37651.fb2
Tęcza wypiła chyba niejedno jeziorko, a oni wciąż jeszcze siedzieli na zboczu pagórka, spoglądając na łęgi za rzeką, z których siedmiobarwna wyrastała. Chłopiec mógł mieć niewiele ponad dwudziestkę, dziewczyna mogła być o dwa lata młodsza, siedzieli w znieruchomiałym milczeniu, jak gdyby nie istniejąc dla siebie. Coś ich oddzielało, o czym ciężko było zapomnieć, a bez tego zapomnienia trudno było żyć.
Tęcza z każdą chwilą nasycała się barwami o takiej jasności i czystości - jak sama istota radości, przez jej przezroczystość widać było owe łęgi, a nad nimi liliowobłękitne niebo.
- Ależ i pije! - powiedział chłopak.
- Tak jak ty pijesz życie - odpowiedziała ona. - Wszystko tylko dla kolorów, wszystko nie wiadomo po co.
- Owszem, dla kolorów, ale nie dla siebie.
- Oczywiście, ty zawsze znajdziesz wymówkę.
Chłopak nic na to nie odrzekł. To były ich pierwsze słowa w ciągu trzech godzin. Czy warto było otwierać usta, żeby powiedzieć takie właśnie słowa?!
Przed nimi rozpościerała się Oka, mówiąc dokładniej, jedna z jej odnóg, a dalej były właśnie łęgi, z których piła tęcza, jeszcze zaś dalej, odbijając liliowe chmury, główny nurt rzeki.
Tęcza wraz ze swoim odbiciem w wodzie tworzyła jaśniejące wesołe łęgi, w których oni nie znajdowali dla siebie miejsca.
Na lewo, gdzieś w oddali, nad brzegiem głównego koryta rzeki wznosiły się wały z jakimiś ruinami - to były wały starego Riazania, który nie dźwignął się po tatarskim najściu.
Z tyłu za nimi przycupnęło zacisznie w sadach małe miasteczko Spask. Dachy miasteczka parowały, wysychały w słońcu, wcale nie pamiętając o tym, że w całości nazywają się Spaskiem. I nie chciały o tym pamiętać. Tutaj szukali schronienia mieszkańcy starego Riazania, gdy nadciągnął Batu-Chan. Ocaleli tylko nieliczni.
Tych dwoje nie uciekało do Spaska, ich po prostu przysłano tutaj z Moskwy na praktykę. Byli kończącymi studia dziennikarzami. Koledzy powitali ich w życzliwo-żartobliwy sposób:
- Bia-ło-ru-sy, bia, bia!
Oni zaś szczególnie zaprzyjaźnili się ze sobą jako krajanie.
...Po dwóch tygodniach pracy w Spasku chłopak postanowił zwiedzić okolice, i to te dalsze. Dlatego, że nie mógł dłużej z nią przebywać. Dlatego, że - zakochany w tej dziewczynie - teraz nie chciał, nie potrafił znosić jej obecności. Wszystko w niej, do niedawna takie serdeczne, stało mu się obce.
Postanowił napisać szereg reportaży o tutejszej gospodarce łąkowej, porównać ją z gospodarką swego rodzinnego Padprućcia i wyciągnąć z tego wnioski, wcale zresztą nie pocieszające.
Ale w rzeczywistości pozorował tym tylko swoją ucieczkę. Ucieczkę od samego siebie.
Więc jeździł. Był w okolicach Riazania, przeprawił się łódką przez Okę - most został zerwany przez nieoczekiwaną powódź letnią - wytrząsał wnętrzności w ciężarówkach, tłukł się starymi autobusami, pływał w łódkach, wytrzepywał w hotelach kurz z marynarki, rozmawiał z ludźmi na promach, ze starymi stróżami sianożęci, z kobietami, które posługiwały się śpiewną mową Jesienina.
Widział nie tylko to, co należało do pracy nad reportażami. Ciekawy był w ogóle życia ten człowiek o włosach barwy miodu, o błękitnym, dobrym ale czasem i surowym spojrzeniu, zagryzał wargi w sposób niewłaściwy jego latom.
