37646.fb2 Czas burzy - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 10

Czas burzy - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 10

9

Okazało się, że zakupy, które zrobiłam w Falmouth, to był bardzo dobry pomysł. Jakbym przewidziała, że będzie to świetny temat do nieobowiązującej, grzecznościowej konwersacji, która była nam wszystkim potrzebna, aby załagodzić napiętą atmosferę powstałą wskutek tamtego przykrego wieczoru. Mollie była zachwycona frezjami, gdyż w Boscarvie ich uprawa się nie udawała z powodu zbyt silnych i chłodnych wiatrów. Pochwaliła mnie też za ich artystyczne ułożenie i postawiła je na honorowym miejscu, na parapecie kominka w salonie. Pokój wypełnił się ich romantycznym zapachem, a kremowe, różowe i liliowe barwy kwiatów przyciągały wzrok w kierunku portretu Zofii. Można by nawet powiedzieć, że kolory te świetnie uzupełniały się z tonacją skóry modelki i mieniącą się bielą jej sukienki.

– Jakie to piękne – I – powiedziała Mollie, stojąc z tyłu. Nie byłam pewna, czy miała na myśli kwiaty czy portret. – I jakie to miłe z twojej strony, żeś je przyniosła. Czy Eliot pokazał ci nasz dom? Chyba teraz rozumiesz, co czuję, będąc zmuszona mieszkać w tym miejscu. – Mrużąc oczy, obrzuciła mnie troskliwym spojrzeniem. – Myślę, że ten dzień dobrze ci zrobił. Złapaliście chyba trochę słońca, bo masz ładne kolorki. Widać, że tutejsze powietrze ci służy.

Pettifer z godnością przyjął ofiarowane mu sherry, ale czułam, że zrobiłam mu tym przyjemność. Grenville odczuł szczególnie złośliwe zadowolenie, gdyż lekarz odradzał mu palenie i Pettifer schował jego stały zapas cygar, z którego, jak przypuszczałam, skąpo mu je wydzielał. Toteż Grenville natychmiast zapalił jedno, rozsiadł się w fotelu i z satysfakcją wydmuchiwał dym z miną człowieka, który nie przejmuje się światem. Nawet Andrei udało mi się dogodzić.

– Ach, „Pełzacze”! Skąd wiedziałaś, że to mój ulubiony zespół? Żeby choć był tu adapter, ale oni nie mają, a swój zostawiłam w Londynie. Kurczę, czy oni nie są super? – Zeszła z obłoków na ziemię, kiedy spojrzała na metkę z ceną. – Ale to cię musiało trochę kosztować!

Wyszło tak, jakby moje podarunki ułatwiły zawarcie cichego paktu o nieagresji. Nikt nie wspominał już ani o tamtym fatalnym wieczorze, ani o biurku davenport, o Erneście Padlow czy możliwości sprzedaży farmy w Boscarvie. Nikt też nie wspominał o Jossie. Po kolacji Eliot rozłożył stół, a Mollie wyjęła pudełko z różanego drzewa, w którym był zestaw do gry w mahdżonga. Graliśmy w to do późnej nocy. Andrea usiadła obok Mollie, aby nauczyć się zasad.

Przyszło mi na myśl, że gdyby wszedł tu niespodziewanie ktoś obcy, byłby zachwycony tą idyllą rodzinną. Siedzieliśmy zamknięci w kręgu światła lampy jak muchy uwięzione w bursztynie. Oto wybitny malarz, opromieniony dostojnością swojego wieku, w otoczeniu rodziny: ładnej synowej i przystojnego wnuka; nawet Andrea wykazywała nieco uwagi i zainteresowania dla zawiłości gry. Grałam w mahdżonga z matką jeszcze jako dziecko, czasem we czwórkę z dwojgiem jej przyjaciół. Ulgę przynosiło mi wspomnienie dotyku tych kościanych i bambusowych płytek i dźwięku, który wydawały, kiedy mieszaliśmy je na środku stołu, a który przypominał szelest kamyków poruszanych przez morski przypływ.

