37544.fb2
Wychodzimy, jest wpół do dziewiątej, piątek, duszno, czerwiec, czerwiec.
Idziemy „Pod Blachę”, gdzie spędzamy bezproduktywnie trzy piwa, podziwiając bramkarzy penetrujących ukryte przestrzenie pod stołami w poszukiwaniu przeszmuglowanego alkoholu. Do „Dziekanki” wchodzimy dając łapówkę ogolonemu na łyso monstrum, którego anaboliczne mięśnie rozrywają bawełnianą koszulkę, a obcisłe dżinsy uciążliwie ugniatają genitalia. Średnia wieku 16 lat, mówię, patrząc na tańczące w jednakowy, jakby zaprogramowany sposób w strasznym ścisku lolitki. Depczemy chrzęszczące zwłoki plastikowych kubków do piwa i puszki po energy drinkach. Spadamy stąd, mówi Rafał kończąc jednym ciosem miserycordii piwo. Mamy na dziś dosyć małolactwa, choć znajdujemy nawet jedną maturzystkę, którą właśnie rzucił kolega z klasy. Słuchaj, mówię, jestem starszy od ciebie o osiem lat, to dobra proporcja, tłumaczę. Chodźmy stąd, z zażenowaniem patrzy na mnie Rafał. Idziemy na Stare Miasto, mijamy wypełnione tandetnym jazzem ogródki, prychające dorożkarskie konie, chrumkających zagranicznych turystów, żebrzących narkomanów i zwijających swoje stragany tandeciarzy i upadłych artystów.
Kręgosłup mi wysiadł, skarży się z grymasem skopanego piłkarza na twarzy Rafał, skręcając się przy tym paralitycznie.
Przetrenowałem się. Co? Co przetrenowałeś? Jogging i stretching, mówi Rafał tonem łysego urzędnika z nadwagą przyznającego się swojej żonie do skrywanego od lat fetyszyzmu. Pojebało cię, pytam się z troską w głosie. Na chuj ci to wszystko? Żeby mieć formę i kondycję do ruchania dup, mówi paralityk. No to masz, kiwam głową maszerując dziarsko przed siebie. Poczekaj, nie zostawiaj mnie tu, skamli kuśtykając za mną. Idziemy w poszukiwaniu jeszcze jednego piwa, właśnie mija północ, duchy zapełniają ulice, tłoczą się w pierwszych nocnych autobusach, hamują z piskiem opon swoich niezwykłych pojazdów, szemrzą prowadzonymi w wymarłych językach rozmowami w kawiarniach i bramach. Po drugiej stronie ulicy pojawiają się nagle niczym księżycowy patrol Runio ze Skibą. Przechodzą na naszą stronę ulicy, by oszczędzić Rafałowi cierpienia z powodu nadmiernego wysiłku fizycznego. Runio ma czarną koszulkę i białe spodnie a Skiba białą koszulkę i czarne spodnie. Idziemy do „Harendy” na pożegnalne piwo. Nie mogę się upić, powtarzam, jutro muszę być w formie, mam mnóstwo roboty a wieczorem idę na zaległe imieniny do znajomej, będzie kilka fajnych kobiet, starych kumpelek, przyjemnie jest trochę poromansować ze starą kumpelką, mówię, myśląc o szczupłych szesnastoletnich, widząc jednocześnie jak pierwsze objawy starości oblizują delikatnie twarze, szyje i brzuchy moich znajomych trzydziestoletnich, właśnie się rozwodzących, awansujących w swoich firmach, wpadających w histerię, zapalających kolejnego mentolowego papierosa, nakładających sobie jeszcze jedną porcję sałatki jarzynowej, upijających się białym półwytrawnym winem.
