37645.fb2 Czarownica - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 15

Czarownica - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 15

ROZDZIAŁ 14

Matthew czekał na mnie w portierni o siódmej trzydzieści ubrany jak zwykle nienagannie, w jednolitej kombinacji delikatnej szarości i czerni. Odgarnął czarne włosy do tyłu, odsłaniając ich falistą linię nad czołem. Cierpliwie poddawał się inspekcji weekendowego portiera, który pożegnał mnie ukłonem i wyrachowanym „Do zobaczenia później, doktor Bishop”.

– Budzisz w ludziach instynkty opiekuńcze – mruknął Matthew, kiedy przechodziliśmy przez bramę.

– Dokąd idziemy? – Na ulicy nie było śladu jego auta.

– Zjemy dziś kolację w college'u – odparł, wskazując ręką w stronę Biblioteki Bodlejańskiej. Byłam najzupełniej pewna, że zabierze mnie do Woodstock lub do apartamentu w jakimś wiktoriańskim gmachu w północnym Oksfordzie. Nie przyszło mi na myśl, że może mieszkać w college'u.

– W stołówce, przy którymś z tych wysokich stołów? – Poczułam się okropnie nieubrana i odruchowo pociągnęłam za rąbek czarnej jedwabnej bluzki.

Matthew odchylił głowę do tyłu i się roześmiał.

– Unikam stołówki, gdy tylko mogę. Nigdy bym cię tam nie zabrał. Znaleźlibyśmy się w stanie oblężenia, wystawieni na bezustanne spojrzenia kolegów profesorów.

Skręciliśmy na rogu i skierowaliśmy się w stronę Radcliffe Camera. Gdy bez zatrzymania minęliśmy wejście do Hertford College, położyłam dłoń na jego ramieniu. W Oksfordzie była pewna ekskluzywna uczelnia, słynąca ze sztywnego przestrzegania protokołu.

Była to zarazem akademia słynąca ze swych świetnych członków.

– Nie jesteś chyba…

Matthew się zatrzymał.

– Co to za różnica, do jakiego grona naukowców należę? – odparł, spoglądając w bok. – O ile, oczywiście, nie wolałabyś znaleźć się w innym towarzystwie.

– Matthew, ja nie obawiam się tego, że zjesz mnie na kolację. Po prostu nigdy tu nie byłam. – Dostępu do college’u broniły zdobne w zakrętasy skrzydła bramy, tak jakby prowadziła do krainy baśni. Matthew burknął coś niecierpliwie i chwycił mnie za rękę, żeby przeszkodzić mi w zerkaniu do środka.

– To jest po prostu grupa ludzi mieszkających w zespole starych budynków. – Szorstkość jego głosu nie była w stanie przesłonić mi faktu, że był jednym z około sześćdziesięciu członków college'u, który nie miał studentów. – Poza tym idziemy do mojego mieszkania.

W czasie pozostałej nam jeszcze drogi Matthew odprężał się z każdym krokiem, tak jakby znajdował się w towarzystwie starego przyjaciela. Weszliśmy w niskie drewniane drzwi, które oddzielały od reszty świata spokojne środowisko jego college'u. Wewnątrz nie było nikogo oprócz portiera, żadnych studentów czy absolwentów na ławkach dziedzińca od frontu. Było spokojnie i cicho, jakby członkowie byli duchami wszystkich sumiennych ludzi, jacy zmarli w uniwersytecie w Oksfordzie.

Matthew spojrzał na mnie, uśmiechając się nieśmiało.

– Witaj w All Souls.

College All Souls był arcydziełem architektury późnego gotyku, przypominającym wykwintny weselny tort i katedrę, ze swymi wdzięcznymi wieżyczkami i delikatnym wystrojem kamiennych murów. Westchnęłam z przyjemnością, niezdolna do sformułowania żadnej myśli, przynajmniej jeszcze nie w tej chwili. Ale Matthew miał mi udzielić później wielu wyjaśnień.

– Dobry wieczór, James – powiedział do portiera, który spojrzał znad okularów i kiwnął głową na powitanie. Matthew podniósł rękę. Z jego wskazującego palca zwisał na skórzanej pętelce stary klucz. – Tylko na chwilę.

– Oczywiście, profesorze Clairmont.

Matthew ujął mnie znowu za rękę.

– Idziemy. Trzeba pogłębić twoją wiedzę.

Przypominał psotnego chłopca polującego na skarby, pociągając mnie za sobą. Zagłębiliśmy się w popękane czarne od starości drzwi. Matthew zapalił światło. Z ciemności wyłoniło się nagle jego białe oblicze. Wyglądał w każdym calu na wampira.

– Dobrze, że jestem wiedźmą – zażartowałam. – Twój widok w tym miejscu mógłby przerazić na śmierć ludzką istotę.

Gdy dotarliśmy do podnóża schodów, Matthew wystukał długi ciąg cyfr na elektronicznej tabliczce, a potem przekręcił w zamku gwiazdkowy klucz i z cichym kliknięciem otworzył następne drzwi. Uderzył mnie zapach pleśni, zastałej stęchlizny i czegoś jeszcze, czego nie mogłam zidentyfikować. Światła schodowe odsunęły w głąb krąg ciemności.

– To sceneria prosto z gotyckiej powieści. Dokąd mnie prowadzisz?

– Cierpliwości, Diano. Już niedaleko. – Niestety, cierpliwość nie była najsilniejszą stroną kobiet z rodziny Bishopów.

Matthew sięgnął nad moim ramieniem i nacisnął następny wyłącznik. Zapaliło się kilka starych żarówek, które były podwieszone na kablach niczym cyrkowi artyści na trapezie i rzucały kałuże światła na rząd pomieszczeń wyglądających jak stajenne boksy dla miniaturowych koników szetlandzkich.

Wybałuszyłam na niego oczy, rzucając mu sto niemych pytań.

– Ty pierwsza – powiedział z uśmiechem.