Na początku każdej tury budowaliśmy cztery ścianki, każda wysokości dwóch płytek, i stykaliśmy je ze sobą, tworząc kwadrat. Grenville, który nauczył się tej gry jako młody podporucznik w Hongkongu, powiedział nam, że w myśl dawnego przesądu, związanego z tą grą, miało to „trzymać z daleka złe duchy”. Pomyślałam sobie, jakie by to było proste, gdyby w ten sposób można było unieszkodliwiać i trzymać na dystans wszelkie strachy, wątpliwości i „trupy w szafie”.

Ulotki i plakaty reklamujące Porthkerris przedstawiały to miejsce na tle błękitnego nieba i morza, z białymi domkami w promieniach słońca i palmą na pierwszym planie, co nasuwało skojarzenia z krajobrazem śródziemnomorskim. Wyobraźnia podsuwała dalsze obrazy, jak jedzenie homara prosto z wody na świeżym powietrzu, brodatych malarzy w fartuchach poplamionych farbami i wysmaganych wiatrem rybaków malowniczych jak piraci, siedzących na pachołkach cumowych, pykających fajki i rozmawiających o ostatnim połowie.

Natomiast w lutym, podczas silnego, północno-wschodniego wiatru, Porthkerris nie miało nic wspólnego z tym obrazem raju.

Morze, niebo i samo miasteczko były jednakowo szare, a w labiryncie wąskich uliczek hulał ostry wiatr. Był to akurat czas przypływu. Wysokie fale rozbijały się o falochron i obryzgiwały ulice, rozpylając sól na oknach domów i wypełniając rynsztoki żółtą pianą przypominającą brudne mydliny.

Miasto robiło wrażenie oblężonego. Jego mieszkańcy, robiąc zakupy, przemykali szybko po ulicach zapięci pod szyję, pozawijani w co się dało, z twarzami schowanymi w kaptury lub w wysoko podniesione kołnierze palt. Zarówno mężczyźni, jak i kobiety wyglądali podobnie, wszyscy opatuleni i w gumiakach.

Niebo było tego samego koloru co wiatr. W powietrzu fruwały resztki towarów, zwiędłe liście, gałązki, ścinki papieru, a nawet dachówki zerwane z dachów. Klienci przychodzący do sklepów zapominali, po co tam przyszli, i wdawali się w rozmowę na temat pogody, wiatru i szkód przezeń wyrządzonych.

Znów wybrałam się po zakupy dla Mollie, opierając się wiatrowi, w pożyczonym płaszczu przeciwdeszczowym i gumiakach. Wolałam iść piechotą, gdyż tak czułam się bezpieczniej niż w leciutkim samochodzie Mollie. Teraz już lepiej znałam miasto, więc nie potrzebowałam Andrei jako przewodnika. Zresztą Andrea jeszcze spała, kiedy wychodziłam z Boscarvy, i o to akurat nie można było mieć do niej pretensji. Dzień nie był zachęcający i trudno było uwierzyć, że jeszcze wczoraj siedziałam na dworze w samej bluzce i wygrzewałam się w słońcu, jakby to już był maj.

Zrobiłam wszystkie zakupy i wyszłam od piekarza, kiedy zegar na wieży starego normańskiego kościółka wybił jedenastą. Normalnie w takich warunkach atmosferycznych czym prędzej zawróciłabym do Boscarvy, ale dzisiaj miałam inne plany. Patrząc pod nogi i trzymając ciężki koszyk przewieszony przez ramię poszłam w stronę portu.

Wiedziałam, że galeria sztuki mieści się w dawnej kaplicy baptystów, gdzieś w plątaninie uliczek w północnej części miasta. Myślałam, że wystarczy po prostu pójść tam i poszukać, ale gdy dotarłam do portu, walcząc z porywami wiatru i bryzgami wody, zauważyłam tam dawny domek rybacki przerobiony na biuro Informacji Turystycznej. Doszłam do wniosku, że zaoszczędzę czasu i wysiłku, jeśli „zasięgnę języka”.

W biurze siedziała zobojętniała na wszystko dziewczyna skulona nad piecykiem olejowym, a mimo to trzęsąca się z zimna, jakby była jedynym rozbitkiem ocalałym z wyprawy arktycznej. Kiedy weszłam, nawet się nie poruszyła, tylko spytała: „Słucham?”, spoglądając przez okulary źle dobrane do kształtu jej twarzy. Było mi jej trochę żal.