Cztery „Żywce”. Reklamówki „Lucky Strike'ów”, wciskające się nachalnie w ręce, dużo dymu papierosowego, trochę damskich perfum i męskich wód toaletowych. Nie wiem co mam robić, mówi Dżaba. Rzuć monetą, ktoś radzi, i Dżaba wyjmuje żółtą monetę, przez chwilę na nią patrzy, a później rzuca, przez ułamek sekundy obserwuje jej lot, niczym na zwolnionym filmie, moneta zaczyna fazę spadania, Dżaba łapie ją kładąc jak sędziowie piłkarscy prawą ręką na wierzchu lewej dłoni. Orzeł. Trudno, śmieją się, musisz ją zrobić. No to jeszcze jedno piwo, mówi Dżaba i nikt nie protestuje, gdy przysiada się do tłustawej bladolicej dziewczyny z rudym kokiem, który za chwilę rozpuści i pozwoli włosom bezwładnie spłynąć na plecy, wychodząc wszyscy podają mu ręce i kładąc dłonie na jego ramionach, mówią – trzymaj się.
Wracam tej samej nocy, a właściwie już nad ranem, jest czwarta, inny świt, inny świat. Ostatnie autobusy nocne, pierwsze dzienne. Zupełnie absurdalny policyjny radiowóz leniwie jadący szeroką aleją. Przez chwilę myślę, żeby go zatrzymać i poprosić o podwiezienie, ale nie wystarcza mi odwagi. Na przystanku spotykam Dżabę. Wygląda jakby przed chwilą przerwał rozmowę ze śmiercią, która powiedziała: słuchaj stary, ja tylko skoczę do kiosku po fajki i zaraz po ciebie wracam. Dżaba w dole. Kolejna noc do tyłu. Przyjechaliśmy do niej o trzeciej w nocy, zaczyna ekshibicjonistycznie, dobra, pomyślałem, niech się dzieje co ma się dziać, zwłaszcza że już trochę trzeźwiałem, a ona wiesz co?
Zaczyna robić sobie żarcie. O trzeciej w nocy gotuje makaron, smaży coś, zapycha się tym jak świnia. Żreć, żreć. Wyobrażasz sobie? Zachciało mi się rzygać. Uciekłem stamtąd o czwartej.
Robił się przyjemny chłodny poranek.
Kilka tygodni później już była jesień. Dżaba siedział przed komputerem gapiąc się w okno. Za oknem kładły się jesienne mgły.
Wcześniejszy wieczór, choć jeszcze ciepły, ale już z lekkim niepokojącym wiaterkiem. Lampy sodowe, których obecność przez ostatnie miesiące zupełnie nie rzucała się w oczy, teraz takie natrętne.
Lato usiłowało jeszcze trochę nawracać, jak kolejne torsje. Na Krakowskim Przedmieściu, naprzeciwko Uniwersytetu zderzyłem się z Malcolmem McLarenem. Był w eleganckim, beżowym garniturku z białą koszulą o dużym kołnierzu. Ja nie byłem tak ubrany.
Powiedział „pardon” łapiąc mnie delikatnie za ramiona, jak gdybym mało przekonująco symulował upadek. Ja wiedziony instynktem zamruczałem „przepraszam”, choć jako zhomogenizowany przez anglosaską popkulturę zazwyczaj mówię „sorry”. Może teraz nagra płytę „Varsovie”? Mógłbym tam śpiewać w chórkach.
Jednak jesień. Zwijają już ogródki, w których popijaliśmy rozwodnione piwo, zamykają tancbudy. Tym razem nie pójdziemy do szkoły. Tak naprawdę, to nie chodzimy już do niej od lat. Mamy już swoje pagery, komputery, samochody. Kupujemy sobie nowe meble, rozszerzamy pamięć operacyjną, zawężamy naczynia wieńcowe, montujemy w samochodach niezwykłe udogodnienia. Dzięki Bogu, nie odbiło nam na podświetlane na fioletowo podwozie.
Nasze automatyczne sekretarki zapełniają się pomysłami, których nigdy nie zrealizujemy.
No, wreszcie zaruchałem. Po raz pierwszy od półtora roku, chwali się Marcin zacierając łapska. To piękne uczucie, wzdycha.
Solidnie sobie pokopulować. Nic tak dobrze nie wpływa na psychikę jak zdrowe, uczciwe rżnięcie. Najlepiej częściej niż raz na półtora roku. Ale za to jaka ulga. Już myślałem, że oszaleję w gęstwinie pism pornograficznych. Ostatnio najchętniej „Extasy”. Uwielbiam pornografię. Jest tak cudownie obleśna.
