37651.fb2
...A właśnie chłopiec w trykotowej koszulce przenosił motor do łódki, ustawiał i, targając przez przynajmniej, dziesięć minut za łańcuch, usiłował go zapuścić. Był to motor jego własnej konstrukcji, więc oddał się temu jak najpoważniejszemu z obowiązków. Na brzegu zaś, aż po kostki nóg w piasku stała młoda kobieta w płóciennej niebieskiej sukienczynie, zgrabna, jasnowłosa i mówiła do swojego "marynarza":
- Nie łaź boso! Tam może być pełno tłuczonego szkła!
- Co mi tam! - odburknął marynarz o białych brwiach.
Kobieta żałowała, że oto mężczyzna jedzie na spotkanie nocy.
- Nawet nie zjadłeś, jak należy... A z twoim zdrowiem...
- Co ty, Masza, wygadujesz?! - marynarz był wyraźnie zgorszony.
I spoglądał jednocześnie na pasażerów, jakby prosząc ich na świadków: oto, proszę państwa, baba! Oczywiście, że jest mu przykro, ale cóż ma począć: lepiej babie się nie sprzeciwiać.
- I do Szatrów, Tolik, nie zaglądaj! Niech tego kuma czort weźmie!
- Do diabła z nim! - zgodził się Tolik.
- Otóż to! - I wydawało się, że kobieta zmuszała siebie do wiary, iż Tolik nie pójdzie do jakichś tam Szatrów, do kuma, którego nic prócz gorzałki nie interesuje.
Kiedy zaczęli za sobą zostawiać białe bruzdy, postać zaś kobieca zmalała, Iwar zapytał:
- Żona?
- A żona! - odparł marynarz. - Pobraliśmy się rok temu. Jak wróciłem z floty.
- Z Bałtyku?
- Nie, z Czarnego... I tutaj właśnie urządziłem się, bo przecie jakoś bliżej wody.
- Lęka się ona o ciebie!
- Wiadomo, baba! - ciepło orzekł marynarz.
- Sam pewnie ze Spaska?
- Od wieków.
- A co z twoim zdrowiem?
- At, przeziębiony trochę jestem. Tę naszą łódkę wywróciło, było to w lutym. Milę samemu przypłynąć, to drobiazg, ale we dwóch?!
- Z kimże to ty tak płynąłeś?
- Z kumem z Szatrów. Miał złamany obojczyk.
Oboje spojrzeli na marynarzyka z dużym zainteresowaniem. Ale on patrzył na słońce, odbijające się w zwierciadle Oki, był zupełnie zwyczajny.
- Co to te Szatry?
- A wieś koło Starego Riazania. Tam kiedyś takie... no... namioty stały...
- Batu-Chana?
- O, właśnie... tego Batyhi - powiedział marynarzyk, używając takiego właśnie imienia Batu-Chana, jakim go przezwali mieszkańcy tych stron lat temu osiemset.
Nika widocznie również o tym wiedziała, gdyż trwożnie uniosła łuki brwi.
Iwar usadowił ją jak najdalej od dziobu, żeby nie spadały na nią bryzgi, wydobył z podróżnej torby swoją kurtkę i narzucił na jej wąskie barki.
- Siedź spokojnie!
Kiedy odstawiał torbę, w niej coś brzękło. Zajrzał - butelka wódki, chleb i rybna konserwa. Przypomniał sobie, że chciał odwiedzić gajowego w Kniaziewie, ale zastał chatę zamkniętą i sam pojechał do Riazania, o tym zaś "skarbie" zupełnie zapomniał. Więc teraz oznajmił:
- Jedziemy jak na piknik!
- Jaki to piknik bez wódki - powiedział były marynarz i dodał: - Prawdę mówiąc, nawet jej nie trzeba, to trucizna!
Wiatr owiewał twarze, gdyż łódka po prostu mknęła przez wodę. Słońce chyliło się ku zachodowi, po całej połowie nieba jakby ktoś rozlał żurawinowy sok. Wydawało się, że Oka pełna jest nie wody, ale krwi.
- I tak było... - westchnął Tolik, jakby wyczuwając myśli Iwara.
I znów Iwar ujrzał spłoszone spojrzenie Niki.
Wyjechali na duże zwierciadło Oki. Od zachodu zbliżała się noc. Wysoki brzeg, do którego zmierzali, był ciemnokrwawy, ale gasł, jakby ziemia pochłaniała czerwień. W jarach pojawiały się ciemnoniebieskie cienie.
- Iwar!
- Co?
- Nie, nic takiego...
Coś ciemniało nad jednym z wąwozów. Była to, jak się okazało, zaniedbana cerkiew. Nie było jej za czasów Batu-Chana. Ludzie zbudowali ją znacznie później i to nie na miejscu spalanego miasta, ale za wałem, jakby obawiali się starego miejsca, które może zostało na wieki przeklęte. Zbudowali ją tutaj, ale nic dobrego z tego nie wyszło. Budowla jak gdyby zanikała w cieniu krwawych wałów - ot, osika pod rdzawą skałą!
Nad tą zaś ruiną wznosiło się coś jak płaskowzgórze, wyższe niż wszystkie zbocza i stromizny. Było takie mroczne, że aż zatrzepotały rzęsy Niki, jakby jej oczy ujrzały jakieś widmo.
Dzień już zgasł, gdy weszli do wąwozu, nawet nie zauważając wysokości nasypu, który tutaj był po prostu przedłużeniem brzegu. Spojrzeli z wysokości na złoto-niebieską rzekę, która spokojnie wchłaniała w swoje wiry nadciągającą noc.
...Przed nimi leżało coś potężnego, krągłego, granatowego i ziejącego pustką, gdzieś daleko zatrzymanego przez zarysy ciemnych i, jak się zdawało, niezbyt wysokich wałów.
Zeszli w dół i nagle zatrzymali się, opanowani przez milczenie, prawie przez trwogę.
Cała ta kotlina z jej bezkresem i ciszą, z niebieskimi cieniami, swoim odludziem przypominała księżycowy krater.
Prócz kamiennych słupów i leżących na zboczu, strzaskanych arkad, jak daleko sięgnąć wzrokiem, nie było niczego: ani kamieni, ani ruin, ani drzew.
Ciemność wciąż gęstniała. Na ultramarynie nieba pojawiła się zbłąkana gwiazdka. Ludzie zaś oddalali się od Oki, szli ku przeciwległemu brzegowi wygasłego krateru.