– Szukam galerii sztuki.

– A której?

– Nie wiedziałam, że jest ich tu więcej niż jedna. Drzwi za mną otworzyły się, a potem zamknęły, co oznaczało, że dołączył do nas ktoś trzeci. Dziewczyna patrzyła przez moje ramię i za jej wypukłymi szkłami zamigotał przebłysk pewnego zainteresowania.

– Jest tu Galeria Miejska i Galeria Malarstwa Współczesnego – wyjaśniła tonem dużo bardziej ożywionym.

– Nie bardzo wiem, którą wybrać.

– Może – zabrzmiał głos za mną – mógłbym tu w czymś pomóc?

Kiedy się obróciłam, za mną stał Joss, w gumowych butach, ociekającej wodą czarnej kurtce i rybackim kapeluszu wciśniętym głęboko na głowę. Twarz miał mokrą od deszczu, ręce w kieszeniach kurtki, a w jego ciemnych oczach lśniła wesołość. Jedna połowa mojej jaźni od razu zauważyła, skąd wzięło się nagłe ożywienie ospałej dziewczyny za ladą. Druga zaś połowa była oszołomiona jego nadzwyczajną zdolnością pojawiania się tam, gdzie był najmniej oczekiwany.

Ponieważ pamiętałam wynurzenia Andrei, jak też sprawę biurka i krzesła, powiedziałam tylko chłodno:

– Cześć, Joss!

– Widziałem, jak tu wchodziłaś. Co planujesz robić?

– Pani szuka galerii sztuki – wtrąciła się dziewczyna.

Joss czekał, aż rozwinę ten temat. Ponieważ nie miałam wyboru, kontynuowałam:

– Myślałam, że może są tam jakieś obrazy Grenville’a…

– I dobrze myślałaś, bo trzy tam są. Zaprowadzę cię.

– Nie potrzebujesz mnie prowadzić. Wystarczy, jeśli się dowiem, jak tam trafić.

– Ale ja chciałbym cię tam zabrać. – Zdjął ciężki koszyk z mojego ramienia, uśmiechnął się do dziewczyny z biura i otworzył drzwi.

Do środka wdarł się poryw wiatru i masa powietrza przesyconego morską pianą, wskutek czego plik ulotek informacyjnych sfrunął z lady i rozsypał się po podłodze. Przyspieszyłam kroku, aby nie dopuścić do powstania większych szkód, a wtedy drzwi same się za nami zatrzasnęły. Joss, jakby to było coś najnaturalniejszego w świecie, wziął mnie za rękę i spróbowaliśmy iść środkiem brukowanej jezdni. Joss starał się prowadzić luźną rozmowę nie zważając na to, że wiatr wyrywał mu dosłownie słowa z ust, lecz nawet trzymając się za ręce trudno było posuwać się do przodu.

Po co, na Boga, zeszłaś w taką psią pogodę do miasta?

– Po to, co trzymasz w ręku. To zakupy dla Mollie.

– Nie mogłaś wziąć samochodu?

– Bałam się, że zdmuchnie mnie z szosy.

– A ja – stwierdził – kocham takie dni jak dziś.

– Wyglądał, jakby rzeczywiście kochał być smagany wiatrem, mokry, a równocześnie tryskający życiem.

– Jak minął dzień wczorajszy?

– A co wiesz na ten temat?

– Byłem w Boscarvie i Andrea powiedziała mi, że pojechałaś z Eliotem do Falmouth. W tym miasteczku nic się nie da ukryć. Jeśli nie Andrea, powiedziałby mi o tym Pettifer albo pani Thomas, albo pani Kernów, albo Panna Bystrooka z Informacji Turystycznej. To dodatkowa atrakcja życia w Porthkerris, że wszyscy wiedzą wszystko o wszystkich.

– Zaczynam zdawać sobie z tego sprawę.

