37646.fb2
Aż się dziwiłam, lecz i cieszyłam, że potrafię zachować całkowity spokój. Było to tak, jakbym z góry była przygotowana, że coś takiego może się wydarzyć, otrzymała wszystkie niezbędne dyspozycje i dobrze wiedziała, co mam robić. Nie miałam żadnych wątpliwości ani momentów wahania. Sprawa była całkiem prosta – musiałam pojechać do Jossa.
Poszłam na górę do swego pokoju, nałożyłam płaszcz, zapięłam go starannie i zeszłam na dół do hallu. Kluczyki od samochodu Mollie leżały tam, gdzie je zostawiłam – na mosiężnej tacy pośrodku stołu.
Kiedy je stamtąd brałam, otworzyły się drzwi od salonu i Eliot podszedł do mnie. Ani przez chwilę nie pomyślałam, że mógłby próbować mnie zatrzymać. Tak jak nie obawiałam się, że ktokolwiek lub cokolwiek mogłoby mnie w tym momencie zatrzymać.
Ponieważ zobaczył, że jestem w płaszczu, spytał:
– Dokąd się wybierasz?
– Do miasta.
– Kto to dzwonił?
– Pani Kernów.
– Czego chciała?
– Joss został ranny. Była z mężem u swojej siostry i wracali portową ulicą do domu, kiedy go znaleźli.
– I co z tego? – Mówił chłodnym tonem i bardzo cicho. Sądził, że mnie zastraszy, ale nic z tego nie wyszło.
– Pożyczam sobie samochód twojej mamy i jadę do niego.
Jego szczupła twarz stężała, a skóra napięła się na wystających kościach policzkowych.
– Zwariowałaś?
– Nie przypuszczam.
Ponieważ nie odpowiedział, włożyłam kluczyki do kieszeni i skierowałam się ku drzwiom. Eliot jednak był szybszy. W dwóch krokach wyprzedził mnie i stanął plecami do drzwi, trzymając rękę na klamce.
– Czy myślisz serio, że pozwolę ci jechać? – spytał słodziutkim głosem.
– Eliot, on jest ranny!
– No to co? Widziałaś, co zrobił Andrei. To łajdak, Rebeko, wiesz o tym dobrze. Jego babka była irlandzką dziwką, ojciec nie wiadomo kim, a on sam jest bezczelnym podrywaczem!
Te obraźliwe słowa, które miały mnie zaszokować, spłynęły po mnie jak woda po kaczce. Mój spokój jeszcze bardziej rozjuszył Eliota.
– Po co chcesz do niego jechać? W czym możesz mu pomóc? On wcale nie będzie ci wdzięczny za mieszanie się w jego sprawy, jeśli liczysz na jego wdzięczność. Zostaw go w spokoju, on nie należy do naszego świata, nie masz się co nim interesować!
Patrzyłam na niego, słuchałam go, ale nic z tego, co mówił, nie trafiało do mnie. Natomiast wiedziałam już na pewno, że koniec z niepewnością i niezdecydowaniem. Poczułam ulgę, jakby wielki ciężar spadł z moich ramion. Wciąż jeszcze byłam na rozdrożu, w moim życiu panował zamęt, ale jedno było już dla mnie aż nazbyt jasne: nigdy nie wyjdę za Eliota!
Mówił tyle o kompromisie, ale dla mnie byłaby to raczej kiepska transakcja. Znałam już takie jego wady, jak słabość charakteru i marna głowa do interesów i byłam skłonna to akceptować. Jednak ciepłe przyjęcie, jakie mi zgotował, jego gościnność i wdzięk, które potrafił wspaniale wykorzystać, odwróciły moją uwagę od innych j. ego cech, takich jak mściwość i zazdrość.
– Puść mnie, Eliot – powiedziałam.
– Myślisz, że powiem ci: „Nie pójdziesz!”? Myślisz, że będę cię zatrzymywał? – Schwycił moją głowę z obu stron w dłonie i ścisnął tak silnie, że miałam wrażenie, jakby moja czaszka pękała jak orzech. – Myślisz, że teraz ci powiem, że zawsze cię kochałem?
Przyprawiał mnie już o mdłości.
– Nie kochasz nikogo poza Eliotem Baylissem. Na nikogo więcej nie ma miejsca w twoim życiu.
– Sądziłem, że zgodziliśmy się co do tego, że to ty byłaś osobą, która nie wie, co to znaczy kochać.
Zacieśnił ucisk. W skroniach zaczęło mi pulsować i zamknęłam oczy, aby łatwiej znieść ból.
– Ale jeśli już kogoś pokocham – wycedziłam przez zaciśnięte zęby – to tym kimś nie będziesz ty.
– Więc dobrze, idź! – puścił mnie tak nagle, że prawie straciłam równowagę.
Z impetem nacisnął klamkę i pchnął drzwi. Natychmiast wiatr wdarł się do środka, jak jakiś przyczajony potwór, który przez cały wieczór czekał, aby móc się dostać do domu. Na dworze było ciemno i padało. Bez słowa, nie patrząc na Eliota, minęłam go i z nadzieją wyszłam w tę ciemność i deszcz.
