37638.fb2
Mirek jak był młody, to lubił się napić. Potrafił wyjść w papuciach z domu ze śmieciami, a śmietnik przecież dziesięć metrów od bloku, pewnie, że czasem spotka się znajomych, wypali papierosa, pogada, pośmieje itak dalej, to zawsze jakąś chwilę mniejszą czy dłuższą potrwa, no ale on potrafił wyjść ze śmieciami w papuciach i wrócić za trzy dni. Różne miał tego typu numery. Wychodził z baniaczkiem po wodę oligocenską i wracał bez baniaczka, albo jechał w góry na łikend i wracał po tygodniu bez plecaka i dokumentów, a na dodatek o jednym bucie. Nic się nie przejmował, a rodzice zbyt mu przykrości z tego powodu nie robili. Wiadomo, młody jest, wyszumieć się musi, a że temperament ma, to i robi to z temperamentem. Byleby na złą ścieżkę nie zszedł. To znaczy, żeby mu nie przyszło do głowy w narkotyki. Bo to by dopiero były jaja. Alkohol to co innego, alkohol to rzecz ludzka, narkotyki to już diabelskie sztuczki. Mirek, jak już się napił, to lubił zapalić. Wiadomo, wódka lubi dym. Mirek też. Żeby mu oddać całą sprawiedliwość, to trzeba powiedzieć, że palii ale tylko na początku. Kilka łat. A potem rzucił. To, że pił, to wszyscy wiedzieli, ale że palii, to już nie. Palić, się, na przykład przy rodzicach, krępował. Jakoś tak. Nie wiadomo dlaczego. Może, że rodzice dymu nie lubili. Mirek palił z kolegami, po kryjomu, a w domu już nie. Aż wreszcie go dziadek przyuważył, że kurzy schowany gdzieś pod śmietnikiem i tak mu powiedział: ty palisz?, to coś ty głupi jest?, nie pal, będziesz miał więcej do przepicia. I tak na zdrowy rozum, jak pomyśleć, to naprawdę tak było. Bo tak, zawsze jakoś ta paczka na dzień schodziła. Na początku tego palenia, to pewnie, że można o jednego poprosić, ale wreszcie przychodzi czas, że na to sępienie to już bokiem patrzą i w towarzystwie jakaś taka niechęć wobec niego powstaje, patrz, sęp idzie, albo: uwaga chować fajki, bo zaraz będzie sępił. Jak taki czas nadchodzi, to było, nie było, nie ma to tamto, trzeba ta paczkę dziennie mieć. A to się samemu, a to kolegów czasem poczęstować. Możesz mieć co prawda dwie paczki w kieszeni, tańsze i droższe i jak ktoś prosi, to wyciągać tańsze, a samu droższe palić, ale to na jedno wychodzi, to znaczy niewiele taniej wychodzi i tak czy owak paczka dziennie idzie jak nic. Jedna paczka, to jak by nie było trzy, cztery złote. Trzy, cztery złote, to kurcze już jedno wino, albo dwa piwa. Wino, czy piwo zawsze jakoś lepiej wchodzi od wciągania tego dymu. Wciągasz ten dym i nic z tego nie ma. Tylko cię głowa na drugi dzień bardziej boli. Dziadek ma rację, myślał Mirek i z dnia na dzień rzucił w cholerę te papierosy. I to nie prawda, że nie można. Można jak widać, trzeba mieć tylko odpowiednią motywację. Mirek się specjalnie nie przejmował z tym piciem. A okazji do picia nigdy nie brakuje. Wyjdziesz człowieku w teren i zaraz cię okazja wychaczy. Świątek piątek, Mirek, jak chciał, tak się bawił na umór. Lubił się napić i to, że lubi, lubił podkreślać. Zawsze się też odżegnywał od zielonego, ale jakoś dnia pewnego, czasem nawet nie wiesz kiedy, spróbował i mu się to spodobało. I teraz sobie miksował picie i palenie zielonego. Ale już jakby gardził piciem i uważał, że picie to jest dla prostaków, że mu zielone dopiero pobudza wyobraźnię, i że człowiek od razu się robi wesoły i w ogóle jest lepiej. Zaczął więc, a tą mańkę. Palii. Tylko palił. Potrafił palić jak smok. Płuca miał wyrobione. Słusznej budowy był przecież. Byle kto mu nie podskoczył. Palił do tego etapu, jak mu się lęki nie zaczęły i zaczął wtedy pić, żeby na odwagę i palić dla humoru. Czasami tylko jakiegoś kwara i łajta ale bardzo rzadko. Wiadomo czemu, z tym już nie ma żartów i Mirek o tym wiedział, a zresztą rodzicom by tego nie zrobił, bo co by powiedzieli, słowem, trzymał pociąg na te smaczki na uwięzi. Pił zatem na odwagę i palił na lepszy humor. Lubił właśnie tak: najpierw się dopierdolić, a potem planta. Aż wreszcie miał non stop taki humor, że chuj go brał. Nic mu się nie chciało, wszystko mu było jedno, patrzył tylko w telewizor i zaczął się zastanawiać na tym wszystkim, że jak to kiedyś fajnie było się napić z