Po kilku krokach rozpoznałam dziwny zapach. Była to woń zwietrzałego alkoholu, niczym w pubie w niedzielny poranek.

– Wino?

– Tak, wino.

Minęliśmy dziesiątki małych schowków wypełnionych butelkami ułożonymi na stojakach, w sterty i na kratach. Każda była opatrzona w małą szarą tabliczkę, na której wypisano kredą rok. Mijaliśmy skrzynie mieszczące wina z lat I i II wojny światowej, a także butelki, które mogła mieć w swych kufrach Florence Nightingale, gdy udawała się na Krym. Były wina z roku budowy berlińskiego muru i z roku jego obalenia. W głębszych partiach piwnicy lata na tabliczkach ustępowały szerszym określeniom, takim, jak „Old Claret” czy „Vintage Port”, czyli portwajn z dobrego rocznika.

Wreszcie dotarliśmy do końca pomieszczenia. Znajdowało się tu dwanaście małych, zamkniętych na klucz drzwi.

Matthew otworzył jedne z nich. Nie było tu elektryczności, ale Matthew sięgnął po małą świeczkę, wetknął ją mocno do mosiężnego świecznika i zapalił.

Wnętrze było równie schludne i uporządkowane, jak sam Matthew, z wyjątkiem warstwy kurzu. Ścisło upakowane drewniane stojaki podtrzymywały nad podłogą wina w sposób, który umożliwiał wyjęcie pojedynczej butelki bez narażania pozostałych na zawalenie się. Koło podstawy stojaka widać było czerwone plamy po winie, które zraszało co roku podłogę. W powietrzu unosił się zapach starych winogron, korków i widocznych tu i ówdzie śladów pleśni.

– To twoje? – spytałam z niedowierzaniem.

– Tak, to moje. Kilku członków posiada prywatne piwniczki.

– Masz tu coś, czego nie ma tam, bliżej wejścia? – W pomieszczeniu za moimi plecami musiały się znajdować butelki wszelkiego rodzaju win, jakie kiedykolwiek wyprodukowano. W porównaniu z tym bogactwem najświetniejsza winiarnia Oksfordu musiałaby się wydać uboga i bez klasy.

Matthew uśmiechnął się tajemniczo.

– Wszelkiego rodzaju rzeczy.

Poruszał się szybko po małym pozbawionym okna pomieszczeniu, sięgając z zadowoloną miną tu i tam po jakieś wino. Podał mi ciężką ciemną butelkę ze złotą etykietą w kształcie tarczy i drucianym koszyczkiem nad korkiem. Szampan, Dom Perignon.

Następna butelka była z ciemnozielonego szkła i miała zwykłą kremową nalepkę z czarnym napisem. Wyciągnął ją moim kierunku, odwracając lekko, i zobaczyłam datę: 1976.

– Rok mojego urodzenia! – powiedziałam.

Po chwili wyłonił się z głębi z dwiema innymi butelkami: jedna miała długą ośmiokątną nalepkę z widokiem zamku oraz grubą warstwę czerwonego laku w górnej części szyjki, a druga była wykrzywiona i czarna, nie miała nalepki i zapieczętowana była czymś, co wyglądało jak smoła. Przy tej drugiej widać było starą etykietkę z brązowego papieru obwiązaną wokół szyjki kawałkiem zabrudzonego sznurka.

– Wystarczy? – spytał Matthew, zdmuchując świecę. Ostrożnie zamknął za sobą drzwi, kołysząc dwiema butelkami w drugiej ręce, i wsunął klucz do kieszeni. Zostawiliśmy za sobą zapach wina i wróciliśmy na parter.

W mrocznym powietrzu Matthew wydawał się promieniować zadowoleniem, mając ręce pełne butelek wina.

– Co za cudowny wieczór – powiedział wesoło.

Poszliśmy na górę do jego mieszkania, które pod pewnymi względami było większe, niż je sobie wyobrażałam, a pod innymi – dużo mniejsze. Nie dorównywało wielkością mojemu mieszkaniu w New College. Położone na samej górze jednego z najstarszych budynków w All Souls, miało mnóstwo śmiesznych zakątków i dziwnych pochyłości. Mimo że sufity znajdowały się wystarczająco wysoko, aby Matthew mógł się w nim swobodnie wyprostować, wydawało się zbyt małe, żeby go pomieścić. Musiał pochylać się we wszystkich drzwiach, a parapety sięgały mu mniej więcej do ud.

Ale jeśli nawet pokoje nie imponowały przestronnością, nadrabiały ten niedostatek z naddatkiem umeblowaniem. Na podłodze leżał spłowiały dywan z Aubusson, harmonizujący z kolekcją oryginalnych mebli Williama Morrisona. W jakiś sposób XV-wieczna architektura, XVIII-wieczny dywan i XIX-wieczne, z grubsza heblowane dębowe sprzęty wyglądały razem wspaniale i nadawały mieszkaniu nastrój ekskluzywnego edwardiańskiego klubu dżentelmenów.

Po drugiej stronie głównego pokoju stał długi wąski stół zarzucony gazetami i książkami oraz ułożonymi starannie przy jednym końcu produktami akademickiego życia, takimi jak informacje o nowych inicjatywach, pisma naukowe, prośby o korespondencję i recenzje prac naukowych. Każda sterta była dociśnięta innym przedmiotem. Wśród przycisków znajdował się unikatowy wyrób z ciężkiego dmuchanego szkła, stara cegła, medal z brązu, który był niewątpliwie zdobytą przez niego nagrodą, i mały pogrzebacz do kominka. Drugi koniec stołu przykryty był miękkim lnianym obrusem, który przytrzymywały najwspanialsze georgiańskie srebrne lichtarze, jakie kiedykolwiek oglądałam poza muzeami. Na zwykłych białych talerzach i podstawkach z georgiańskiego srebra stał pełny asortyment różnokształtnych kielichów do wina.

– Zachwycające – powiedziałam, rozglądając się z wielką przyjemnością po wnętrzu. Żaden kawałek mebla ani pojedyncza ozdoba w tym pokoju nie miały w sobie nic z college'u. We wszystkim przejawiał się doskonale i absolutnie sam Matthew.