Musiałam jeszcze dostać się do garażu, po ciemku uporać się z drzwiami i znaleźć mały samochód Mollie. Byłam przekonana, że Eliot skrada się za mną jak upiór gotowy skoczyć na mnie, aby mnie już nie wypuścić z rąk. Zatrzasnęłam drzwiczki w samochodzie, ale ręce tak mi się trzęsły, że z trudnością trafiłam kluczykiem w stacyjkę. Kiedy pierwszy raz przekręciłam kluczyk, silnik nie zapalił. Słyszałam własny jęk, kiedy wyciągnęłam przycisk ssania i spróbowałam ponownie. Tym razem maszyna zaskoczyła. Wrzuciłam bieg i wystartowałam w górę błotnistym podjazdem, rozbryzgując wokoło żwir. W końcu wydostałam się na szosę.
Prowadząc samochód, odzyskałam część swego poprzedniego spokoju. Powtarzałam sobie, że uciekłam od Eliota, że jadę do Jossa, więc muszę kierować ostrożnie, nie wpadając w panikę, aby nie narazić się na poślizg lub kolizję. Zwolniłam do bezpiecznej szybkości trzydziestu mil na godzinę i spokojnie poluzowałam sprzęgło. Droga w dół była czarna i mokra od deszczu. Już zbliżały się światła Porthkerris – jechałam do Jossa!
Przyszedł już odpływ, więc kiedy wjechałam na ulice portu, zobaczyłam światła odbijające się w mokrym piasku i łodzie wyciągnięte na brzeg, poza zasięg sztormu. Ponad moją głową przemykały strzępiaste chmury kropiąc deszczem. Na ulicach było już niewiele osób.
Sklep Jossa był pogrążony w ciemności, tylko na głównej wystawie paliła się pojedyncza żarówka. Zaparkowałam wóz przy krawężniku, wysiadłam i otworzyłam drzwi sklepu. Poczułam zapach świeżego drewna, szurałam stopami po wiórach, których jeszcze było pełno wokół. Dzięki światłu latarni ulicznej widać było schody, więc ostrożnie weszłam na pierwsze piętro.
– Joss! – zawołałam.
Ponieważ nie było odpowiedzi, weszłam dalej na górę, gdzie paliło się przyćmione światło. W kominku nie było napalone, toteż w mieszkaniu panowało przeraźliwe zimno. Poprzez dach słychać było bębnienie deszczu.
– Joss! – powtórzyłam.
Leżał w łóżku, byle jak przykryty kocem. Przedramieniem zasłaniał sobie oczy, jakby raziło go jakieś uporczywe światło. Słysząc mój głos opuścił rękę i nieco uniósł głowę, aby zobaczyć, kto przyszedł. Potem opadł znów na poduszkę.
– O Boże, Rebeka! – usłyszałam jego głos. Podeszłam do łóżka.
– Tak, to ja.
– Słyszałem twój głos i myślałem, że śnię.
– Wołałam cię, ale nie odpowiadałeś.
Jego twarz przedstawiała okropny widok. Lewy policzek był siny i spuchnięty, oko wpółprzymknięte. Na rozciętej wardze przyschło trochę krwi, a skóra ze stawów na palcach prawej ręki była całkiem zdarta.
– Skąd się tu wzięłaś? – Mówił niewyraźnie, przypuszczalnie z powodu przeciętej wargi.
– Pani Kernów zadzwoniła do mnie.
– Prosiłem ją, aby nikomu o tym nie mówiła!
– Niepokoiła się o ciebie. Joss, co to było?
– Trafiłem na bandytów.
– Czy coś cię boli?
– Chyba wszystko.
– Niech no zobaczę…
– Kernowowie mnie opatrzyli.
Pochyliłam się nad nim, delikatnie odsuwając koc. Do pasa był nagi, a poniżej żeber owinięty czymś, co przypominało pasy porwane ze starego prześcieradła. Na prawym boku rozpościerała się jednak paskudna rana, z której krew przesiąkała przez bawełniane szmaty.
– Joss, kto ci to zrobił?
Joss nie odpowiedział, natomiast z siłą, dziwną jak na kogoś w takim stanie, uniósł ramię i przyciągnął mnie do siebie, że aż usiadłam na brzegu łóżka. Ponieważ mój długi, jasny warkocz zwisał mi przez ramię do przodu, Joss, trzymając mnie prawą ręką, równocześnie lewą zsunął gumkę związującą końce moich włosów. Posługując się palcami jak grzebieniem, rozluźnił i rozplótł pasma włosów, które jak jedwabne frędzle zaczęły muskać jego nagą pierś.
– Zawsze chciałem to zrobić – powiedział z zadowoleniem. – Odkąd pierwszy raz zobaczyłem cię i przypominałaś mi prymuskę z… jak ja to wtedy nazwałem?
– Z wzorowo prowadzonego sierocińca.
– O, właśnie. Zabawne, że to zapamiętałaś.
– Co mogę zrobić dla ciebie? Przecież musi być coś takiego.
– Zostań tu. Po prostu zostań ze mną, moja najdroższa dziewczynko!
