulgocze w żyłach, żołądek zbija się w kamienny kłębek, ucisk na serce, przeponę, płuca. Już nie mogę, mówi Kaczor, choć przecież niejedną jajecznicę ze śmiertelną dawką cholesterolu pokonał. Zaraz się porzygam, mówi Dżaba dopychając sobie widelcem szeroki płat schabowego. Mam tego dosyć, dodaje Lewy ładując jeszcze jedną chochlę biogosu.
Powrót do domu popołudniowym pociągiem. W pomiętych garniturach, z brudnymi kołnierzykami i mankietami białych koszul wzbogaconych o plamy z sosów i buraczków idziemy przez Piotrkowską. Jest niedziela, dzień święty. To miasto należy do nas. Ce Ce Cewuka Cewukaes Legia! To Dżaba. Rozwija serpentynę z papieru toaletowego wyniesionego z domu rodziców Ojca. Może się przydać. Kaczor z Lewym rozglądają się niespokojnie na boki, nie wiadomo skąd nastąpi atak. Może jednak ta manifestacja jest zbyt dużą bezczelnością, może kibice ŁKS – u i Widzewa jeszcze śpią, albo siadają właśnie przed telewizorami i nawet nie wyobrażają sobie że coś takiego może się dziać tuż pod ich nosami, gdy przed te nosy żony i matki stawiają gorącą parującą zupę. Jest niedziela. Pomidorowa albo rosół.
Schabowego z kapustą, żurek i piwo, powiedział Hipolit. Dla mnie to samo, powtórzyli zaraz za nim Kudłaty i Dżaba. Był piękny letni dzień nad morzem, pełnia sezonu, kurorty zapełnione artystami, modne miejscowości drobną inteligencją, domy wczasowe pracownikami fizycznymi największych kombinatów metalurgicznych, kopalń i elektrociepłowni, koksowni i fabryk sprzętu specjalistycznego, traktorów i czajników. Piasek na plażach był policzony co do ziarenka. Rzadka roślinność wydmowa ściśle chroniona, fale przychodziły i odchodziły zgodnie z harmonogramem. Wszędzie wpełzali bezkarni sprzedawcy lodów.
Ja bym zjadł jeszcze pizzę i flaki, powiedział szwagier Hipolita. No to może weźmy pół litra, powiedziałem. Uspokójcie się chłopcy, odezwała się któraś z kobiet, małemu nie wolno pić, palić ani się łajdaczyć. Stasiu, wracaj zaraz na camping.
Oczywiście wieczorem idziemy do COS – u? Oczywiście. Moglibyśmy kiedyś przyjechać tu i popróbować racjonalnego odżywiania się, proponuję. Na śniadanie serek, owoce, soczki z witaminkami, jogurty owocowe, samo zdrowie, lekkie, pożywne. Kiedyś już tego próbowaliśmy i co? Ciągle byliśmy głodni i w dodatku kosztowało to zbyt drogo, przypomina ktoś. Możemy po obiedzie iść do tej kafejki niedaleko stąd, dają tam pyszny koktajl truskawkowy. I niezłe schabowe, dodaje Kudłaty, który tam już był, zapewne z którąś z tych panienek z recepcji. Nie, prostuje Kudłaty, nie z recepcjonistką. No to może z tą krawcową z COS – u? Poznałem taką jedną, robi się tajemniczy zapalając papierosa. Mógłbyś nie jarać przy jedzeniu? pytam się. Mógłbym. A ty mógłbyś nie chrapać w nocy? W ogóle nie mogę spać. Bo cię nie ma, odpowiadam. Przez ostatnie dwie noce nie spałeś z nami w namiocie. Wracałeś rano. Byłeś u krawcowej, cha, cha. Kudłaty z krawcową, co wy na to? Później będą kucharki i kosmetyczki. No i kiblara. Pamiętacie kiblarę? Sprzątała campingowe kible, zawsze między dziewiątą a dziesiątą rano i około czwartej po południu, akurat wtedy gdy były najbardziej potrzebne. Chodziła w czerwonych kaloszach i zielonych gumowych rękawicach. W zanadrzu trzymała żelazny zestaw środków odkażających. Ciekawe czy szorowała nimi Kudłatego, gdy wieczorami zakradał się do jej malutkiego służbowego pokoiku na tyłach recepcji. I podobno powiedziała mu, że żyje dniem dzisiejszym, gdy okazało się, że może właśnie zrobił jej dziecko, nie interesuje ją co będzie jutro. Jutro też będą kible, mógłbym jej podpowiedzieć. I gdy Kudłaty przeżywał miłosne uniesienia, my z Hipolitem dobijaliśmy się w nocy do barmanki, żeby nam udostępniła bar, gdzie można było zakosztować cytrynówki z tonikiem i zimnego piwa w puszkach wprost z lodówki, którego całe naręcza znosiliśmy po długich stromych schodach na plażę i tam odbezpieczaliśmy jak granaty. I wybuchały zbyt wzburzone i eksplodowały w nas sztuczne ognie i czerń nieba zlewała się z czernią wody.