– Usiądź. – Matthew wyjął dwie butelki wina z moich wiotkich palców i zaniósł je do małej wnęki, nie większej od szafy. – Władze All Souls uważają, że członkowie nie powinni jadać w swoich mieszkaniach – wyjaśnił, widząc, że przyglądam się skromnemu wyposażeniu jego kuchni – więc urządziliśmy się najlepiej, jak potrafiliśmy.

Ale to, co miałam niebawem jeść, bez zwątpienia dorównało najlepszej kolacji na mieście.

Matthew włożył butelkę z szampanem do srebrnego wiadra wypełnionego lodem i usiadł koło mnie w jednym z wygodnych foteli stojących po bokach niedziałającego kominka.

– Nikomu nie wolno już rozpalać ognia w oksfordzkich kominkach. – Wskazał ze smutkiem na puste kamienne obmurowanie. – Gdy wszystkie kominki były czynne, nad miastem unosił się zapach ogniska.

– Kiedy trafiłeś po raz pierwszy do Oksfordu? – Miałam nadzieję, że otwartość mojego pytania da mu do zrozumienia, że nie chcę wściubiać nosa do jego przeszłych żywotów.

– Tym razem było to w 1989 roku. – Wyciągnął swoje długie nogi z westchnieniem ulgi. – Wstąpiłem do college'u Oriel, żeby studiować nauki przyrodnicze, i zostałem na doktorat. Kiedy zdobyłem nagrodę towarzystwa All Souls, wprowadziłem się tu na kilka lat. Po dokończeniu przewodu doktorskiego uniwersytet zaoferował mi stanowisko, a członkowie towarzystwa przyjęli mnie do swego grona. – Z każdym słowem z jego ust wyskakiwało coś zdumiewającego. Nagroda All Souls? Każdego roku przyznawano tylko dwie takie nagrody.

– I to jest twój pierwszy raz w All Souls? – spytałam i natychmiast ugryzłam się w język. Matthew się roześmiał.

– Załatwmy wreszcie tę sprawę – powiedział, a potem uniósł ręce i zaczął wyliczać uczelnie, z którymi był związany. – W dawniejszych czasach byłem członkiem uczelni Merton, Magdalen i University, każdego z nich raz. Dwa razy miałem posady w New College i Oriel. A teraz po raz pierwszy zwróciło na mnie swoją uwagę All Souls.

Przemnożyłam jego odpowiedź przez uniwersytety w Cambridge, Paryżu, Padwie i Montpellier, które, byłam tego pewna, miały kiedyś w swoich rejestrach studenta o nazwisku Matthew Clairmont lub bardzo podobnym, i zakręciło mi się w głowie od jego profesorskich stanowisk i stopni. Co on musiał studiować przez wszystkie te lata. I u kogo?

– Diano? – Jego rozbawiony głos wdarł się do moich myśli. – Słyszysz mnie?

– Przepraszam. – Zamknęłam oczy i zacisnęłam ręce na udach, starając się zablokować błędną wędrówkę moich myśli. – Chyba padłam ofiarą chorobliwego podniecenia. Ta twoja wyliczanka obudziła we mnie niezdrową ciekawość.

– Rozumiem. To jedna z trudności, na jakie naraża się wampir zapraszający do siebie czarownicę, która jest historyczką. – Matthew skrzywił usta w drwiącym uśmiechu, ale jego oczy błyszczały jak czarne gwiazdy.

– Jeśli chcesz, żeby te kłopoty ominęły cię w przyszłości, powinieneś unikać działu podręczników paleografii w Bibliotece Bodlejańskiej – powiedziałam z przekąsem.

– Jedna historyczka to wszystko, co mogę znieść w tym momencie. – Matthew zerwał się zręcznie na nogi. – Pytałem, czy jesteś głodna.

Było dla mnie tajemnicą, dlaczego o to pytał – czy kiedykolwiek nie byłam głodna?

– Tak – odparłam, próbując wydostać się z głębokiego fotela Morrisa. Matthew wyciągnął rękę. Chwyciłam ją i podniosłam się z łatwością.

Stanęliśmy naprzeciwko siebie, niemal się dotykając. Skupiłam uwagę na wybrzuszeniu pod jego swetrem kryjącym ampułkę z Betanii.

Jego oczy błądziły po mnie, sypiąc płatkami śniegu.

– Wyglądasz ślicznie.

Pochyliłam głowę i na twarz opadł mi niesforny kosmyk. Uniósł rękę, jak to ostatnio robił co najmniej kilka razy, i umieścił go za moim uchem. Tym razem jego dłoń powędrowała dalej. Odsunął z szyi moje włosy i pozwolił im spłynąć przez palce, jakby to była woda. Przeszedł mnie dreszcz pod dotknięciem chłodnego powietrza na mojej skórze.

– Uwielbiam twoje włosy – szepnął. – Mają wszystkie odcienie, jakie można sobie wyobrazić, nawet rude i czarne pasemka. – Usłyszałam, że wciąga ostro powietrze – znak, że odkrył nowy zapach.

– Co poczułeś? – spytałam ochrypłym głosem. Ciągle nie miałam odwagi spojrzeć mu w oczy.

– Ciebie – szepnął.

Spojrzałam na niego.

– Może byśmy coś zjedli?

To zbliżenie sprawiło, że trudno mi było skoncentrować się na jedzeniu, choć robiłam, co mogłam. Matthew wysunął dla mnie fotel z plecionym siedzeniem, z którego miałam pełny widok na ciepły piękny pokój. Wyjął z maleńkiej lodówki dwa talerze. Na każdym z nich, na podłożu z kruszonego lodu, jaśniało niczym promienie gwiazdy sześć świeżych ostryg.