Czułość w głosie Jossa, który zawsze był takim twardzielem, rozbroiła mnie kompletnie. Do oczu napłynęły mi łzy. On zobaczył to i przyciągnął mnie do siebie jeszcze bardziej. Poczułam, jak jego ręka wślizguje się pod włosy i otacza moją szyję.
– Joss, mogę cię urazić…
– Nic nie mów. – Jego usta szukały moich, a kiedy już znalazły, dokończył: – To też zawsze chciałem zrobić.
Stało się jasne, że żadna z jego ran, stłuczenia, krwawienia ani rozcięta warga nie będą w stanie powstrzymać go od tego, do czego dążył.
A ja, chociaż zawsze wyobrażałam sobie, że miłość to coś w rodzaju fajerwerku i eksplozji uczuć, nagle odkryłam, że to zupełnie co innego. To było coś ciepłego, jakby niespodziewanie zaświeciło słońce. I nie miało to nic wspólnego z niekończącym się korowodem mężczyzn przewijających się przez życie mojej matki. Było jak otwarte okno, przez które wyrzuca się złe uczucia: cynizm i uprzedzenia. To było to, dzięki czemu puściły moje ostatnie hamulce. To był Joss.
Wymówił moje imię i w jego ustach zabrzmiało to pięknie.
Już dużo później napaliłam w kominku drzewem naniesionym przez morze, aż pokój rozjaśnił się migocącym światłem. Nie chciałam, aby Joss niepotrzebnie się ruszał, toteż leżał, opierając swą ciemną głowę na rękach, a ja czułam na sobie jego oczy śledzące każdy mój ruch.
Wstałam i odsunęłam się od ognia. Moje rozpuszczone włosy spływały po obu stronach twarzy, a policzki były rozgrzane od ciepła płomieni. Miałam poczucie zadowolenia i ulgi.
– Chyba powinniśmy porozmawiać – odezwał się Joss.
– O, tak.
– Daj mi się czegoś napić.
– A na co masz ochotę?
– Może być trochę whisky. Jest w szafce nad zlewem.
Znalazłam butelkę i dwie szklanki.
– Z wodą sodową czy zwykłą? – spytałam.
– Z sodową. Tam na haczyku wisi otwieracz.
Otworzyłam butelkę, a że zrobiłam to niezgrabnie, kapsel upadł na podłogę i z typową złośliwością przedmiotów martwych potoczył się gdzieś do kąta. Chciałam go stamtąd wydostać i wtedy zauważyłam inny mały i błyszczący przedmiot, na pół wsunięty pod klapę poniżej zlewu. Gdy to podniosłam, okazało się, że to celtycki krzyż Andrei, ten sam, który nosiła na rzemyku na szyi.
Trzymając go w ręku, nalałam drinki i przyniosłam je Jossowi. Podałam mu szklankę i przyklękłam na podłodze obok łóżka.
– To było pod zlewem – pokazałam mu krzyż. Spuchnięte oko przeszkadzało mu skupić wzrok na czymkolwiek, toteż spojrzał z wyraźnym bólem.
– Co to u licha jest?
– To nosiła Andrea.
– A niech to diabli! – zaklął, a po chwili dodał: – Bądź dobrą dziewczynką i podsuń mi trochę więcej poduszek. Nigdy nie umiałem pić whisky na leżąco.
Zebrałam z podłogi dwie poduszki i podparłam go nimi. Ta czynność musiała być dla niego torturą, gdyż bezwiednie jęknął.
– Dobrze się czujesz?
– Tak, całkiem dobrze. Gdzie to znalazłaś?
– Już mówiłam, na podłodze.
– Dziś wieczorem ona tu przyszła. Powiedziała, że była w kinie. Pracowałem w warsztacie, bo chciałem dokończyć półki, więc powiedziałem jej, że jestem zajęty. Ale ona wparowała na górę, jakby nie słyszała. Poszedłem za nią i poprosiłem, żeby sobie poszła. Ale skąd! Chciała się czegoś napić, chciała porozmawiać… znasz takie gadki.
– Już kiedyś też tu była.
– Tak, raz, przed południem. Zrobiło mi się jej wtedy żal i poczęstowałem ją kawą. Ale dziś wieczór nie miałem czasu na okazywanie jej współczucia. Powiedziałem, że nie mam ochoty na drinka i poradziłem, żeby poszła do domu. Na to ona, że nie chce tam iść, bo tam nikt jej nie lubi i nie chce z nią rozmawiać, a ja jestem jedynym człowiekiem, z którym może pogadać i który ją rozumie.
– Może rzeczywiście byłeś.
– No Więc dobrze, faktycznie było mi jej żal. Kiedy pracowałem w Boscande, pozwalałem jej włóczyć się za mną. Inaczej musiałbym dosłownie wyrzucić ją za drzwi.
– A czy dziś wieczorem ją wyrzuciłeś?
– No, może nie tak dosłownie. W końcu jednak miałem dość jej zwariowanej gadaniny i tej jej pewności, że o niczym innym nie marzę jak tylko, aby wskoczyć z nią do łóżka! Straciłem cierpliwość i powiedziałem jej o tym.