Niesmaczna, wulgarna, chamska, brutalna. Żadnych subtelności.
Animalizm w najczystszej postaci. Żadnych hipokryzji, zbędnych ściemnień, uników, uskoków, podchodów. Ach, to jest życie, rozmarza się Marcin. Nic tylko ruchać. I jeszcze mieć dużo kasy.
Może zostać żigolakiem? Nocami zarabiać posuwając starsze bogate panie, odsypiać przedpołudniami, popołudniami w szlafroku, popijając musujące zestawy witaminowe, pisać pornograficzne powieści nasycone treścią filozoficzną. Ach, zostać postmodernistycznym de Sadem. Chłostać kołtunów pejczem i brzytwą słowa. I mieć kasę. Dużą kasę. I pornograficzny program w telewizji. Albo przynajmniej co jakiś czas występować z socjologicznymi komentarzami jak Miron. Ble, ble, ble, i kasa leci. Ja mogę skomentować wszystko, mówi Marcin wykonując półokrężne ruchy ręką, jakby to one miały właśnie być za cały komentarz do rzeczywistości. Czego się napijesz? Mam tylko herbatę, proponuje Marcin. Chciałbym pisać teksty do „Extasy” mówi. Może lepiej weź extasy i idź na techno party, myślę, ale nic nie mówię, nawet tego, że Lewy właśnie dostał w zaciszu Biblioteki Narodowej propozycję pisania historyjek do tego pisma, upięknionych realistycznymi zdjęciami. 150 za dwie i pół strony. Można wytrzymać. Szczególnie jeśli ktoś się przy tym jeszcze realizuje. Nie, nie mogę tego powiedzieć Marcinowi, umrze z zazdrości. No i co Lewy, odmówiłeś, upewniam się. Dostać taką propozycję w templum humanizmu, gdzieś przy chropowatej ścianie wąskiego korytarza, w przejściu między czytelnią mikrofilmów a czytelnią czasopism, a może przy bufecie oferującym klopsy w sosie pieczarkowym. Odmówiłem, mówi Lewy, autor słownika wulgaryzmów, na którego podejrzliwie patrzą barmani i kelnerki, gdy oskarża ich o niedolewanie piwa do poziomu 0,5 litra. Wszędzie kantują, stwierdza autorytatywnie.
Co za miasto, nawet nie można tu zjeść dobrego kebaba. Pizza też tylko gdzieniegdzie jest zjadliwa, nie ma żadnej dobrej knajpy.
Kiedyś wystarczał ci kefir z bułką i paczka „mocnych”, przypominam mu telepatycznie. Chyba jednak message nie dociera.
Solniczki zdobyte w Pizza Hut, butle ciężkich sosów, blisko i dalekowschodnie przyprawy, mały stół zawalony wędlinami, serami, ketchupami, różnymi spożywczymi gadżetami. Mam zmiany w dnie oka, mówi Lewy, łykam trzy razy dziennie pastylki, mam ciśnienie 180 na 100.
Może ja od razu zainkasuję należność, stwierdza raczej niż pyta się kelnerka, patrząc na Lewego, który paznokciem wskazuje dokąd powinno być dolane piwo, a nie jest. Niedolewki mnie wkurwiają, mówi. Boję się, że państwo oddalą się nie regulując rachunku, z uprzejmym uśmiechem tłumaczy kelnerka. Co za miasto, denerwuje się Lewy. Umawiamy się na obejrzenie meczu w pubie, gdzie piwo dolewają do właściwego poziomu, ale jak się okazuje, gdy przychodzi Lewy telewizor jest zepsuty, a gdy przychodzę ja, Lewego już nie ma, choć działa telewizor. Udaje mi się nawet znaleźć wolne miejsce między fanatycznymi kibicami, ryczącymi, wyskakującymi nagle ku górze i łapiącymi się za głowę. Następne miejsce spotkania – kościół. Ślub. Niedługo zaczną się pogrzeby.