Odwróciliśmy się od portu i zaczęliśmy iść brukowaną, stromą drogą pod górę. Po obu stronach domki stały coraz bliżej siebie, przez jezdnię przebiegł kot i wskoczył do piwnicy przez wybitą szybę w oknie. Jakaś kobieta w kapeluszu kształtu rondelka i niebieskim fartuchu szorowała schody przed domem. Na nasz widok pozdrowiła Jossa słowami: „Siemasz, kochasiu”. Na skutek połączonego działania gorącej wody i zimnego wiatru palce jej rąk przypominały różowe serdelki.

Ulica kończyła się niewielkim placykiem, którego nigdy przedtem nie widziałam. Jedną jego stronę zajmował duży budynek przypominający oborę, z łukowatymi oknami osadzonymi wysoko w murze. Drzwi były opatrzone tabliczką „Galeria Sztuki w Porthkerris”. Joss puścił moje ramię, pchnął drzwi i zatrzymał się, by mnie przepuścić. Wewnątrz było nieprzyjemnie zimno, przewiewnie i pusto. Białe ściany były obwieszone obrazami różnych stylów i rozmiarów. Na środku pomieszczenia postawiono dwie duże abstrakcyjne rzeźby, które w tym miejscu wyglądały jak skały odsłonięte przez odpływ. Przy drzwiach stał stolik, na którym leżały stosy katalogów, folderów i egzemplarzy pisma „Studio”. Mimo tak zgrabnie zaaranżowanej ekspozycji w powietrzu wisiał beznadziejny nastrój minionych niedziel.

Joss postawił na podłodze mój koszyk i zdjął rybacki kapelusz, otrząsając go z deszczu, jak pies otrząsa zmoczoną sierść.

– Co więc chciałabyś zobaczyć? – spytał.

– Portrety Zofii.

Rzucił mi ostre spojrzenie, odwracając gwałtownie głowę. Natychmiast jednak uśmiechnął się i ponownie nałożył kapelusz, tym razem nasuwając go na oczy jak żołnierz gwardii pałacowej.

– Kto ci powiedział o Zofii?

Ze słodziutkim uśmiechem teraz odpłaciłam mu pięknym za nadobne.

– Może pani Thomas, może pani Kernów, a może Panna Bystrooka z Informacji Turystycznej…

– Z taką bezczelnością daleko nie zajedziesz.

– Pettifer powiedział mi, że tu jest jej portret.

– Tak, to tam.

Poszłam za nim na drugą stronę sali. W jej pustce głośnym echem odbijały się kroki naszych stóp w gumiakach.

– O, tu – zatrzymałam się i spojrzałam w górę. To była ona, siedząca w promieniach światła lampy, z jakąś robótką w ręku.

Przez dłuższy czas wpatrywałam się w nią, aż w końcu wydałam z siebie głębokie westchnienie zawodu. Joss spoglądał na mnie spod śmiesznego czubka swego kapelusza.

– Co miało znaczyć to westchnienie?

– Wciąż nie mogę zobaczyć jej twarzy i nie wiem, jak wyglądała. Dlaczego on nigdy nie malował jej twarzy?

– Owszem, malował, i to często.

– Ale ja tego jeszcze nie widziałam. Na każdym obrazie jest albo tył jej głowy, albo ręce, albo też jest tak mała na tle całego obrazu, jakby była plamką bez twarzy.

– Czy to ma znaczenie, jak ona wyglądała?

– Pewnie nie ma, ale po prostu chciałabym wiedzieć.

– Po pierwsze, jak w ogóle dowiedziałaś się o jej istnieniu?

– Powiedziała mi o niej matka. Potem także Pettifer. No i widziałam jej portret, który wisi w salonie w Boscarvie. Wygląda na nim tak czarująco i kobieco, że musiała być bardzo piękna. Co prawda Pettifer twierdzi, że nie była wcale piękna, najwyżej atrakcyjna i pełna wdzięku.

Jeszcze raz spojrzeliśmy na portret. Widać na nim było jej ręce i refleksy światła lampy na ciemnych włosach.

– Pettifer mówi, że jej portrety wiszą w różnych galeriach w całym kraju. Będę chyba musiała jeździć od Manchesteru do Birmingham, Nottingham czy Glasgow, dopóki nie znajdę choć jednego, na którym będzie więcej niż tył jej głowy.

– A jeśli znajdziesz, to co wtedy zrobisz?