Był w rodzinnych stronach Jesienina, widział w mgle podmokłych łąk ryże konie, pobrzękujące dzwoneczkami. Poznał w Sałotczy nowy hotel i wspaniałość starego właśnie restaurowanego monasteru. Były to miejsca, w których ongi przebywali ludzie o szczególnie bliskich mu nazwiskach, wyłączając tylko te dwa: ...Bahdanowicz... Kupała...
Zwiedził w Sołotczy dom rytownika Pożałostina, który opisywał Paustowski w Depeszy i w Kraju mieszczorskim. Dom był stary, z facjatką, w której pisarz urządził swój "mostek kapitański" - gabinet, z którego widać było ogród. W tym to domu przebywał Frajerman, autor Dzikiego psa Dingo. Chętnie przyjął u siebie chłopca, oprowadził go po domu, na którego ścianach wszędzie widniały prace Pożałostina. Wszystkie wykonane zostały niemodną teraz techniką - były miedziorytami... Brązowe, nie otynkowane bierwiona ścian powleczone były farbą chroniącą przed kornikami.
Gospodyni - gospodarz bowiem poruszał się z trudem - oprowadzała chłopca po ogrodzie, pełnym cienia od drzew, tak zarosłym, że nawet liście babki były jak wąskie ostrza. Gdzieniegdzie w sadzie znajdowały się murszejące ławeczki klecone z desek jeszcze przez samego Gajdara, pisarza, którego jeszcze i dziś trudno nazwać umarłym.
Mieszkali tu kiedyś trzej wielce utalentowani ludzie. Pisali książki, łowili ryby, urządzali sobie wzajem rozmaite psikusy. Paustowski pisał w łaźni, kiedy zaś bawiono się w Indian, oklejał całe ciało różnokolorowymi znaczkami ze starych kopert, co przypominało tatuaż. Nie chciał zmywać z ciała tych znaczków, gdyż całość była bardzo wzorzysta. Gaj dar pewnego razu przylepił na wrotach ogłoszenie: "Skup robaków od mieszkańców" (w Sałotczy mało było robaków) i wiejskie dzieci, przestępując z nogi na nogę, prosiły, żeby do nich po robaki wyszedł "najgłówniejszy", sam Gajdar. Uważali go za najgłówniejszego ze względu na jego posturę. Potem milicjant kazał zerwać to ogłoszenie "jako dyskredytujące". Była awantura.
Młody człowiek zobaczył starą fotografię, na której został zatrzymany wszystkim teraz znany kot, ten sam kot, opisany w świetnym opowiadaniu Kot-złodziejaszek, który pożerał ryby, zaś za węgłem łaźni stał zaczajony Paustowski.
To byli szlachetni ludzie i chłopak wiedział, że on, przeciętny człowiek, jest im bliski przez swoje pragnienie życia i radości, że z oddaniem kocha ich za wszystko.
Jednocześnie jednak w jego sercu razem z tą radością wzmagała się tęsknota, do której nie chciał się przyznać, tęsknota za nią. Smutek, iż ona wspólnie z nim nie oglądała masztowych borów Sałotczy, nie zachwycała się małą dziewczynką w autobusie, nie stąpała po wzdychającej podłodze starego domu.
Nie oglądała tego i oglądać nie chciała. Nie zachwycała się niczym i nadal niczym nie chce się zachwycać. Nieczęsto spotykał ludzi, którzy tak bardzo nie odczuwali związków z przeszłością - daleką i bliską. Z kurhanami nad brzegiem Dniepru, z Kamieniecką wieżą, z ryżymi jesieninowskimi końmi na łęgach i trzema młodymi, wesołymi ludźmi, z którymi dwaj żyją i piszą, choć nie stali się młodszymi, trzeci zaś stał się przeszłością, gdyż swój talent oddał ludziom, życie zaś - Ojczyźnie.
On zaś, w przeciwieństwie do niej, tak żywo odczuwał związki ze wszystkimi, którzy byli, którzy są, którzy będą na ziemi. To mu dawało poczucie czegoś doniosłego, znacznie ważniejszego niż on sani. Rodziło w jego duszy poczucie jakiejś wielkiej i smutnej zarazem dumy, dumne i gorzkie odczuwanie wspólnej wszystkim radości, ciche marzenie o jedności rodzaju ludzkiego. Poczucie, które tak sugestywnie wypowiedział Rublow w Świętej Trójcy.