Zbliża się koniec świata, ponowoczesna rzeczywistość jak z Mad Maxa, będziemy zmutowani, popromienni. Nie ma dokąd uciec.
Wszystko rozegra się tutaj, w naszej obecności. Może między kolejnym meczem w telewizji, ślubem i pubem. W trakcie przesiadki z autobusu do tramwaju, w tunelu metra. Dopadnie nas jak wyrzut sumienia, brzydka dziewczyna zbałamucona na imprezie u kumpla. Jak telefon w środku nocy i nagła prośba o pożyczkę, wulgarny dowcip.
Moglibyśmy założyć agencję detektywistyczną. Jasio, Kaczor i ja. W mieszkaniu Jasia najlepiej. Grażyna mogłaby nam robić herbatę, przyjmować telefony i spławiać upierdliwych interesantów. Mamy obejrzane wszystkie filmy z Bondem a Jasio napisał nawet o nim pracę magisterską. Ja pamiętam jeszcze Holmesa i Poirota, znam na wylot powieści Joe Alexa, Kaczy ma przeczytane po pięć razy powieści o tajnych sprzysiężeniach i mrocznych organizacjach. Wszyscy mamy przed oczami redaktora Maja jak ściga rewizjonistów z organizacji „W”. Jasio dodatkowo obejrzał ścisły kanon filmów szpiegowsko – sensacyjnych.
Moglibyśmy rozwiązywać najwspanialsze tajemnice kryminalistyki.
Piękne kobiety powierzające nam swoje wstydliwe sekrety.
Zdradzeni kochankowie, zazdrośni mężowie, zemsty po latach, nawiedzone domy.
Kiedyś zbudowaliśmy własny dom. Z ukradzionych na jakiejś budowie desek. Może to była ta sama budowa, z której brałem sobie piasek do akwarium. Nic się nie stało. Ten kościół stoi nadal i nie sądzę, by cokolwiek mogło spowodować jego zawalenie.
Za to nasz prowizoryczny dom rozleciał się w kawałki, gdy nad miastem przeszła największa wichura tamtej dekady. Był koniec lat 70., apogeum mody na hodowlę rybek. Miałem skalary, mieczyki, molinezje, brzanki sumatrzańskie, no i oczywiście glonojada i kirysy. Bojowniki syjamskie trzymałem w osobnych słojach. Jeden był bladoróżowy z czerwonymi, najeżonymi wrogo skrzelami, drugi ciemniejszy, spokojniejszy, chyba po prostu starszy, patrzący na to wszystko już z pewną dozą mizantropii.
Pierwsze moje akwarium kupiłem okazyjnie za jakieś grosze, albo znalazłem je na śmietniku. Nie pamiętam dokładnie. Mimo, że uszczelnione, przeciekało dramatycznie i w czasie dużej przerwy przybiegałem do domu, żeby zmieniać nasiąknięte szmaty i uzupełniać wodę. Później sprawiłem sobie już akwarium w pełni profesjonalne. Osiemdziesiątkę. Poniżej sześćdziesiątki nikt szanujący się nie miał, najlepiej byłoby hodować rybki w takim ponad stulitrowym, ale na takie nie było nikogo stać, a w dodatku gdzie coś takiego postawić? Kaczor nie miał rybek, był dwie klasy wyżej. Inny etap, mimo, że razem bawiliśmy się małymi żołnierzykami. Miałem Japończyków, Amerykanów, piechotę niemiecką, strzelców alpejskich i angielskich komandosów. Miałem też kilka czołgów i transporterów, nie mówiąc już o modelach samolotów odziedziczonych po bracie ciotecznym, który właśnie z tego wyrósł i zaraz potem popadł w alkoholizm. Potem chuj wszystko strzelił. Kaczor sprawił sobie spodnie moro, największy szpan, Jasio jako mistrz judo i karate uczył nas na wzgórku koło apteki wschodnich sztuk walki. Stawaliśmy się mocni. Chodziliśmy po dachu, stamtąd widzieliśmy cały świat, na przechodniów zrzucaliśmy napełnione wodą prezerwatywy. Później z kondomami przez wiele lat nie miałem do czynienia. Na studniówce służyły za balony. Balony były wtedy niedostępne.