Po pierwsze u krawcowej byłem tylko przez jedną noc, a po drugie, nie twój problem, co robię w nocy, nie jesteś moją żoną, w dodatku masz więcej miejsca dla siebie.
Ostatnio jadłem już tylko białe mięso. Antrykot z kurczaka, filet z indyka, filet z dorsza. Jedzcie dorsze, gówno gorsze, pamiętacie? W rybiej głowie jest bardzo dużo witaminy D, powtarzał mi zawsze mój ojciec usiłując zachęcić mnie do zjedzenia halasle. Nie cierpię zupy rybnej, w ogóle nie przepadam za rybami, no chyba, że w postaci IDEALNEGO filetu, ale jeszcze mi się nie zdarzyło, żebym nie znalazł kilku ości.
Ostatnio jadłem tego nieszczęsnego dorsza (kilkanaście ości, z tego przynajmniej kilka mogłoby zabić) w Barze Morskim przy drodze do Jastrzębie Góry. Byłem już sam, zupełnie sam nad morzem, czasami tylko spotykałem się z Agatą, głównie dlatego, że zadeklarowała się jako lewaczka, i gdy szliśmy plażą do Władysławowa mruczała pod nosem „Cholerne, zadowolone z siebie burżuje, nie mogę na nich patrzeć” patrząc na wielodzietne rodziny maskujące się parawanami, zagłuszające przenośnymi radyjkami, wertujące kolorowe pisemka wypuszczane na wolność przez wielkie koncerny prasowe, facetów popijających piwo i rzucających karty, liżących wzrokiem półpornograficzne piśmidła.
Pewnie czytają tam „Wampa”, do którego historyjki wymyśla Cezar.
Te wszystkie głupoty dla onanistów, w których się pieprzą na potęgę, ex definitione, po prostu. Żyją, żeby się pieprzyć.
Faceci czytają to na plaży, a Cezar ma na piwo i fajki. Oprócz wymyślania historyjek pisze też listy do redakcji i ogłoszenia, w stylu Wsadzę ci w dupę wszystko co zechcesz. Twoja niewolnica.
Hipolit z Kudłatym kupowali wtedy wszystkie pisma pornograficzne jakie były do dostania w kiosku, nawet te półpornograficzne, ćwierćpornograficzne. Najchętniej właśnie „Wampa”, ale brali też inne – „Cats”, „No.1”, „Extasy” i inne gówna, wszystko to pałętało się po namiocie, razem z brudnymi ubraniami, które rzucaliśmy byle gdzie. Chłopcy doprowadzili się już do takiej paranoi, że nawet nie chciało im się podrywać panienek. Kudłaty podniecał się historiami w „Wampie”, nie wiedząc oczywiście, że to wszystko wypisuje Cezar. Cezar też doprowadził się do paranoi, nie dość że pisze porno dla kasy, to jeszcze zarobione w ten sposób pieniądze wydał na sfinansowanie edycji swoich pornograficznych wierszy. W dodatku wysłał je Miłoszowi. Skoro Miłosz wylansował Gretkowską i Tryznę, to może też wylansować mnie, wymyślił sobie Cezar. Błędne koło. Chyba, że przerwie je zonanizowując się na śmierć. Już teraz mizernie wygląda.
Przegrałem mu wszystkie płyty The Smiths i Morrisseya.
Przynajmniej to mogłem dla niego zrobić.