– Tematem pierwszego wykładu twojego stałego kursu dokształcającego będą ostrygi i szampan. – Matthew usiadł i poniósł w górę palec niczym wykładowca, który za chwilę rozpocznie wykład ze swojej ulubionej dziedziny. Sięgnął po wino, które stało w zasięgu jego długich rąk, i wyjął je z wiaderka. Jednym obrotem wyciągnął korek z szyjki.

– Zazwyczaj stwierdzam, że to nie jest takie łatwe – skomentowałam rzeczowo, spoglądając na jego silne eleganckie palce.

– Jeżeli chcesz, mogę cię nauczyć wyciągania korka szpadą – odparł z uśmiechem. – Oczywiście, sztylet też się nadaje, jeżeli nie ma pod ręką szpady. – Nalał do kieliszków trochę wina, które zaczęło musować i puszczać bąbelki w świetle świec.

Sięgnął po swój kieliszek, żeby wznieść toast.

– Å la tienne.

– Å la tienne. – Uniosłam własny i popatrzyłam na bąbelki, które wyskakiwały na powierzchnię. – Dlaczego te bąbelki są takie małe?

– Ponieważ wino jest bardzo stare. Przeważnie szampana wypija się znacznie wcześniej. Ale ja lubię stare wino… przypomina mi, jak dawniej smakował szampan.

– Ile on ma lat?

– Więcej niż ty – odparł Matthew, zabierając się do otwierania ostryg gołymi rękami, choć zazwyczaj czynność ta wymagała bardzo ostrego noża i sporej zręczności. Puste skorupy wyrzucał do szklanej miseczki na środku stołu. Podał mi jeden z talerzy. – Jest z roku 1961.

– Powiedz mi, proszę, że jest to najstarsze wino, jakie pijemy dziś wieczorem – powiedziałam, myśląc o winie, które przyniósł na kolację we czwartek. W butelce po nim umieściłam ostatnią z białych róż od niego i postawiłam ją na nocnej szafce.

– Nie, w żadnym razie – odparł z uśmiechem. Podniosłam zawartość pierwszej muszli do ust. Otworzyłam szeroko oczy, gdy wypełniły się smakiem Atlantyku.

– A teraz spróbuj wina. – Uniósł swój kieliszek, przyglądając się, jak biorę na język łyczek złotawego płynu. – Jak ci smakuje?

Łagodność wina i ostryg starła się ze smakiem morskiej soli w najbardziej czarujący sposób.

– Czuję się tak, jakbym miała w ustach cały ocean – zachwyciłam się, popijając następny łyk.

Skończyliśmy z ostrygami i zabraliśmy się do ogromnej sałatki. Znajdowały się w niej wszelkie najdroższe warzywa i owoce, jakie zna ludzkość, orzechy, borówki i wyśmienity sos z octu winnego i oliwy z oliwek, który Matthew postawił na stole. Zdobiące ją cienkie plasterki mięsa pochodziły z kuropatw z terenów Old Lodge. Pociągaliśmy łyki wina, które Matthew nazywał „moim urodzinowym”, a które pachniało jak cytrynowa pasta do podłogi i tytoniowy dym, a smakowało jak kreda i irysy.

Następnym daniem było duszone mięso w pachnącym sosie. Po pierwszym kęsie stwierdziłam, że jest to podany na ryżu gulasz z cielęciny, przyprawiony jabłkami i odrobiną śmietany. Matthew przyglądał mi się, jak jem, i uśmiechnął się, gdy natrafiłam na pierwszy cierpki kawałek jabłka.

– Przyrządzone według starego przepisu z Normandii – powiedział. – Smakuje ci?

– Wyśmienite. Sam to dusiłeś?

– Nie – odparł. – Przygotował to kucharz z restauracji Old Parsonage… I dodał dokładną instrukcję, jak odgrzać to danie, nie przypalając go.

– Możesz podgrzać moją porcję w każdej chwili. – Ciepło gulaszu rozchodziło się po moim ciele. – Widzę jednak, że sam nie jesz.

– Nie, ale nie jestem głodny. – Przyglądał mi się jeszcze przez chwilę, a potem poszedł do kuchni, żeby przynieść inne wino. Była to butelka zapieczętowana czerwonym woskiem. Odciął warstwę wosku i odkorkował butelkę. – Doskonałe – oświadczył, ostrożnie przelewając purpurowy płyn do stojącej obok karafki.

– Wyczuwasz już jego zapach? – Byłam ciągle niepewna, jak dalece sięgają możliwości jego zmysłu powonienia.

– Och, tak. A szczególnie tego właśnie wina. – Nalał odrobinę mnie i sobie. – Jesteś gotowa posmakować czegoś cudownego? – spytał. Skinęłam potakująco głową. – To Chateau Margaux ze wspaniałego rocznika. Niektórzy uważają je za najlepsze czerwone wino wszech czasów.

Unosząc mój kielich, starałam się naśladować wszystkie jego ruchy. Gdy Matthew wetknął nos do swojego kielicha, ja zrobiłam to samo z moim. Owionął mnie zapach fiołków. W pierwszej chwili miałam wrażenie, że piję coś aksamitnego. Potem poczułam smak mlecznej czekolady, czereśni i całego potoku nieokreślonych woni, które przywołały tak już odległe wspomnienie oparów tytoniowego dymu w gabinecie mojego ojca i zapachu, jaki unosił się przy opróżnianiu temperówki ze strużyn, gdy byłam w drugiej klasie. Wreszcie na samym końcu wydało mi się, że rozpoznaję ostry smak, który przypominał mi zapach Matthew.

– Ono smakuje tak jak ty! – powiedziałam.

– Jak to? – spytał Matthew.

– Pikantnie – wypaliłam, czerwieniąc się nagle od policzków po włosy.

– Po prostu pikantnie?

– Nie. Najpierw pomyślałam, że smakuje jak kwiaty… jak fiołki… bo wydzielało taki zapach. Ale potem smakowałam w nim wszelkiego rodzaju rzeczy. A ty co w nim znajdujesz?

Wydawało się, że będzie to dużo bardziej interesujące i mniej żenujące niż moja reakcja. Matthew powąchał, zakręcił kieliszkiem i spróbował wina.