Dużego „Poloneza”, sok pomarańczowy i paczkę prezerwatyw, powiedział Lewy w sklepie nocnym. Sprzedawca popatrzył na nas z niesmakiem. Chyba nas wziął za pedałów, mówię Lewemu. Lewy się uśmiecha. Przestrzeń jego maleńkiego mieszkania na tyłach Nowego Światu tuż nad cukiernią, z której dochodzą zaklęte zapachy, a które zajmuje wraz z narzeczoną, wypełnione jest nadmuchanymi prezerwatywami, które wznoszą się i opadają jak pyłki kwiatowe w lecie doprowadzające mnie do stanów agonalnych.
Kudłaty ma zawsze ze sobą parę paczek prezerwatyw. Kilroye, durexy, nawet unimile. Nerwowo sprawdza ich ilość w kieszeniach zielonej kurtki zaopatrzonej przez przewidującego projektanta w niezliczoną liczbę schowków. Dwie paczki gum? Są. Dwie paczki fajek? Są. Portfel? Jest. Kudłaty liczy pieniądze wsadzając do przegródek całą głowę. Mało kasy. Miałem całą bańkę, jak wychodziłem z domu, mówi. Za dużo kasy mi leci. To przez was, oskarża nas jak świadek zbrodni wskazujący morderców.
Co zrobić. Kasa jest po to, żeby leciała, ktoś go uspokaja. Ja i tak, jeżeli ten rajd potrwa jeszcze parę godzin i w takim tempie będziemy zmieniać knajpy, będę musiał się zapożyczyć.
Albo urwać wcześniej do domu. Albo uciec w przestrzeń alternatywną.
Dalej słuchasz tych angielskich kapel? pyta się ktoś w korytarzu między kuchnią a pokojem. Obowiązuje żubrówka z sokiem jabłkowym. Kaczor jest napastowany przez kobietę, która kusi go schowaną pod koszulą butelką wódki i ciągnie go na schody, ciemne zakamarki klatki schodowej monstrualnego mrówkowca o niezliczonej liczbie mieszkań, cicho i groźnie sunących wind, nie wiadomo dokąd prowadzących wyjść ewakuacyjnych, w które strach wchodzić, przemykających się cieniach martwych lokatorów i zbrodniarzy.
Tak, dalej słucham tych angielskich kapel, mówię. Tak, tak, słucham Sleepera i Elastiki, ale to przecież nie znaczy, że słucham t y l k o Sleepera i Elastiki. Nie wiem, co się dzieje, ostatnio wróciłem do Dead Can Dance. Zapewne podświadome poczucie zbliżającej się katastrofy. Brendan Perry jak średniowieczny zakonnik. Dlatego sprawiłem sobie „Canto Gregoriano”. Teraz zastanawiam się, kto jest bardziej mistyczny – benedyktyni czy Perry.
Tak, mówię, słucham Blur, skoro w „The Independent” napisali że to zespół postmodernistyczny. Przyjemnie byłoby być angielskim dziennikarzem, koncypuję sobie, wymyślać mody, podniecać ludzi pisząc „Jeżeli Oasis zawojowali całą Wielką Brytanię to Supergrass zawojuje cały świat”. I biegnę do mojego ulubionego sklepu z muzyką, kupuję debiutancką płytę Supergrass „I Should Coco” a tam już nawet nie lata 60 brzmią i dźwięczą, ale nawet 70. Wymyślono już wszystko.
Zapomniałem trochę o starszych płytach, gdzieś mi w głowie nagle zaniknął Madchester. Nagle łapię się na tym, że od dawna nie słuchałem Happy Mondays, Stone Roses, Inspiral Carpets, Charlatansów. Uświadamiam to sobie u Jasia, gdy pijemy calvados rozwodząc się nad najciekawszymi paranojami w życiu tego kraju, a podkładem muzycznym są właśnie Charlatans. Jasio mówi, że to idealna muzyka do jazdy samochodem. Więc nagle dostaję lekkiego spleenu przy „White Shirt”. Oczywiście, że teraz, kiedy to piszę, wyjmuję spomiędzy innych kaset „Some Friendly”, pierwszych Szarlatanów, chyba najlepszą płytę z trzech dotychczasowych, i robię sobie z niej tło w to dziwne przedpołudnie. Jest ostatnia niedziela kalendarzowego lata. Od rana pada, temperatura nie przekracza 10 stopni. Właśnie siedzę przy komputerze, słucham Charlatansów i piszę książkę o niczym.