– I co było wtedy?
– Raczej, czego nie było! Krzyki, łzy, oskarżenia, normalna histeria. Wyrzuciła z siebie wszystkie możliwe obelgi, a w końcu rzuciła się na mnie z pięściami. Wtedy zdecydowałem się użyć siły i zepchnąłem ją ze schodów, a za nią rzuciłem jej płaszcz i tę jej ohydną torbę.
– Ale nie uderzyłeś jej?
– Nie, ale chyba ją przestraszyłem, gdyż wypadła stąd jak oparzona. Słyszałem, jak tupie po schodach tymi swoimi okropnymi chodakami. Myślę, że musiała się pośliznąć, gdyż przy ostatnich kilku schodkach usłyszałem straszny łomot. Zawołałem za nią, aby się upewnić, że nic się jej nie stało, ale usłyszałem tylko, jak wylatuje ze sklepu trzaskając drzwiami, więc pomyślałem, że chyba nic.
– A czy mogła wtedy uderzyć się o coś tak, aby nabić sobie siniaka na twarzy?
– Myślę, że mogła, bo na dole schodów stała paka porcelany. Mogła na nią wpaść… A w ogóle, to czemu o to pytasz?
Opowiedziałam mu dalszy ciąg tej historii. Kiedy skończyłam, wydał z siebie przeciągły gwizd niedowierzania. Ale był również zły.
– To mała dziwka! Wiesz, wydaje mi się, że ona jest nimfomanką.
– Też tak myślę.
– Ciągle opowiadała o jakimś chłopaku imieniem Danus, wywlekając wszystkie intymne szczegóły, nawet najbardziej drastyczne. A teraz to rozpowiadanie na wszystkie strony, że zaprosiłem ją do kina! W jej towarzystwie nie chciałbym nawet opróżniać kubła na śmieci… Co się teraz z nią dzieje?
– Położyli ją do łóżka i Mollie wezwała lekarza.
– Jeżeli on jest rzetelnym fachowcem, powinien postawić diagnozę „samonapędzająca się histeria”. Potem powinien przepisać jej dobre lanie i wysłać z powrotem do Londynu. W ten sposób przestałaby nam wszystkim włazić w drogę.
– Biedna Andrea. Musi być bardzo nieszczęśliwa. Joss znowu dotknął moich włosów, jakby nie mógł utrzymać rąk przy sobie. Przekręciłam głowę i ucałowani grzbiet jego dłoni wraz z obdartymi kostkami palców.
– Nie uwierzyłaś jej, prawda? – zapytał.
– Ani trochę.
– A czy inni uwierzyli?
– Mollie i Eliot tak. Eliot chciał nawet dzwonić na policję, ale Grenville mu nie pozwolił.
– To ciekawe.
– Dlaczego?
– Kto przywiózł Andreę do domu?
– Myślałam, że już ci mówiłam. Morris Tatcombe, wiesz, ten chłopak, który pracuje u Eliota.
– Morris? A niech mnie… – Urwał wpół zdania i powtórzył: – Morris Tatcombe!
– To co, że on?
– Rebeko, zbierz się w kupę i pogłówkuj trochę. Jak myślisz, kto mi dał ten wycisk?
– Chyba nie Morris? – Nie chciałam w to uwierzyć.
– Morris z trzema kumplami. Poszedłem „Pod Kotwicę” napić się’piwa i coś zjeść, a kiedy wychodziłem, rzucili się na mnie.
– Poznałeś, że to był Morris?
– A któż by inny? Zagiął na mnie parol od czasu naszej ostatniej sprzeczki, kiedy to wylądował w rynsztoku. Już myślałem, że to był dalszy ciąg tamtego sporu, ale chyba tu chodzi o co innego.
Bez zastanowienia zaczęłam:
– Eliot… – i przerwałam, ale, było już za późno. Joss próbował mnie zachęcić.
– Co ma do tego Eliot?
– Nie, nie chcę nawet o nim mówić!
– Sądzisz, że to on mógł napuścić na mnie Morrisa?
– Nie wiem.
– Mógł, wiesz o tym. Przecież mnie nienawidzi. To się trzyma kupy.
– Hm… myślę, że jest o ciebie zazdrosny. Nie podoba mu się, że jesteś w takiej zażyłości z Grenville’em ani to, że Grenville tak cię lubi. Ale… – Zdenerwowana, obracałam szklankę w ręku. – Jest jeszcze coś.
– Sądząc po twoim głosie można by przypuszczać, że co najmniej zamordowałaś kogoś. Co tam jeszcze ma być?
– To biurko, które stoi w twoim warsztacie. Zobaczyłam je wtedy, kiedy tu byłam, a ty rozmawiałeś przez telefon.
– Aha, to dlatego tak nagle wyleciałaś wtedy na deszcz! O co tu chodzi?
– To biurko i krzesło w stylu chippendale pochodzą z Boscarvy.
– Wiem o tym.
Zaskoczył mnie spokój, z jakim to powiedział.
– Ale ty ich nie zabrałeś, Joss?
– Nie zabrałem, lecz kupiłem.