Ale daliśmy wczoraj bańkę, chwali się Runio. Najpierw ze Skibą i Pawłem, a później przyszły jeszcze Dorota z Moniką. Wiosna rozkwitła brakiem gotówki, coraz mniej możliwości manewru, trzeba stąd spierdalać, mówi ktoś. Nie, nie, stąd się nie da uciec. Siedzę w czytelni na Koszykowej, przeglądam roczniki czasopism, kartkuję z niechęcią zbiory esejów. Za oknem szum ulicy miesza się z szumem liści, zaraz nastąpi apokaliptyczna ulewa. Siedzę przy stole, piwo ulewa się z kufla. Daj papierosa, mówię do kogoś, chyba nie do Kudłatego, tylko do kogoś, kto zareaguje na to jedynie skinięciem głową, a nie półgodzinnymi wywodami o kosztach tytoniu, zarabianiu pieniędzy, itp. Wtedy przesiadywaliśmy, w każdy weekend, pod parasolami na Placu Zamkowym, wieczory kończyły się nad Wisłą lub w jakimś mieszkaniu, wtedy kobiety jeszcze zapraszały nas wszystkich do swoich mieszkań, wtedy jeszcze chciały urządzać dla nas balangi, później, po kilku występach Matki skończyło się. Mieliśmy niezły lokal przy Teatrze Polskim z ładną kruchą, drobną właścicielką, która urządzała balanżki w dużym mieszkaniu ze starymi, przedwojennymi meblami, z długim, szerokim balkonem, z którego widać było całe Powiśle i za ciemnym pasem rzeki drugą stronę świata. Gdy jeszcze w okolicach Uniwersytetu jedynym lokalem, w którym podawali piwo był „Europejski”, nie wspominając oczywiście o „Rybitwie”, w której na przedziwnych zasadach współżyli ze sobą menele i studenci wydziałów humanistycznych w garniturach oblewający egzaminy, i całym szlaku orlich gniazd, albo kupionym w Domu Bez Kantów browarze wypitym w kamiennym kręgu, pod kasztanami, albo pomnikiem Prusa, nie było jeszcze żadnych pubów, i po zajęciach trzeba było jeździć do akademików.
A teraz puby, kawiarnie, kluby, snobistyczne lokale i nadęte przyjęcia, piękne kobiety, do których strach się zbliżać, krótkotrwałe romansiki, nawet nie skonsumowane, bo to albo brak czasu, albo lokalu, albo nawet kasy na taksówkę, a następny tydzień taki ciężki, pracoholizm się szerzy, pikają pagery, brylantyna skleja włosy młodym miejskim profesjonalistom, idą w dwuszeregach, pozdrawiają wodzów na trybunach, w rękach dzierżą śmiercionośne nesesery, mówią: a czy byłeś TAM, a czy widziałeś TO, a kobiety im wtórują, oragazmatycznie się zadziwiając znasz GO, poznaj mnie z NIM, albo prychając konstatują, że jesteś nikim gdy okazuje się, że nie wiesz KTO to jest. Pokaz mody na piętrze, na parterze stoły z ekologicznymi sałatkami, surowymi warzywami i ponętnymi sosami, wegetariańskie kotleciki, słodycze, oblepione lukrem i kawałeczkami pomarańczowych skórek pączki, po kiego wała jadłem kolację, ktoś wzdycha, piękne kobiety dwoma palcami ujmują łodygi i maczają je w miskach z sosami, wsuwając je później w rozchylone usta, na podwórzu dają darmowe piwo, dymi szaszłykami i polędwicą grill, na eksponowanym miejscu napis zakaz zwałki na posesji, wszyscy nawzajem się obserwują. Co, nie dają tu wódki? Muszę się dzisiaj solidnie nasmarować, mówi do mnie znajomy uśmiechając się głupkowato i poklepując protekcjonalnie po ramieniu. Tutaj wszyscy są dla siebie niezwykle protekcjonalni. W sobotę robimy imprezę, mówi Runio, gdy wreszcie za trzecim razem udaje mu się do mnie dodzwonić. Ta kurwa, twoja automatyczna sekretarka, mówi. Tyle razy wszystkim powtarzam, żebyście zostawiali mi na niej wiadomości, przecież mogłem tylko na chwilę wyjść do sklepu albo z psem na spacer, zaznaczam, choć często słyszę perłowe chichoty telefonu, gdy leżę w wannie gapiąc się tępo w zaparowane lustro, ale na Boga, nie będę mokry i nagi wyskakiwał z wanny, żeby usłyszeć – no i co tam u ciebie, jakby cokolwiek mogło się zmienić. Proszę was, sekretarka jest po to, żeby nagrywać na niej informacje dla mnie. Nie cierpię gadać z automatem, mówią wszyscy i odkładają słuchawki, a dla mnie zostaje już tylko regularne piip, piip, piip. W sobotę jest impreza, mówi Runio oddając słuchawkę Dorocie. O Jezu, nie wiem, mówię, mam dość imprez, choć gdy piętnaście minut wcześniej zadzwonił Kudłaty (w lewej ręce miałem patelnię, w prawej garnek, w zębach trzymałem żaroodporną rękawicę i usiłowałem wyłączyć kuchenkę) przyznałem mu się do tego, że chętnie skoczył bym do Hadesu w piątek lub sobotę. Przyjdziesz, pyta się Dorota.