Kurwa, puść wreszcie „I wanna be adored” mówię do Runia, który zmienia Bustersów na Specialsów albo na odwrót. Nie wiem gdzie to jest, kaseta mi zginęła, mówi jakby właśnie gdzieś wcięło walizeczkę z pierwszą pomocą albo zginęły ostatnie naboje.
Nacierają na nas wrogie czołgi.
Teraz budzę się między trzecią a czwartą w nocy. Czasami wychodzę na spacer, krążę jak maniak wokół domu, czasami wyruszam trochę dalej, ale tylko w obrębie osiedla jak żerowiska. Nie chodzę już do „Rzeźbiarzy” bo nie ma po co. Nie chodzę do „Filharmonii” bo jej nie ma. Nie jeżdżę w różne ciekawe miejsca bo tych miejsc nie ma. Mam trzy paczki gum do żucia i cukierki wiśniowe. W szafce trzymam dwie małe buteleczki żubrówki jak dwa granaty. Słucham ostatniej płyty Vaya Con Dios i przypominam sobie jak oporowo słuchaliśmy „Night Owls”. Ale wtedy muzykę pisał Dirk Schofus. Teraz Dirk Schofus nie żyje i nie pisze muzyki, więc płyty nie są już takie dobre a Deni Klein, jak się okazało, mimo że wciąż ma głęboki zmysłowy głos, wcale nie jest taka piękna. Znowu ktoś nas zrobił w trąbę.
Ojciec zniknął po raz kolejny, tak jak z topografii miasta zniknęło kilka cudownych miejsc, a w Kaszmirze kilku zachodnich turystów. Podobno prasa drukarska zmiażdżyła Ojcu jądra. Podobno kosmici wymyślili ludzi. Ponoć wszystko i tak za jakiś czas pierdolnie. Podobno wszyscy o nas zapomną.
Wychodzę z psem na spacer. Jest jedenasta wieczorem. Na klatce napalone trawą. Trzech kolesi siedzących na podłodze pod skrzynkami na listy ma już za sobą fazę śmiechawy i właśnie popadło w otępienie. Mój pies podchodzi do jednego z nich i obwąchuje go ostrożnie. Ciekawe czy go ugryzie, zastanawiam się.
Stykają się nosami i patrzą na siebie tępo. Mój pies po chwili odskakuje gwałtownie. Kolesie patrzą się jeszcze bardziej nieprzytomnie.
Nie wiem gdzie jest Ojciec. Nie wiem gdzie jest Tomek, który napisał że przylatuje i nie przyleciał. Spędziliśmy z Kaczorem pół dnia na lotnisku. Nie wiem po co. Nie wiem po jaką kasetę sięgnąć. Wtedy słuchaliśmy u Tomka Lloyda Cole'a i Matta Bianco.
Klimat nieodparcie był imprezowy. Stojąc przy bramce przed szklanymi drzwiami opatrzonymi napisem „granica celna”, zza których co jakiś czas pojawiali się ludzie z wielkimi walizami na kółkach lub taszcząc ze straszliwym wysiłkiem ciężkie torby, zastanawialiśmy się czy Tomek zrobi imprezę. Kaczy się rozmarzył. Oj, pobawiłby się przy „dziewiątce”, naszej kultowej kasecie, na której mieliśmy nagrane stare rock'n'rolle i rhythm'n'bluesy. Jak wtedy, gdy Sieniut zdemolował interweniujący radiowóz. Jak to zawsze bywa doniósł sąsiad.
Gliniarze wpadli i zebrali od wszystkich dokumenty. Włoszki były zaszokowane, chociaż przyzwyczajały się do klimatów.