– Od kogo?
– Od faceta, który ma sklep z antykami niedaleko Fourbourne. Jakiś miesiąc temu byłem tam na aukcji i w drodze powrotnej wstąpiłem do niego. Wtedy zobaczyłem te rzeczy u niego w sklepie. A że znam już wszystkie meble Grenville’a, stąd wiedziałem, że te były z Boscarvy.
– Kto więc je stamtąd zabrał?
– Przykro mi burzyć twoje złudzenia, ale to twój kuzyn Eliot.
– Ależ Eliot nic o nich nie wiedział!
– Owszem wiedział, i to na pewno. Pamiętam, że stały w jednym z pokoi na poddaszu. Pewnie liczył, że nikt nigdy nie zauważy ich braku.
– Ale dlaczego miałby to zrobić?
– Skoro już bawimy się w szczerość, to wiedz, moje drogie dziecko, że Eliot jest zadłużony po uszy. Garaż sfinansował głównie Ernest Padlow. Kosztowało to majątek i przez ostatnie dwanaście miesięcy przynosi regularne straty. Nie mam pojęcia, na co Eliotowi było potrzebne akurat pięćdziesiąt funtów, przy takim długu to kropla w morzu. Chyba że potrzebował gotówki na jakiś bieżący wydatek, może chciał zapłacić rachunek, zagrać na wyścigach, czy ja wiem? Między nami mówiąc, uważam, że on nie nadaje się do prowadzenia własnej firmy. Powinien raczej pracować u kogoś i pobierać regularne wynagrodzenie. Może kiedyś wieczorem, w Boscarvie, przy drinku, spróbujesz go o tym przekonać?
– Nie do twarzy ci z tą ironią.
– Wiem, ale Eliot działa mi na nerwy. Zawsze mi działał.
Miałam niejasne poczucie, że powinnam znaleźć jakieś usprawiedliwienie dla Eliota.
– Może jemu się wydawało, że Boscarva i wszystko, co w niej jest, należą już do niego, i dlatego myślał, że to nie jest już kradzież…
– Kiedy zauważyliście brak tych rzeczy?
– Jakieś dwa dni temu. Chodzi o to, że to biurko należało kiedyś do mojej matki, więc teraz należy do mnie. Dlatego zaczęliśmy go szukać.
– To Eliot miał pecha.
– Na to wyszło.
– I pewnie próbował wam wmówić, że ja je zabrałem?
– Oczywiście – przyznałam ze smutkiem.
– A co na to Grenville?
– Powiedział, że nigdy nie zrobiłbyś czegoś takiego.
– No i znowu się pokłócili?
– Otóż to.
Joss głęboko westchnął i zapadła cisza. Ogień zaczynał przygasać i w pokoju znów zrobiło się zimno. Wstałam, aby dołożyć drew do ognia, ale Joss mnie zatrzymał.
– Zostaw to.
Spojrzałam na niego ze zdziwieniem. Skończył drinka, odstawił pustą szklankę na podłogę, odrzucił koc i zaczął wstawać z łóżka.
– Joss, nie możesz…
Przyskoczyłam do niego, ale odsunął mnie i powoli, stopniowo stanął na nogi. Wtedy uśmiechnął się do mnie triumfująco, chociaż pobity i potłuczony, w bandażach i pomiętych dżinsach, wyglądał dosyć dziwacznie.
– Ruszamy do boju! – zaanonsował.
– Joss, co chcesz zrobić?
– Jeżeli znajdziesz mi jakąś czystą koszulę i parę butów, będę mógł się ubrać. Wtedy zejdziemy na dół, wsiądziemy do mojego wozu i pojedziemy do Boscarvy.
– Przecież nie możesz prowadzić w takim stanie!
– Mogę zrobić wszystko, co zechcę – oświadczył i byłam skłonna w to uwierzyć. – Teraz nie dyskutuj, tylko poszukaj moich rzeczy.
Nie pozwolił mi także wziąć samochodu Mollie. „Zostawimy go tutaj, nic mu się nie stanie. Rano ktoś go przyprowadzi”. Jego furgonetka stała zaparkowana w wąskiej uliczce. Wsiedliśmy, Joss włączył silnik i wycofał wóz na jezdnię. Musiałam dawać mu wskazówki, w którą stronę ma kręcić kierownicą przy cofaniu, gdyż był zbyt zesztywniały, aby móc obracać się do tyłu. Przejechaliśmy przez miasteczko ulicami, które były mi już znane, przez wszystkie skrzyżowania i dalej pod górę.
Siedziałam patrząc przed siebie, z rękami ciasno splecionymi na kolanach. Wiedziałam, że musimy jeszcze o czymś pomówić, i to już, zanim dotrzemy do Boscarvy. Tymczasem Joss, czując się najwyraźniej zadowolony z życia, zaczął podśpiewywać: „Pamiętam dzień, gdy pierwszy raz ujrzałem cię…”
– Joss!
– Co tym razem?
– Jest jeszcze coś.
– Chyba nie kolejny trup w szafie? – Był wyraźnie przerażony.
– Och, nie żartuj.