– Fiołki… Tak, zgadzam się z tobą. Purpurowe fiołki posypane cukrem. Elżbieta Tudor uwielbiała kandyzowane fiołki i one zrujnowały jej uzębienie. – Pociągnął znowu łyczek. – Dym z dobrych cygar, jak te, które miewali w Marlborough Club, gdy wstępował tam książę Walii. Dzikie jeżyny, zbierane koło żywopłotów za stajniami Old Lodge, i czerwone porzeczki namoczone w brandy.

Oglądanie wampira, który korzystał ze swoich zdolności zmysłowych, musiało być jednym z najniezwyklejszych doświadczeń, jakie mogą się przydarzyć. Nie chodziło tylko o to, że Matthew widział i słyszał rzeczy, które były poza zasięgiem moich zmysłów, ale również o to, że gdy już coś wyczuł, jego postrzeganie było tak ostre i dokładne. To nie były pierwsze lepsze jeżyny – były to konkretne jeżyny, zebrane w określonym miejscu i czasie.

Matthew nadal popijał wino, a ja kończyłam porcję gulaszu. Z rozkosznym westchnieniem sięgnęłam po kielich i zaczęłam kręcić delikatnie jego nóżką, w której migotały płomienie świec.

– A jak myślisz, jak ja mogłabym smakować? – zamyśliłam się głośno, wypowiadając te słowa figlarnym tonem.

Matthew zerwał się na równe nogi z wyrazem wściekłości na pobielałej twarzy. Nie zauważył nawet, że zrzucił na podłogę swoją serwetkę. Na ułamek sekundy na jego czole pokazała się nabrzmiała żyła.

Najwyraźniej palnęłam coś niestosownego.

Nie zdążyłam nawet mrugnąć, gdy znalazł się koło mnie i pociągnął mnie z krzesła. Jego palce wpijały sie w moje łokcie.

– Jest pewna legenda o wampirach, o której jeszcze nie wspomnieliśmy. – Jego oczy rzucały dziwne blaski, wyraz twarzy budził grozę. Próbowałam się uchylić, ale jego palce wpiły się głębiej. – Legenda o wampirze, którego pewna kobieta oczarowała tak, że nie mógł się wyzwolić spod jej uroku.

Zaczęłam analizować to, co się wydarzyło. Spytał mnie, jaki smak odkryłam w winie. Smakowało mi jak on sam. Odpowiedział mi na to, jakie smaki sam w nim odnalazł, a ja powiedziałam…

– Och, Matthew – szepnęłam.

– Zastanawiasz się, jak mogłabyś mi smakować? – Jego szept przeszedł w głębsze i groźniejsze pomruki. Przez chwilę wydawało mi się, że krew odpływa z mojego ciała.

Puścił moje ręce, zanim wrażenie to zdążyło się pogłębić. Nie było czasu na żaden odruch ani usunięcie się w bok. Matthew wsunął palce w moje włosy, uciskając kciukami dół mojej głowy za uszami. Zostałam znowu unieruchomiona i poczułam, że ten bezruch rozchodzi się po całym moim ciele pod zimnym dotknięciem jego dłoni. Czyżbym się upiła dwoma kieliszkami wina? Odurzyła jakimś narkotykiem? Czy było jakieś inne wytłumaczenie wrażenia, że nie jestem w stanie się uwolnić?

– Podoba mi się nie tylko twój zapach. Słyszę twoją krew czarownicy, jak płynie twoimi żyłami. – Jego chłodne wargi dotykały mojego ucha, a jego oddech był słodki. – Wiedziałaś o tym, że krew czarownicy wydaje odgłosy, które brzmią jak muzyka? Niczym śpiew syreny, która zwodzi żeglarza i zachęca go, żeby skierował swój statek na skały, ten kuszący głos twojej krwi mógłby przynieść zgubę mnie… i tobie. – Jego słowa były tak spokojne i bezpośrednie, że zdawały się przemawiać wprost do mojej świadomości.

Wargi wampira zaczęły przesuwać się po mojej brodzie. Czułam, że każde miejsce, którego dotykają, najpierw zamarza, a zaraz potem zaczyna piec, w miarę jak krew wracała pod powierzchnię skóry.

– Matthew – westchnęłam przez zaciśnięte gardło. Zamknęłam oczy, oczekując, że poczuję jego zęby na mojej szyi, ale nie byłam zdolna, nie chciałam się poruszyć.

Ale zamiast tego musnęły moje wargi jego zgłodniałe usta. Zamknął mnie w objęciu swoich ramion, dotykając koniuszkami palców mojej głowy. Rozchyliłam wargi pod dotknięciem jego ust, opierając dłonie na jego piersi. Pod ich dotykiem jego serce zabiło jeden jedyny raz.

Wraz z tym uderzeniem jego pocałunek się zmienił. Matthew nie był już zaborczy, a głód w dotknięciu jego ust zamienił się w coś słodkiego i zarazem gorzkiego. Cofnął łagodnie obie dłonie, ujmując nimi moją twarz, i odsunął się z ociąganiem. Po raz pierwszy z jego piersi dobiegł moich uszu cichy, chrapliwy odgłos. Nie przypominał ludzkiego oddychania. Był to odgłos wydawany przez drobne ilości tlenu, które przeciskały się przez potężne płuca wampira.

– Wykorzystałem twoje przerażenie. Nie powinienem był tego robić – szepnął.

Miałam zamknięte oczy i ciągle czułam się odurzona, zapach cynamonu i goździków usuwał zapach fiołków z wina. Poruszyłam się niecierpliwie w jego uścisku.

– Nie ruszaj się – powiedział chrapliwym tonem. – Gdybyś odstąpiła na krok, mógłbym nie zapanować nad sobą.

Podczas wizyty w laboratorium zwrócił moją uwagę na relacje między drapieżcą a ofiarą. Teraz próbował zachęcić mnie, żebym udawała nieżywą po to, by kryjący się w nim drapieżnik przestał się mną interesować.