– Nic. Po prostu wreszcie się dowiem, jak ona wyglądała.

Nie kryjąc rozczarowania, odwróciłam się i zaczęłam iść w stronę drzwi, gdzie czekał mój pełny koszyk. Joss był jednak szybszy, nachylił się i podniósł go.

– Muszę już wracać – powiedziałam.

– Jest dopiero – spojrzał na zegarek – wpół do dwunastej. Jeszcze nie widziałaś mojego sklepu. Chodź go zobaczyć, napijemy się kawy i odwiozę cię do domu. Nie możesz przecież z tym ciężarem iść piechotą pod tę górę.

– Mogę, czemu nie.

– Ale ja ci na to nie pozwolę. – Otworzył drzwi. – Chodźmy…

Ponieważ nie mogłam wracać bez koszyka, a on nie miał zamiaru go puścić, nie miałam wyboru i poszłam z nim. Ręce wsadziłam w kieszenie płaszcza, aby nie mógł znów wziąć mnie za rękę. Joss nie wydawał się bynajmniej speszony moją celową niegrzecznością, która już sama przez się mogła wyprowadzić z równowagi. Jednak kiedy wróciliśmy do portu i wpadliśmy znów w szpony wichru, nagłe omal nie straciłam równowagi. Joss roześmiał się, wyciągnął moją rękę z kieszeni i ujął w swoją. I jak nie miałam być rozbrojona tym opiekuńczym i pobłażliwym gestem?

Gdy tylko w polu widzenia pojawił się sklep Jossa, w tym charakterystycznym wysokim i wąskim budynku wciśniętym między dwa niskie i szerokie, od razu zauważyłam zmiany, jakie tam zaszły. Framugi okienne były już pomalowane, szyby wystawowe umyte, a nad drzwiami wejściowymi widniała tabliczka z napisem: JOSS GARDNER.

– No i jak to wygląda? – spytał, pęczniejąc z dumy.

– Imponująco! – musiałam przyznać.

Wyjął z kieszeni klucz, otworzył drzwi i weszliśmy do środka. Przy ścianach i na posadzce stały paki z towarem. Półki sięgające do sufitu były różnej szerokości. Na środku lokalu stała konstrukcja przypominająca dziecięcą drabinkę do wspinania. Na niej były już ustawione różnego rodzaju artykuły, od nowoczesnego duńskiego szkła i porcelany, poprzez różnokolorowe naczynia kuchenne aż do pasiastych indyjskich kilimów. Ściany były pomalowane na biało, stolarka pozostawiona w naturalnym kolorze drewna, co w połączeniu z szarą posadzką stanowiło efektowne tło dla sprzedawanych tu artykułów. Schody w tylnej części sklepu prowadziły na górne piętro. Pod nimi znajdowały się drzwi, które były uchylone i prowadziły w dół, do czegoś, co wydawało się ciemną piwnicą. Ale to Joss wskazywał drogę.

– Chodźmy na górę!

Poszłam więc za nim, ale po drodze spytałam:

– A co jest za tamtymi drzwiami?

– Mój warsztat, ale teraz jest tam straszny bałagan. Pokażę ci go kiedy indziej.

Doszliśmy do pierwszego piętra, gdzie ledwo można było się poruszyć wśród koszyków i innych wyrobów z wikliny.

– Tego jeszcze nie uporządkowałem, ale jak widzisz, możesz tu kupować koszyki: na drzewo opałowe, na spinacze do bielizny, zakupy, niemowlęta, pranie czy co byś tam jeszcze do nich chciała włożyć.

Nigdzie tu nie było zbyt dużo miejsca. Cały ten wąski dom był właściwie nieco poszerzoną klatką schodową z podestem na każdym piętrze.

– Jeszcze trochę w górę. Jak tam twoje nogi? A teraz wkraczamy do kwatery głównej właściciela tego obiektu.