– Przepraszam. O co chodzi?
Przełknęłam ślinę, aby pozbyć się dziwnego ucisku w gardle.
– Chodzi o Zofię.
– Co znowu z Zofią?
– Grenville dał mi klucz od swojej pracowni, abym wybrała sobie jakiś obraz, który mogłabym zabrać ze sobą do Londynu. Znalazłam tam portret Zofii. Tym razem taki, na którym było widać twarz. Eliot poszedł mnie tam szukać i też to zobaczył.
Tym razem milczenie trwało dłużej. Spojrzałam na twarz Jossa, ale jego profil był nieruchomy, skierowany w stronę drogi przed nami.
– Aha – powiedział w końcu.
– Wygląda zupełnie jak ty, czy raczej ty wyglądasz zupełnie jak ona.
– To normalne, gdyż była moją babcią.
– Tak mi się właśnie wydawało.
– A więc ten portret był w pracowni.
– Czy to dlatego przeniosłeś się do Porthkerris?
– Tak. To była umowa między Grenville’em a moim ojcem. Grenville w połowie sfinansował mój sklep.
– A kim jest twój ojciec?
– Już go widziałaś. Tristram Nolan Gardner, właściciel sklepu z antykami na New Kings Road. Kupiłaś u niego dwa krzesła z miękkimi oparciami, pamiętasz?
– A on zobaczył na czeku, że nazywam się Rebeka Bayliss?
– Zgadza się. Dzięki perfidnym pytaniom i odpowiedziom zorientował się, że jesteś wnuczką Grenville’a Baylissa. Dowiedział się też, że w zeszły poniedziałek wyjechałaś pociągiem do Kornwalii…
– I wtedy zadzwonił do ciebie, abyś wyszedł na ten pociąg?
– Zgadza się.
– Ale po co robił to wszystko?
– Ponieważ zaangażował się w tę sprawę, bo wydałaś mu się zagubiona i bezradna. Chciał, żebym na ciebie uważał.
– Nadal nic nie rozumiem.
– Wiesz co? – zagadnął nagle. – Bardzo cię kocham.
– Czy za to, że jestem głupia?
– Nie, ale za to, że jesteś tak uroczo naiwna. Zofia była nie tylko modelką, ale i kochanką Grenville’a. Mój ojciec przyszedł na świat w początkach trwania ich związku, na długo przed urodzeniem się twojej matki. Zofia wyszła później za swego dawnego kolegę z lat dziecinnych, ale nie miała więcej dzieci.
– A więc Tristram…
– Tristram jest synem Grenville’a, a zatem Grenville jest moim dziadkiem. A ja mam zamiar ożenić się z moją daleką kuzynką!
– A Pettifer mówił, że Zofia nie znaczyła wiele dla Grenville’a, tyle tylko, że dla niego pracowała.
– Gdyby to miało pomóc Grenville’owi, Pettifer przysiągłby, że czarne jest białe.
– Przypuszczam, że tak by właśnie postąpił. Ale Grenville w gniewie nie był aż tak dyskretny: „Nie jesteś moim jedynym wnukiem… „
– Grenville to powiedział?
– Tak, do Eliota. A Eliot sądził, że miał na myśli mnie.
Dojechaliśmy na szczyt wzgórza. Światła miasteczka zostały daleko w tyle. Przed nami, za stłoczonymi razem domkami Ernesta Padlowa, rozpościerała się ciemna linia brzegu nakrapiana światełkami przypadkowo rozrzuconych farm. Jeszcze dalej był już tylko czarny przestwór morza.
– Nie przypominam sobie, abyś prosił mnie o rękę – nadmieniłam.
Mikrobusik podskakiwał i trząsł się na wjeździe do Boscarvy.
– Nie umiem prosić o cokolwiek – wyjaśnił Joss. Zdjął jedną rękę z kierownicy i położył ją na mojej.
– Zwykle po po prostu mówię, o co mi chodzi.
Podobnie jak kiedyś, Pettifer wyszedł nam na spotkanie. Gdy tylko Joss wyłączył silnik samochodu, w hallu zapaliło się światło. Pettifer otworzył drzwi, jakby instynktownie wyczuł, że nadjeżdżamy.
Patrzył, jak Joss otwiera drzwi samochodu i z wyraźnym bólem wydostaje się z niego. Zauważył twarz Jossa…
– Na miłość boską, co ci się stało?
– Mieliśmy małą różnicę zdań z naszym starym znajomym Morrisem Tatcombe. Sądzę, że nie wyglądałbym tak, gdyby Morris nie miał ze sobą trzech swoich kumpli.
– Dobrze się czujesz?
– Tak, nic mi nie będzie, kości są całe. Chodźmy do środka.
Kiedy weszliśmy, Pettifer zamknął za nami drzwi.
– Joss, naprawdę cieszę się, że cię widzę. Dobrześmy się tu poznali i nie omyliłem się.
– Jak się czuje Grenville?
– Wszystko w porządku. Siedzi jeszcze w salonie i czeka na powrót Rebeki.
– A Eliot?
Pettifer spoglądał to na mnie, to na Jossa.
– Wyjechał.