O Boże, boli mnie noga, graliśmy dzisiaj z chłopakami w koszykówkę i chyba źle stanąłem, strasznie boli mnie w pachwinie, nie mogę chodzić, jęczę. Debile, mówi Dorota, po co graliście w koszykówkę, kretyni? Dla zdrowia, a jakże, wypinam pierś do ściany i wciągam brzuch, który nagle przykleja się do kręgosłupa i nie chce się odkleić. Przekładając słuchawkę do lewej ręki, prawą wypowiadając szybko zaklęcie sumatrzańskich cudotwórców, pozwalające bezkrwawo penetrować sobie wnętrzności, łapię rozczapierzonymi palcami żołądek i jednym szybkim ruchem odklejam go z charakterystycznym odgłosem plaśnięcia od kręgosłupa i zostawiam tam gdzie jego miejsce. Teraz czuję się świetnie, przynajmniej psychicznie. Wczoraj byłem na dwugodzinnym spacerze z koleżanką, która mieszka koło psychiatryka na Sobieskiego, chwalę się, przeszliśmy przez cały Wilanów i Sadybę, spałem później dwanaście godzin, dopóki w samo południe nie obudził mnie telefon od Lewego. Oczywiście z koleżanką też byłeś dla zdrowia, z przekąsem mówi Dorota.
Oczywiście, odpowiadam. Dobra, przestań pieprzyć, przyjdź w sobotę, możesz, przyprowadzić ze sobą paru kumpli i jakieś laski, bo będzie niedobór kobiet. O Jezu, znowu to samo, siedmiu facetów i dwie kobiety, kto to wszystko wymyśla. Weź jakąś muzykę, mogą być Smithsi, i koniecznie Green Day, bo muszę sobie przegrać jeden numer, mówi Dorota. A ty mi przynieś Offspring, odpowiadam i odkładam słuchawkę, mrucząc coś w rodzaju, „na razie”, „hej” albo „ściskam, do soboty”. Jeżeli tam pójdę, to po Offspring oczywiście. W izotonicznym napoju Isostar jest dużo zdrowych składników. Magnez, potas, fosfor, nie wspominając już o różnych witaminach. Za to w piwie jest przeciwutleniacz, który zapobiega nowotworom. Jak wyjść z tego szaleństwa?
Czerwiec. Czuć ciepły asfalt i drżenie rozgrzanego powietrza.
Siedzimy z Rafałem w Cafe Amatorska, popijamy powoli białe wino z lodem, jest duszno, zbliża się ósma, patrzymy na siebie jak byśmy czekali na sygnał do wszczęcia rewolucji, on ma czarną koszulkę i białe spodnie, ja czarne spodnie i białą koszulkę.
Pewnie te dwie nie przyjdą, mówię. Jeżeli nie będzie ich do piętnaście po, idziemy, mówi Rafał. Od razu byłem przeciw temu spotkaniu, dodaje. Patrzę na niego z podejrzliwością. Mnie też nie zależy. Głupie cipy, mówię, pieprzone maturzystki, małolactwo, wszędzie małolactwo, nabzdyczone idiotki, wywalam z siebie starcze kompleksy, nie ma o czym z nimi rozmawiać, nic nie kumają, fast – foody zżerają im mózgi, plastikowe ubranka, buty na koturnach, spinki we włosach, a w głowie gówno.