Wracając na przypadkowo spotkanym wozie do Spaska, zastanawiał się nad tym, jak to się stało, że w ciągu tych dwóch tygodni lepiej poznał Nikę niż w czasie kilkuletniej znajomości. Aż wreszcie zrozumiał - po prostu nigdy przedtem z nią na te tematy nie rozmawiał. Był przekonany, że to wszystko istniało w sposób tak oczywisty w każdym człowieku, jest samo przez się zrozumiałe, że nie trzeba o tym nawet mówić. Podobnie jak o tym, że każdy chce kochać i być kochanym, że jest zrodzony dla miłości, szuka jej przez całe życie, modli się do niej i umiera z jej wspomnieniem.
Okazało się, że jest inaczej, że są ludzie, dla których istnieją tylko chwile, teraźniejszość. I że wśród podobnych ludzi znajduje się ona, którą kochał nazawsze, podobnie jak przeżywał radość i smutek za wszystkich. Głupia, nie przeczuwając nawet istnienia takich związków uczuciowych, zubożała samą siebie!
- To romantyczność - powiedziała wtedy, nie szczędząc ironii swojemu głosowi.
To było na trzy dni przed jego ucieczką, w czasie wspaniałego i jednocześnie tak strasznego dnia jego życia.
Przez cały ów dzień jeździli gazikiem z zarządu miejskiego, przemierzając łęgi nad Oką. Trawy uderzały w szkło wozu, pieszczotliwie ocierały się o ludzkie plecy. Całe to morze czerwieniło się koniczyną, bielało dzięcieliną, unosiła się woń miodownika, lepiła się smółka - łagodnie brzęczały pszczoły - morze to odurzało, przyprawiało o zawrót głowy. Wiodły przez to bogactwo triumfującego życia dróżki tak wąskie, że ich nogi w gaziku całe były osypane mimo woli zrywanymi kwiatami. Trawy były tak gęste, iż wydawało się, że leżąc na nich wcale nie leży się jeszcze na ziemi.
- Iwar! - zawołała.
Imię miał cokolwiek dziwne. Trochę nawet nim się szczycił, na pytanie skąd się wzięło, powołał się na tradycje, sięgające jeszcze Waregów.
- Iwar! - tak więc zawołała - miły mój, cóż to się dzieje?
Powiedziała w ten sposób po raz pierwszy. Wiedział, że niezbyt jej się podoba, nazbyt był skromny w porównaniu z innymi, dowcipnymi i sprytnymi. Może tylko to jego imię było niezwykłe?
- To po prostu radość - odparł i dodał, nieoczekiwanie dla samego siebie: - To ty!
Nie zaskoczyło to jej.
- Nie! - zaprzeczyła. - To ten wspaniały dzień. Mój Boże, jaki wspaniały dzień!
Był to rzeczywiście jeden z najlepszych dni w życiu. Iwar spochmurniał tylko jeden raz, gdy zobaczył dna jezior, spuszczonych do Oki. Widziało się jedynie czarne, spękane i łuszczące się błota. Coś niedorzecznego, przecież one i tak nie zarosną dobrą trawą, zniszczą ją wiosenne i jesienne deszcze, poprzedniej zaś urody nikt i nic już nie przywróci.
- Jaki dzień! - powtórzyła.
W trawach w których trudno było odszukać ziemię, migali jeźdźcy. Nawet końskich nóg nie było widać. Jeźdźcami tymi byli kołchozowi stróże, ale równie dobrze mogli nimi być. Zaporożcy w stepie lub scytyjscy zwiadowcy.
- Jaki wspaniały dzień!
Dzień był jak płomień. W górze słońce, na dole - barwne dywany traw. Jeden ze stróżów minął wóz. Za koniem, niemal przy samych jego kopytach biegły dwa psy.
- Jakie to są psy? - zapytała Nika jeźdźca.
- Szpiegujące!
- Wyszpiegowywują pożywienie - uzupełniła siedzącego na koniu "scyta", podtrzymując jego żart. Scyt roześmiał się, chlasnął konia nahajką, znikł razem z psami w kwiatach, w czerwonym morzu.
...Czas jakiś Iwar prowadził samochód w milczeniu. Wokół szumiały, omdlewały w upale, sucho dzwoniły, szeleściły wilgocią łęgi.