Minęłam małą łazienkę wciśniętą w zakręt schodów. Ledwie nadążając za długimi krokami Jossa, przypomniałam sobie, z jakim rozmarzeniem Andrea opisywała to mieszkanie. W duchu żywiłam nadzieję, że okaże się ono zupełnie inne niż w tym opisie. Wtedy wiedziałabym, że był to tylko wytwór jej wyobraźni: „… całkiem jak z ilustrowanego tygodnika. Jest tam takie łóżko podobne do kanapy, z masą poduszek i innych rzeczy, na kominku płoną kłody…”

I w rzeczy samej, tak właśnie to wyglądało. Kiedy weszłam na ostatnie schodki, moje nadzieje szybko się ulotniły. Faktycznie miało to wygląd czegoś zamkniętego i tajemniczego, z mansardowym sufitem schodzącym do samej podłogi i z lukarną w głębi wykuszu, pod którą stało krzesełko. Za ladą podobną do barowej znajdowała się mała kuchenka. Na podłodze leżał stary turecki dywan, a pod ścianą stała otomana przykryta czerwoną narzutą. Zgodnie ze słowami Andrei, była cała zarzucona poduszkami.

Joss postawił na podłodze mój koszyk i rozebrał się z mokrych okryć, wieszając je na staroświeckim wiklinowym wieszaku na kapelusze.

– Zdejmij te mokre rzeczy, zanim się śmiertelnie przeziębisz – zwrócił się do mnie. – Rozpalę w kominku.

– Ja tu nie zostanę, Joss…

– To nie przeszkadza, abym rozpalił w kominku. Zdejmij, proszę, ten płaszcz.

To też w końcu zrobiłam, rozpinając go zgrabiałymi palcami. Zdjęłam też mokry wełniany kapelusz i strząsnęłam warkocz na ramię. Kiedy wieszałam swoje rzeczy tam, gdzie Joss, on już zajął się kominkiem, łamiąc gałązki, zgniatając papier w kulę, zgarniając na kupkę popiół po poprzednim paleniu i zapalając to wszystko długim knotem. Kiedy zaczęło się już tlić, powyjmował z koszyka kilka polan, naniesionych przez przypływ i ociekających smołą, i ułożył je w stosik wokół płomieni. Bierwiona zasyczały, zapryskały i szybko się zajęły. W świetle płomieni cały pokój odżył. Joss wstał i obrócił się do mnie twarzą:

– A teraz, czego się napijesz? Kawa, herbata, czekolada czy koniak z wodą sodową?

– Może być kawa.

– Dwie kawy już idą!

Znikł za ladą kuchenną, nalał wody do czajnika i zapalił gaz. Podczas gdy wyjmował tacę i filiżanki, podeszłam do mansardowego okna, przyklękłam na krzesełku i poprzez szalejącą burzę wyglądałam na leżącą w dole ulicę. Fale rozbijające się o falochron obryzgiwały ją mgiełką wody. Łodzie w porcie wyskakiwały w górę jak zwariowane korki, a duże mewy polatywały nad ich masztami, przeraźliwie piszcząc na wietrze. Joss zajęty przygotowywaniem kawy wykonywał ekonomiczne ruchy z jednego końca kuchenki w drugi, zręczny i zarozumiały jak żeglarz dążący prosto do celu. Póki był zajęty, sprawiał wrażenie nieszkodliwego, ale w opowieściach Andrei denerwujące było głównie to, że wydawały się zawierać ziarno prawdy.

Znałam Jossa dopiero od kilku dni, a już widziałam go chyba w każdym możliwym nastroju. Wiedziałam, że może być zarówno czarujący, jak uparty, zły lub po prostu niegrzeczny. Nietrudno było wyobrazić go sobie jako bezkompromisowego i namiętnego kochanka, jednak wręcz niesmaczne było wyobrażenie jego z Andreą..

Nagle spojrzał w górę i jego wzrok napotkał mój. Zrobiło mi się głupio, gdyż przyłapał mnie z moimi myślami. Dla odwrócenia uwagi szybko powiedziałam:

– Przy ładnej pogodzie musi być stąd piękny widok.

– Tak, stąd aż do latarni morskiej.

– W lecie czujesz się tu chyba jak za granicą.

– W lecie jest tu jak na stacji Piccadilly w godzinach szczytu. Ale to trwa tylko dwa miesiące.