kumplami, pogadać, pośmiać się, jakoś zawsze to było miło, a teraz to tylko taka czapa, gówno się dzieje, człowiek łapie muliste klimaty, depresja się czai, nawet ochota na łucie. odchodzi, już tak wódka nie smakuje jak kiedyś i tak dalej. A jak już wódka nie smakuje, to dobrze z człowiekiem nie jest. Mirek zatęsknił do tych czasów, kiedy się napił, a jak się napił to na tym napiciu dewastował ławki, kopał stojącą przy drodze karetkę pogotowia i odgrażał się przypadkowym przechodniom. Mirek bardzo chciałby żeby te czasy wróciły. Mirek zatęsknił i wymyślił sobie, że to przez zielone, że tak nie jest, jak być powinno. Zresztą znajomy mu tak powiedział, że to wszystko, ta czapa, to przez zielone. Jak się dużo tego pali, to tak jest. Mirkowi dwa razy nie trzeba takich rzeczy tłumaczyć, wesoły był kiedyś i pełen życia, a teraz jak ten flak. Przestał palić. To znaczy całkiem tak nie przestał, ale się ograniczył dosyć dużo. A tak raz, dwa razy na miesiąc, to coś zakurzył, a jak co więcej było, to zawsze dziękował. Umiał się powstrzymać, bo charakter miał. Jak sobie coś powiedział, to się tego trzymał. Mirek wrócił do starych przyzwyczajeń. Do tego, że się napić lubił. Stał się też po trochu jak każdy inny. Coś tam robił przez cały tydzień, nie wiem, uczył się, może pracował, jakieś w każdym razie zajęcie miał. Jak każdy inny. W pewnym wieku tak już jest. Jak już zaś przychodził piątek, sobota, to czuł w sobie taką nieodpartą potrzebę. Sponiewierać się. Zajebać. Zajebać i być nieprzytomnym. A potem śmiać się z tego, że znajomi opowiadają, no Mirek, dałeś ostro po jajach, a samemu się nic z tego nie pamięta. Czasami na zrywce przeginał, ale tylko czasami, w zasadzie to byś nie odróżnił, kiedy jest już na zrywce, a kiedy jeszcze nie. Nie zataczał się, nie przewracał, zawsze rozmawiał, zawsze się równo trzymał, ale szajba mu potrafiła bić ni z tego ni z owego. No i tak. Człowiek trzeźwieje na poniedziałek i przez cały tydzień daje sobie na luz. Do piątku i soboty. Wtedy nie ma zmiłuj. W piątek Mirek zawsze startował ostro. Zaczynał koło siódmej. Film mu się notorycznie urywał koło dziesiątej. W sobotę wstawał nieprzytomny i zdziwiony co to się stało i jak się tu znalazł, gdzie się właśnie znalazł, a potem szedł na Mina. Kiina klinem i tak do popołudnia. Po południu do domu na obiadek i dalej na jakąś akcję. Na sylwestra to sobie obiecał, że trzeźwieć nie będzie przez trzy dni, w końcu to taki sylwester zdarza się raz na sto lat i jak powiedział, tak się stało. Gdzie nie spojrzałeś, zawsze miał w łapie jakieś zero siedem, piwo, co tam zresztą było akurat pod ręką. Trochę tego, muszę powiedzieć, było, w końcu taki sylwester zdarza się raz na sto lat. I Mirek ani nawet placka nie spróbował, ani nawet sałatki, no nic, może wędliny tyle, co dwa plasterki. Pijesz nie jedz, takie miał zasady. Po sylwestrze, to już było na czwarty dzień, jak wracał z gór do domu, to go takie znajome zabrały do akademika, żeby sobie przenocował, a rano wróci autobusem do domu. Późno było i Mirek pomyślał, że to nie jest zły pomysł, tym bardziej, że zawsze jakieś piwo na kaca można wypić, a suszyło go niemiłosiernie. Wypił jedno, drugie, trzecie, była ściepa na wódkę, dorzucił się, wypił i jeszcze po jedną chciał iść. Czemu nie, pomyślała reszta, ta, która z nim była. Zebrał pieniądze i poszedł i tak jakoś niefortunnie złożyło, że jak schodził to się spierdolił przez poręcz z pierwszego piętra, na parter, na głowę. I tyle. Po jakiś czterech dniach obudził się w szpitalu, na białej sali i nic nie wiedział, co się z nim stało. Jak? Co? Kiedy? Znajomi przychodzili, ale ich nie poznawał, taki był nieprzytomny. Ledwo się poruszyć potrafił i grymasem twarzy dawał znać, żeby basen, albo kaczkę. Po jakimś tygodniu, jak pamięć mu powoli wróciła, okazało się, że na mózgu mu się obrzęk zrobił, a lekarze powiedzieli, że ma wielkie szczęście. I teraz Mirek został abstynentem. Nie pali, nie pije, żadnej radości z życia nie ma. No czasami jedno piwo. Jedno piwo i ani grama więcej. Inaczej, tak go postraszyli w szpitalu, śpiączka. Mirek woli nie ryzykować. Przynajmniej na razie. Do imienin Jasia z Targu co mają być.