Ale ja nie byłam nieżywa.

Otworzyłam oczy. Na jego twarzy rysowała się nieomylnie wyostrzona czujność. Żarłoczność, głód. Matthew znalazł się na łasce i niełasce swoich instynktów. Ale ja też nie byłam ich pozbawiona.

– Czuję się bezpieczna przy tobie. – Wypowiedziałam te słowa wargami, które zarazem były zmrożone i piekły, nienawykłe do pocałunków wampira.

– Czarownica… bezpieczna w towarzystwie wampira? Nie bądź taka pewna. To by zajęło jedną chwilę. Gdybym cię zaatakował, nie byłabyś w stanie się obronić, a ja nie mógłbym się powstrzymać. – Nasze spojrzenia spotkały się i znieruchomiały bez jednego mrugnięcia. Matthew burknął coś w odruchu zdumienia.

– Jesteś bardzo odważna.

– Nigdy nie byłam.

– Gotowość oddania krwi w laboratorium, sposób, w jaki spoglądasz wampirowi w oczy, stanowczość, z jaką przepędziłaś te wszystkie stworzenia z biblioteki, już nawet sam fakt, że chodzisz tam dzień po dniu, nie godząc się na to, żeby inni odciągali cię od tego, co chcesz robić, wszystko to świadczy o twojej odwadze.

– To jest upór. – Już dawno temu Sarah wyjaśniła mi różnicę między tymi pojęciami.

– Widywałem już przedtem tego rodzaju odwagę, przeważnie u kobiet. – Matthew ciągnął swoją myśl, tak jakbym się nie odezwała. – Mężczyźni jej nie mają. Nasza śmiałość bierze się ze strachu. To jest jedynie ryzykanctwo na pokaz.

Jego spojrzenie okrywało mnie płatkami śniegu, które topiły się i muskały mnie chłodem w chwili, w której mnie dotykały. Matthew sięgnął zimnym palcem do moich rzęs i przechwycił łzę, która na nich zawisła. Ze smutną miną posadził mnie łagodnie i przykucnął obok mnie, kładąc opiekuńczym gestem jedną rękę na moim kolanie, a drugą na ramieniu fotela z plecionym siedzeniem.

– Obiecaj mi, że nigdy nie będziesz pozwalać sobie w towarzystwie żadnego wampira, nawet moim, na żarty na temat krwi lub jak mogłabyś smakować.

– Przepraszam – szepnęłam, zmuszając się, żeby nie spojrzeć w bok.

Matthew pokręcił głową.

– Powiedziałaś mi wcześniej, że masz niewielką wiedzę o wampirach. Musisz zrozumieć, że żaden wampir nie jest odporny na tę pokusę. Wampiry obdarzone poczuciem odpowiedzialności starają się przez większość czasu nie wyobrażać sobie, jak mogliby smakować ludzie. Gdybyś spotkała jakiegoś wampira bez sumienia, a jest ich mnóstwo, to niech Bóg ma cię w swojej opiece.

– Zrobiłam to bezmyślnie. – I ciągle nie mogłam myśleć. Kręciło mi się w głowie na wspomnienie jego pocałunku, jego gwałtowności i namacalnego głodu.

Matthew pochylił głowę, opierając czoło na moim ramieniu. Ampułka z Betanii wysunęła się z wycięcia jego swetra i kołysała jak wahadło, migocząc w świetle świec.

Zaczął mówić tak cicho, że musiałam wytężyć słuch, żeby usłyszeć jego słowa.

– Czarownice i wampiry nie są stworzone do przeżywania tego rodzaju uczuć. Doświadczam emocji, jakich nigdy… – urwał.

– Wiem. – Oparłam ostrożnie policzek na jego włosach. Były miękkie jak aksamit, tak jak wyglądały. – Ja też je odczuwam.

Jego ręce nadał pozostawały w tym samym miejscu, jedna ręka na moim kolanie, a druga na oparciu fotela. W reakcji na moje słowa przeniósł je powoli i objął mnie w pasie. Chłód jego ciała przebił się przez moje ubrania, ale nie przeszedł mnie dreszcz. Przysunęłam się bliżej niego, żeby oprzeć ręce na jego ramionach.

Przeciętny wampir mógł najwyraźniej pozostawać w tej pozycji całymi dniami, nie odczuwając niewygody. Jednak zwykła czarownica nie czuła się w niej dobrze. Gdy poruszyłam się lekko, popatrzył na mnie z zakłopotaniem. Jednak po chwili zrozumiał i jego twarz się rozjaśniła.

– Zapomniałem – powiedział, podnosząc się z właściwą sobie zręcznością, i odstąpił do tyłu. Poruszyłam najpierw jedną nogą, potem drugą, przywracając krążenie w stopach.

Matthew podał mi mój kielich i wrócił na swoje krzesło. Gdy usiadł, przyszło mi do głowy, że powinnam zająć jego myśli czym innym niż to, jak mogłabym mu smakować.

– Jak brzmiało piąte pytanie, na które musiałeś odpowiedzieć, żeby zostać członkiem towarzystwa All Souls? – Kandydata zapraszano na egzamin, podczas którego musiał on odpowiedzieć na cztery pytania, które wystawiały jego umysł na ciężką próbę, ponieważ łączyły szeroki zakres i głębię z iście diabelską złożonością. Jeśli poradził sobie z nimi, padało słynne „piąte pytanie”. Nie było to zresztą pytanie, ale pojedyncze słowo, na przykład „woda” albo „nieobecność”. Od kandydata zależało, jak odpowie, i tylko naprawdę błyskotliwa odpowiedź dawała mu miejsce w All Souls.

Matthew sięgnął przez stół, unikając podłożenia ognia pod swoje rękawy, i napełnił na nowo mój kieliszek.

– Pożądanie – odparł, starannie unikając mojego wzroku.

Oto, jak powiódł się mój plan odwrócenia jego uwagi ku innym sprawom.