Wyszedł zza lady kuchennej, niosąc tacę z parującymi filiżankami, cukierniczką i dzbanuszkiem na mleko. Kawa apetycznie pachniała. Joss popchnął nogą do przodu długą ławę, postawił tacę na jednym jej końcu, a sam usiadł na drugim. Tym sposobem mogliśmy siedzieć naprzeciw siebie.

– Chciałbym dowiedzieć się czegoś więcej o dniu wczorajszym – zaczął. – Gdzie jeszcze byliście poza Falmouth?

Opowiedziałam mu o St. Endon i małej knajpce nad zatoką.

– Aha, słyszałem o tym lokalu, ale sam nigdy tam nie byłem. Zjedliście dobry lunch?

– Owszem. A było tak ciepło, że siedzieliśmy na dworze, w słońcu.

– No tak, to południowe wybrzeże. A co było potem?

– Już nic. Pojechaliśmy do domu. Podał mi filiżankę i spodeczek.

– A czy Eliot zabrał cię do High Cross?

– Tak.

– A widziałaś autosalon?

– Tak, i dom Mollie też.

– I co sądzisz o tych eleganckich, rajcownych wózkach?

– Właśnie to, że są eleganckie i rajcowne.

– A widziałaś któregoś z tych typków, którzy tam pracują?

Jego głos był tak pozornie obojętny, aż zaczęło to być podejrzane.

– Którego na przykład?

– Morrisa Tatcombe’a.

– Joss, zaprosiłeś mnie nie na kawę, tylko na przesłuchanie. Chcesz wszystko ze mnie wyciągnąć.

– Już nie będę, przyrzekam. Po prostu jestem ciekawy, czy Morris pracuje u Eliota.

– A co wiesz o tym Morrisie?

– Tylko tyle, że to łobuz.

– Ale jest dobrym mechanikiem.

– To akurat tak. Wszyscy wiedzą, że to jego jedyna cecha pozytywna. Poza tym jest nieuczciwy i zdemoralizowany do szpiku kości.

– Jeżeli jest nieuczciwy, to czemu nie siedzi za kratkami?

– Już siedział. Dopiero co wyszedł.

To mnie zdezorientowało, lecz odważnie brnęłam dalej, robiąc wrażenie bardziej pewnej siebie, niż rzeczywiście byłam.

– A na jakiej podstawie sądzisz, że jest zdemoralizowany?

– Ponieważ któregoś wieczoru wdał się ze mną w kłótnię w barze. Wyszliśmy na dwór i dałem mu w ryja. I całe szczęście, że zrobiłem to pierwszy, gdyż miał już w ręku nóż.

– Dlaczego mi to wszystko mówisz?

– Ponieważ zapytałaś. Kto nie chce wiedzieć pewnych rzeczy, nie powinien o nie pytać.

– I co mam teraz z tym zrobić?

– Absolutnie nic. Przepraszam, że poruszyłem tę sprawę. Po prostu słyszałem, że Eliot zatrudnił go u siebie, i miałem nadzieję, że to nieprawda.

– Chyba nie lubisz Eliota.

– Ani go lubię, ani nie lubię. Nie mamy ze sobą nic wspólnego. Powiem ci tylko, że on dobiera sobie nieodpowiednich przyjaciół.

Masz na myśli Ernesta Padlowa? Joss obrzucił mnie spojrzeniem, w którym niechęć mieszała się z zachwytem.

– Powiem ci, że nie tracisz czasu. Wiesz już chyba wszystko o wszystkich.

– Wiem o Erneście Padlow, ponieważ widziałam go z Eliotem w tamten pierwszy wieczór, kiedy byliśmy na kolacji „Pod Kotwicą”.

– A właśnie. To już drugie śmierdzące jajo. Gdyby Ernest miał wolną rękę, splantowałby całe Porthkerris i zamienił na parkingi, ani jeden dom nie zostałby na swoim miejscu. A my wszyscy musielibyśmy przenieść się na górę i mieszkać w tych jego śmiesznych budach, które za dziesięć lat będą już przeciekać, osiadać i pękać!

Nie skomentowałam tego wybuchu. Piłam kawę i myślałam, jak miło byłoby rozmawiać nie będąc raptem wciąganą w długotrwałe spory, z którymi nie miałam nic wspólnego. Byłam już zmęczona wysłuchiwaniem, jak każdy, którego chciałam polubić, obracał w perzynę reputację wszystkich pozostałych.