– Lepiej będzie, jeśli opowiesz nam o tym wszystkim – podsumował Joss.
Rozsiedliśmy się wokół stołu w kuchni.
– Po wyjeździe Rebeki Eliot zszedł do pracowni i przyniósł stamtąd portret Zofii. To był ten, którego szukaliśmy i nigdy nie mogliśmy znaleźć.
– Nie rozumiem – wtrąciłam. Joss wyjaśnił.
– Tylko Pettifer wiedział, że Zofia była moją babcią. To wszystko działo się tak dawno temu, że nikt jej już nie pamiętał. Grenville wolał, żeby tak zostało.
– Ale dlaczego istnieje tylko jeden portret Zofii, na którym widać jej twarz? Grenville na pewno namalował ich więcej. Co się stało z resztą?
Nastąpiła mała przerwa, w trakcie której Joss i Pettifer spoglądali po sobie. Na Pettifera wypadło udzielić odpowiedzi, co zresztą zrobił z wielkim taktem.
– Wszystko przez starszą panią Bayliss. Była zazdrosna o Zofię, nie żeby znała choć cień prawdy, ale dlatego że Zofia była częścią drugiego życia pana komandora, dla którego pani Bayliss nie miała czasu.
– Chodzi ci o jego malowanie?
– Tak. Z Zofią nigdy nic jej nie łączyło, najwyżej chłodne „dzień dobry”, jeżeli przypadkiem spotkały się na mieście. Pan komandor wiedział o tym i nie chciał jej martwić, dlatego rozsprzedał wszystkie portrety Zofii… no, z wyjątkiem tego, który znaleźliście. Wiedzieliśmy z Jossem, że on gdzieś tu musi być. Kiedyś spędziliśmy cały dzień na poszukiwaniach, ale nic nie znaleźliśmy.
– A co zrobilibyście, gdybyście go znaleźli?
– Nic. Po prostu nie chcieliśmy, aby znalazł go ktokolwiek inny.
– Nie rozumiem, dlaczego to było takie ważne.
– Grenville nie chciał, aby ktokolwiek wiedział o jego związku z Zofią – wyjaśnił Joss. – Nie dlatego, żeby się tego wstydził, bo bardzo ją kochał. Gdyby umarł, nie miałoby to już znaczenia. Ale żyje, jest człowiekiem dumnym i postępującym według pewnych zasad moralnych. Możemy je uważać za staroświeckie, jednak są to wciąż jego zasady. Czy to ci coś wyjaśnia?
– Myślę, że tak.
– Dzisiejszej młodzieży – wymówił z trudnością Pettifer – wydaje się, że to ona wymyśliła swobodę obyczajów. W tej dziedzinie nie ma nic nowego pod słońcem, tylko że za czasów młodości pana komandora robiło się to bardziej dyskretnie.
Zgodziliśmy się z tym bez oporów. Tu wtrącił się Joss.
– Odbiegliśmy trochę od tematu. Pettifer zaczął mówić o Eliocie…
Pettifer spróbował się skupić.
– Więc tak. Eliot wtargnął jak burza do salonu i ustawił ten portret nad kominkiem, obok tego drugiego, który przedtem tam wisiał. Pan komandor nie powiedział ani słowa, tylko się przyglądał. Wtedy Eliot zapytał:,, Co to ma wspólnego z Jossem Gardnerem?” I pan komandor powiedział mu wszystko. Całą prawdę, ale spokojnie, z godnością. Pani Rogerowa też tam była i mało jej szlag nie trafił. Krzyczała, że przez te wszystkie lata pan komandor ich oszukiwał, utrzymując Eliota w przekonaniu, że jest jego jedynym wnukiem i odziedziczy Boscarvę po jego śmierci. Pan komandor stwierdził, że nigdy nic takiego nie mówił, że to były tylko domysły i dzielenie skóry na żywym niedźwiedziu. Wtedy Eliot powiedział chłodno: „Może więc teraz będziemy mogli poznać twoje plany?” Na to pan komandor odpowiedział mu, że jego plany to jego sprawa, i miał rację!
Triumfalnej nucie tych słów towarzyszyło uderzenie pięści Pettifera w stół kuchenny.
– I co wtedy zrobił Eliot?
– Eliot stwierdził, że w takim razie umywa ręce od wszystkiego… miał na myśli całą rodzinę. Że też ma swoje plany i cieszy się, że się nas pozbędzie. Zabrał trochę papierów do teczki, nałożył płaszcz, gwizdnął na psa i wyszedł. Słyszałem, jak wyjeżdżał samochodem, i tak się to skończyło.
– Dokąd mógł pojechać?
– Przypuszczam, że do High Cross.
– A Mollie?
– Rozpłakała się, próbowała zatrzymać go, „żeby nie zrobił jakiegoś głupstwa”, jak mówiła. Błagała go, żeby został. Zrzucała winę na pana komandora. Ale oczywiście nic z tych rzeczy nie było w stanie zatrzymać Eliota. Jeżeli dorosły człowiek chce opuścić dom, to nie zatrzyma go nawet własna matka.
Na przemian targały mną smutek i sympatia dla Mollie.