– Pożądanie? I co napisałeś?

– O ile mi wiadomo, są tylko dwie emocje, które rok po roku podtrzymują obroty tego świata. – Zawahał się, a potem dodał: – Jednym jest strach. Drugim pożądanie. O tym właśnie napisałem.

Zauważyłam, że w jego odpowiedzi nie było miejsca na miłość. Był za to brutalny obraz, przeciąganie liny między dwoma równorzędnymi, ale przeciwnymi impulsami. Można było dostrzec w tym wiele prawdy, więcej niż w gładkim powiedzonku, że „motorem, dzięki któremu świat się kręci, jest miłość”. Matthew dawał do zrozumienia, że to jego pożądanie – głównie krwi – jest tak silne, że odsuwa wszystko inne na bok.

Jednak wampiry nie były jedynymi stworzeniami, które musiały panować nad tak silnymi impulsami. Wiele z tego, co można było podciągnąć pod magię, było pożądaniem wprowadzonym w czyn. Czarnoksięstwo było czym innym – rzucaniem uroków i przestrzeganiem rytuałów. Ale magia? Jeśli w umyśle czarownicy zagościło jakieś życzenie, potrzeba czy głód zbyt silny, żeby go opanować, mogły one przybrać postać konkretnych działań.

Jeśli Matthew miał odkryć przede mną swoje sekrety, wydawało mi się, że ja także nie powinnam skrywać tak mocno moich.

– Magia jest urzeczywistnianiem pożądania. Na tym polegało ściągnięcie przeze mnie z półki Studiów i szkiców w wieczór, w którym się poznaliśmy – powiedziałam powoli. – Gdy czarownica skupia się na czymś, czego pragnie, a potem wyobraża sobie, jak mogłaby to osiągnąć, może sprawić, że się to wydarzy. Dlatego muszę być tak ostrożna w mojej pracy. – Wypiłam łyk wina, trzymając kieliszek drżącą ręką.

– W takim razie przez większość czasu starasz się nie pragnąć różnych rzeczy, zupełnie tak jak ja. I robisz to z podobnych powodów. – Śnieżne płatki jego spojrzeń błądziły po moich policzkach.

– Jeśli masz na myśli obawę, że gdybym zaczęła, nie mogłabym się już zatrzymać, to tak. Wolę nie spoglądać na moje przeszłe dokonania jak na coś, co raczej brałam, niż osiągałam dzięki pracy.

– Zatem zdobywasz wszystko dwa razy. Najpierw zwyczajnie z tego rezygnując, a potem osiągając to znowu poprzez pracę i wysiłek. – Matthew roześmiał się gorzko. – Korzyści z tego, że się jest istotą obdarzoną nadprzyrodzonymi talentami, nie są zbyt wielkie, nieprawda?

Matthew zaproponował, żebyśmy usiedli przy jego nieczynnym kominku. Rozsiadłam się wygodnie na kanapie. Postawił na stoliku przede mną orzechowe biszkopty, a potem znowu zniknął w kuchni. Gdy wrócił, miał w ręku małą tacę ze starą, już odkorkowaną butelką i dwoma kieliszkami płynu w bursztynowym kolorze. Podał mi jeden z nich.

– Zamknij oczy i powiedz mi, co to za zapach – polecił mi tonem oksfordzkiego wykładowcy. Posłusznie opuściłam powieki. Wino wydawało się zarazem stare i pełne życia. Pachniało kwiatami, orzechami, kandyzowanymi cytrynami i jakimś dawno zapomnianym światem, który aż dotąd mogłam poznawać jedynie z książek i wyobrażać go sobie.

– Pachnie jak przeszłość. Ale nie przeszłość umarła. Jego zapach jest taki żywy.

– Otwórz oczy i wypij łyk.

Przełknęłam trochę słodkiego, jasnego płynu i poczułam, że do mojego krwiobiegu wpływa coś starożytnego i potężnego. Tak musi smakować wampirowi krew. Ale zachowałam tę myśl dla siebie.

– Powiesz mi, co to jest? – spytałam, delektując się bukietem smaków i zapachów.

– Małmazja – odpowiedział z uśmiechem. – Stara, bardzo stara małmazja.

– Ile ma lat? – spytałam podejrzliwym tonem. – Tyle co ty? Roześmiał się.

– Nie. Na pewno nie chciałabyś się napić czegoś, co by miało tyle lat co ja. Ona jest z roku 1795, z winogron zebranych na Maderze. Była dawniej bardzo popularna, ale dzisiaj nikt specjalnie nie docenia tego wina.

– To dobrze – powiedziałam z zachłannym zadowoleniem. – Zostanie więcej dla mnie. – Matthew roześmiał się znowu i usiadł swobodnie w jednym z foteli Morrisa.

Rozmawialiśmy o jego pracy w All Souls, o Hamishu – który, jak się okazało, także zdobył członkostwo towarzystwa – i o ich wspólnych przygodach w Oksfordzie. Śmiałam się z jego opowiadań o posiłkach w stołówce i o tym, jak pędził po każdym z nich do Woodstock, żeby pozbyć się z ust smaku przesmażonej wołowiny.

– Wyglądasz na zmęczoną – powiedział w końcu, podnosząc się po następnym kieliszku małmazji i kolejnej godzinie rozmowy.

– Jestem zmęczona. – Pomimo zmęczenia było coś, co chciałam mu powiedzieć, zanim odprowadzi mnie do domu. Ostrożnie odstawiłam kieliszek. – Wiesz, Matthew, podjęłam decyzję. W poniedziałek zamówię znowu Ashmole'a 782.

Wampir usiadł nagle.

– Nie wiem, jak złamałam urok za pierwszym razem, ale spróbuję zrobić to znowu. Knox nie wierzy zbytnio, że mi się uda. – Zacisnęłam usta. – Ale co on może wiedzieć? Nie był w stanie zdjąć z niego uroku choćby tylko raz. A ty być może zdołasz odczytać słowa ukryte pod obrazkami w tym magicznym palimpsecie.