Skończyłam kawę^ odstawiłam filiżankę i stwierdziłam:

– Muszę już wracać.

Joss z widocznym wysiłkiem wykrztusił:

– Przepraszam.

– Za co?

– Za to, że straciłem panowanie nad sobą.

– Wiesz, że Eliot jest moim kuzynem?

– Wiem. – Obracał w dłoniach filiżankę, nie patrząc mi w oczy. – Ale, całkiem niezamierzenie, też zostałem uwikłany w sprawy Boscaryy.

– Bylebyś tylko nie wyładowywał swoich uprzedzeń na mnie.

Jego oczy napotkały moje.

– Nie miałem pretensji do ciebie.

– Wiem – wstałam. – Muszę już wracać – powtórzyłam.

– Odwiozę cię do domu.

– Wcale nie musisz…

Nie zwracał uwagi na mój protest, tylko po prostu zdjął mój płaszcz z wieszaka i pomógł mi go nałożyć. Naciągnęłam na uszy mokry wełniany kapelusz i podniosłam swój ciężki koszyk.

W tym momencie zadzwonił telefon.

Joss, już w kurtce, poszedł go odebrać, a ja zaczęłam schodzić w dół. Jeszcze usłyszałam, jak przed podniesieniem słuchawki rzucił mi: „Rebeko, to tylko chwileczka”, a już do słuchawki mówił: „Słucham? Tak, Joss Gardner przy telefonie…”

Zeszłam na parter i do sklepu. Na dworze wciąż padało. Z góry słychać było, że Joss pochłonięty jest rozmową telefoniczną. Trochę znudzona czekaniem na niego, a trochę z ciekawości, pchnęłam uchylone drzwi od warsztatu, zapaliłam światło i zeszłam w dół po czterech kamiennych schodkach.

Był tam bałagan, jak w każdym warsztacie; stoły robocze, wióry, ścinki, różne narzędzia i imadła. Było tam też nieco stłoczonych starych mebli, tak zakurzonych i rozklekotanych, że trudno było stwierdzić, czy przedstawiają jakąś wartość. Komoda nie miała uchwytów przy szufladach, a szafce nocnej brakowało nogi…

Ale w najdalszym zakątku warsztatu, w cieniu, było jeszcze coś. Stało tam biurko davenport w świetnym stanie, a przy nim krzesło w stylu chińskiego chippendale, z siedzeniem pokrytym gobelinowym haftem w kwiaty.

Zrobiło mi się niedobrze, jakbym dostała kopniaka w żołądek. Odwróciłam się i popędziłam po schodkach w górę, wyłączając po drodze światło i zamykając drzwi.

Przeszłam przez sklep i wyszłam na dwór, w tę okropną wichurę paskudnego lutowego dnia.

„To mój warsztat. Jest tam straszny bałagan, pokażę ci go kiedy indziej”.

Szłam, a potem zaczęłam biec pod górę w kierunku kościoła, w gęstwinę małych uliczek, tam gdzie nigdy by mnie nie odnalazł. Biegłam wciąż w górę, obładowana koszykiem, który ciążył mi jak ołów. Serce waliło mi w piersiach, w ustach czułam smak krwi.

Eliot miał rację. Dla Jossa była to łatwa sposobność, więc ją po prostu wykorzystał. To było moje biurko, ale on zabrał je z domu Grenville’a, nadużywając zaufania i grzeczności starego człowieka.

Mogłam sobie wyobrazić, że łatwo by mi przyszło w tej chwili zabić Jossa. Mówiłam do siebie, że nie zamienię z nim już nigdy ani słowa, nawet się do niego nie zbliżę. Jeszcze nigdy w życiu nie byłam tak wściekła; na niego, ale jeszcze bardziej na siebie. Na siebie za to, że dałam się tak łatwo zwieść jego zewnętrznemu wdziękowi; za to, że się aż tak pomyliłam. Nigdy jeszcze nie byłam aż tak zła.

Potykając się, wchodziłam pod górę.

Tylko jeżeli byłam aż tak zła, to dlaczego płakałam?