– Gdzie ona jest teraz?
– Na górze, w swoim pokoju – odpowiedział Pettifer dosyć szorstko. – Kiedy zaniosłem jej tacę z podwieczorkiem, widziałem, że siedzi przy swojej toaletce jak kamienna figura.
Cieszyłam się, że nie było mnie przy tym wszystkim. To brzmiało zbyt dramatycznie. Biedna Mollie.
– Pójdę na górę i pomówię z nią – zaproponowałam.
– A ja – dopowiedział Joss – pójdę do Grenville’a.
– Powiedz mu, że za chwilę tam przyjdę. Joss uśmiechnął się.
– Poczekamy na ciebie – obiecał.
Zastałam Mollie bladą i zalaną łzami, siedzącą przy ozdobnej toaletce. To też była cecha jej charakteru, bo nawet najcięższe zmartwienie nie byłoby w stanie skłonić Mollie do rzucenia się na łóżko – przecież narzuta mogłaby się pognieść! Kiedy weszłam do jej pokoju, podniosła głowę i w potrójnym lustrze ukazały się trzy jej odbicia. Po raz pierwszy, odkąd ją widziałam, wyglądała na swój wiek.
– Czy dobrze się czujesz? – spytałam. Patrzyła w ziemię, zwijając w palcach pomiętą chusteczkę. Podeszłam do niej. – Pettifer wszystko mi opowiedział. Tak mi przykro!
– To była taka potworna nieuczciwość. Grenville nigdy nie lubił Eliota, miał do niego jakieś dziwne pretensje. Oczywiście teraz już wiemy dlaczego. Zawsze próbował kierować życiem Eliota, wtrącać się między mnie a niego. Cokolwiek zrobiłam dla Eliota, wszystko było złe.
Przyklękłam koło niej i otoczyłam ją ramieniem.
– Jestem przekonana, że chciał jak najlepiej. Czy nie mogłabyś spróbować w to uwierzyć?
– I nawet nie wiem, dokąd pojechał. Nie powiedział ani słowa. Nawet się nie pożegnał!
Zorientowałam się, że o wiele bardziej jest zmartwiona gwałtownym odjazdem Eliota niż rewelacjami dotyczącymi Jossa. To było nawet lepiej, gdyż byłam w stanie ją pocieszyć, jeśli chodziło o Eliota, natomiast niewiele mogłabym pomóc w sprawach dotyczących Jossa.
– Przypuszczam – zaczęłam ostrożnie – że Eliot mógł pojechać do Birmingham.
Spojrzała przerażona.
– Dlaczego do Birmingham?
– Eliot mówił mi kiedyś, że mieszka tam jakiś gość, który chce dać mu pracę. To coś związanego ze starymi samochodami. Wydawał się być tym zainteresowany.
– Ale ja nie mogłabym mieszkać w Birmingham!
– I wcale nie musisz. Eliot powinien zacząć żyć na własny rachunek. Daj mu szansę, aby samodzielnie pokierował swoim życiem.
– Ależ zawsze byliśmy razem!
– Więc może właśnie nadszedł czas, aby zacząć żyć oddzielnie. Masz swój dom w High Cross, a tam swój ogród i przyjaciół…
– Nie mogę opuścić Boscarvy, ani Andrei, ani Grenville’a…
– Owszem, możesz. Uważam, że Andrea powinna wrócić do Londynu, do swoich rodziców. Zrobiłaś dla niej wszystko, co mogłaś, ale tu nie jest dla niej miejsce. To, co się stało, stało się właśnie dlatego, że czuła się nieszczęśliwa i samotna. Jeśli zaś chodzi o Grenville’a – ja z nim zostanę!
W końcu zeszłam na dół, zabierając ze sobą tacę po podwieczorku. Zaniosłam ją do kuchni i postawiłam na stole. Pettifer siedział tam, czytając popołudniową gazetę, sponad której spojrzał na mnie, gdy wchodziłam.
– Co z nią? – zapytał.
– Już wszystko w porządku. Zgodziła się, że Andrea powinna wrócić do domu, do Londynu. A sama wyjedzie wtedy do High Cross.
– Zawsze tego chciała. A panienka co zrobi?, – Jeżeli nie masz nic przeciwko temu, zostanę tutaj. Przez twarz Pettifera przemknął lekki przebłysk satysfakcji, bliski osiągnięcia wyrazu pełnego zachwytu. Nie musiałam już mówić nic więcej. Zrozumieliśmy się doskonale.
Pettifer przewrócił stronę gazety.
– Oni są tam w salonie – oznajmił. – Czekają na panienkę! – Po czym skupił się nad lekturą sprawozdań z wyścigów.
Kiedy weszłam do salonu, na tle dwóch portretów Zofii w białej sukni przy kominku stał Joss, zaś Grenville siedział zanurzony w swoim fotelu. Obaj spojrzeli w moją stronę – zarówno długonogi młody człowiek o łobuzerskich, czarnych oczach, jak starszy pan, zanadto zmęczony, aby wstać. Szłam do nich, do dwóch ludzi, których kochałam najbardziej na świecie.