– Co masz na myśli, mówiąc, że nie wiesz, w jaki sposób złamałaś urok? – Matthew zmarszczył z zakłopotaniem czoło. – Jakich słów użyłaś? Jakie wezwałaś moce?

– Zdjęłam z niego urok, nie zdając sobie z tego sprawy – wyjaśniłam.

– Chryste Panie, Diano. – Matthew zerwał się znowu na równe nogi. – Czy Knox wie, że nie sięgnęłaś po magię?

– Jeśli wie, to w każdym razie nie ode mnie. – Wzruszyłam ramionami. – Poza tym czy to ma jakieś znaczenie?

– To jest ważne, ponieważ jeśli nie złamałaś uroku w sposób świadomy, oznacza to, że ty sama spełniłaś warunki jego złamania. Wszystkie istoty czekają, ponieważ chcą poznać zaklęcie, jakiego użyłaś, skopiować je, jeśli się im uda, i położyć rękę na Ashmole'u 782. Ale kiedy twoje koleżanki czarownice i koledzy czarodzieje odkryją, że urok otworzył się przed tobą samorzutnie, z własnej woli, nie będą już okazywać tyle cierpliwości i dobrego wychowania.

Przed oczami stanęła mi rozzłoszczona twarz Gillian i żywe przypomnienie, do czego jej zdaniem posunęli się czarodzieje, żeby wydrzeć sekrety moich rodziców. Żołądek podszedł mi do gardła i odsunęłam te myśli na bok, starając się skupić na słabych stronach rozumowania, po jakie sięgnął Matthew.

– Urok został rzucony przeszło sto lat przed moim urodzeniem. To niemożliwe.

– Fakt, że coś wydaje się niemożliwe, nie oznacza jeszcze, że to jest nieprawdziwe – stwierdził z posępną miną. – Newton wiedział o tym. Nie wiadomo, jak zachowa się Knox, gdy zrozumie powiązanie, jakie zachodzi między tym zaklęciem a tobą.

– Jestem zagrożona bez względu na to, czy zamówię ten manuskrypt znowu, czy nie – zauważyłam. – Knox nie wypuści przecież z rąk tej sprawy, nieprawda?

– Nie – zgodził się niechętnie Matthew. – I nie zawaha się użyć przeciwko tobie magii, choćby nawet przyszło mu to zrobić na oczach wszystkich zwykłych ludzi, jacy będą w Bibliotece Bodlejańskiej. Mógłbym nie zdążyć na czas z pomocą.

Wampiry są szybkie, ale magia działa szybciej.

– W takim razie usiądziemy razem, przy jednym stole. Dowiemy się wszystkiego, gdy tylko przyniosą mi manuskrypt.

– Cała ta sprawa mi się nie podoba – powiedział wyraźnie zaniepokojony Matthew. – Odwagę i lekkomyślność oddziela bardzo cienka granica, Diano.

– To nie jest lekkomyślność, ja tylko chcę wrócić do życia, jakie prowadziłam dotąd.

– A co, jeśli się okaże, że przeznaczone ci jest inne życie? – zapytał. – Życie, w którym koniec końców nie będziesz mogła obyć się bez magii?

– Zachowam z nią sporadyczne kontakty. – Przypomniałam sobie jego pocałunek, wraz z towarzyszącym mu nagłym poczuciem intensywnej witalności, i spojrzałam mu prosto w oczy, żeby dać mu do zrozumienia, że jest częścią tego wszystkiego. – Ale nie dam się zastraszyć.

Odprowadzając mnie do domu, Matthew był ciągle niespokojny, czy mój plan się powiedzie. Kiedy skręciłam w New College Lane, w kierunku tylnego wejścia, chwycił mnie za rękę.

– W żadnym wypadku – powiedział. – Widziałaś, jak ten portier mi się przyglądał? Chcę, żeby wiedział, że wróciłaś bezpiecznie do college'u.

Ruszyliśmy dalej po nierównym chodniku Holywell Street, minęliśmy wejście do pubu Turf i weszliśmy w bramę New College. Przeszliśmy obok czujnego portiera, trzymając się ciągle za ręce.

– Będziesz wiosłować jutro rano? – spytał Matthew u podnóża schodów.

Jęknęłam.

– Nie, mam do napisania tysiąc listów rekomendacyjnych. Posiedzę w domu i zrobię porządek na biurku.

– Co do mnie, to pojadę do Woodstock na polowanie – rzucił obojętnym tonem.

– W takim razie życzę miłych łowów – odparłam równie od niechcenia.

– Nie przeszkadza ci zupełnie świadomość, że zapoluję na własnego jelonka? – Matthew wydawał się zaskoczony.

– Nie. Ja od czasu do czasu jadam kuropatwy. Ty od czasu do czasu żywisz się jelonkami. – Wzruszyłam ramionami. – Uczciwie mówiąc, nie widzę różnicy.

W jego oczach pojawił się błysk. Naprężył palce, ale nie wypuścił mojej ręki, lecz uniósł ją do ust i złożył niespieszny pocałunek w miękkim zagłębieniu mojej dłoni.

– Idziemy spać – oznajmił, puszczając moje palce. Jego wzrok prześliznął się po mojej twarzy, a potem po całej sylwetce, pozostawiając za sobą ślady lodu i śniegu.

Spojrzałam na niego bez słowa zdziwiona, że pocałunek w dłoń może być tak intymny.

– Dobranoc – szepnęłam, wzdychając. – Do zobaczenia w poniedziałek.

Ruszyłam po wąskich schodach do mojego mieszkania. Ktoś, kto naprawiał poluzowaną gałkę u drzwi, namieszał też przy zamku, a jego metalowe części i drewno pokryte były świeżymi zadrapaniami. Zapaliłam światło. Automatyczna sekretarka oczywiście migała. Podeszłam do okna i uniosłam rękę na znak, że dotarłam bezpiecznie do domu.

Gdy wyjrzałam po kilku sekundach, wampira już nie było.