37774.fb2
Weryfikacja milicjantów w Trzydębach odbyła się ze znacznym opóźnieniem. Ponieważ z powodu nawału pracy wojewódzka komisja nie mogła przybyć na wizję lokalną, sprawę zlecono proboszczowi. Ksiądz Pyrko uznał, że atmosferę, sprzyjającą zadaniu wagi państwowej, wytworzy tylko konfesjonał. Oto dlaczego w sobotnie przedpołudnie Sierżant poprowadził swych pięciu podwładnych do kościoła. Czuli się onieśmieleni, służbowe czapki obracali niezgrabnie w dłoniach. Tylko kapral Jóźwiak chichotał, nadmieniając coś o cyrku i drętwej mowie, lecz wkrótce ucichł, spiorunowany wzrokiem komendanta.
Z szeregowcami duszpasterz uporał się szybko – chrztem mogli się wykazać, opozycji nie dokuczali, do PZPR nie należeli, żaden donos wskazujący na niemoralny tryb życia nie wpłynął do plebani. Szarże jednak wymagały wnikliwszej analizy, reżimowy aparat ucisku musiał mieć powody, aby właśnie ich awansować. Na pierwszy ogień wziął służbistę kaprala.
– Z jakiej rodziny się wywodzisz, synu? Bogobojnej czy wolnomyślicielskiej?
– Nie wiem. Jestem podrzutkiem.
– Ochrzczono cię?
– Nie pamiętam. A ksiądz przypomina sobie swój chrzest?
– Ja zadaję pytania, ty odpowiadaj w pokorze, bo twój, los się waży. W Boga wierzysz?
– Nie było takiego rozkazu.
– A gdyby był, to wierzyłbyś?
– Rozkazy są różne: mądre i głupie. Milicjant ma bez szemrania wykonywać polecenia zwierzchników.
– Dostrzegam w tej uwadze zdrowy sens. Chyba nie zaprzeczysz, że włóczyłeś się po puszczy tropiąc dziuple, w których ukrywali się przed represjami bojownicy o wolność?
– Lubię zbierać grzyby, to i włóczyłem się. Za konspirą myśmy nie biegali, bo i po co? Każde dziecko wiedziało, w którym mateczniku siedzą; Kukali sobie bez przeszkód. Niektórzy tak zachrypli, że do dziś ludzkie słowo nie może im wyjść z gardła.
– Wiadomo mi, iż brałeś ślub kościelny.
– Rodzina żony się uparła.
– Chcesz powiedzieć, że sakrament ślubu jest ci obojętny?
– Jaka różnica, czy babę bije się z błogosławieństwem kościelnym, czy bez? Najważniejsze, by żony nie bijać. I żeby miała co do garnka włożyć.
– Stwierdzam z zadowoleniem, mój synu, że troska o rodzinę nie jest ci obca. Tyś w czasie stanu wojennego odprowadzał do aresztu pana burmistrza Maciaruka?
– Wówczas był jeszcze wichrzycielem.
– A gdybyś dziś usłyszał taki rozkaz?
– Dziś? Mowy nie ma o odprowadzaniu; zawiózłbym łobuza do kryminału taksówką.
– Dlatego zostałeś członkiem PZPR?
– Albo to ja gorszy? Koledzy brali legitymacje, zgłosiłem się również. Później żałowałem, bo zebrania były nudne.
– Zabierałeś głos? Myślę o atakach na Kościół lub „Solidarność".
– Nikt o zdanie mnie nie pytał.
Ksiądz Pyrko na gorąco zanotował opinię o kapralu: Prymityw. Z powodu sieroctwa otrzymał mierne wychowanie. Zasady moralne szczątkowe. Dla Kościoła do odzyskania, policji może okazać się przydatny, bo bezmyślnie wykona każdy rozkaz. Do partii wstąpił kierując się owczym pędem i rozstał się z komuną bez żalu. Politycznie indyferentny.
Sierżant podszedł do konfesjonału energicznym krokiem, stukot butów odbijał się echem od sklepienia. Stanął na baczność.
– Nie demonstruj pychy, synu – powiedział proboszcz – klęknij, nasza rozmowa otoczona zostanie tajemnicą spowiedzi świętej. Jako komendant posterunku ponosisz pełną odpowiedzialność za wszelkie wybryki tutejszej milicji. Jesteś tego świadom?
– Nie było żadnych wybryków, proszę księdza. Łapaliśmy złodziei, chuliganów i pijanych kierowców.
– Powiększasz swą winę kłamstwem. Bukowskiego spałowałeś?
– Spił się jak świnia, mieliśmy kłopoty z odstawieniem go do izby wytrzeźwień. Znieważył czynnie kaprala Jóźwiaka, to i oberwał.
– Aresztowałeś inżyniera Kajdyra.
– Była sankcja prokuratorska.
– Urządziłeś pułapkę na Maciaruka. Wskutek twej nadgorliwości ten wybitny działacz opozycyjny został internowany.
– Krzywda mu się nie stała. Gdy wyszedł po trzech dobach, jechała za nim bagażówka wypełniona frykasami z darów kościelnych. Sam bym się z nim zamienił, bo wówczas w sklepach był tylko ocet i sól.
– Nie dostrzegam w tobie ani krzty skruchy. Powinieneś pojąć, że pałka sama w sobie nie jest złem, Pismo Święte uczy, iż także archaniołowie posługiwali się bronią. Ważne, w kogo godzi oręż. Gdybyś spałował sekretarza partii, Góralskiego, albo zatwardziałego komucha, Śliwę, proszę bardzo, nawet mógłbyś zasłużyć na pochwałę. Lecz ty nastawałeś na naszych ludzi, na patriotów, na szczerych demokratów walczących z reżimem o Polskę katolicką i narodową. Rozumiesz?
– Tak jest. Biłem w niedobrą stronę.
– Właśnie. Dlatego musiałbym ci dać opinię złą, zagradzającą drogę do policji. Nowa Polska, nowy ustrój, nowa policja, nie obciążona postkomunistycznym balastem.
– Ciekaw jestem, kto będzie łapał przestępców, gdy ta nowa policja zacznie się uganiać za byłymi partyjniakami albo pielgrzymować do Częstochowy.
– Akurat ciebie nie powinna o to boleć głowa. Zwróciłeś zapewne uwagę, że użyłem trybu warunkowego: musiałbym dać ci opinię złą. Lecz mogę również wystawić dobrą.
– Byle dotrwać do emerytury. Nie mam innego zawodu.
– Pod dwoma wszakże warunkami. Znasz niejaką Pelagię?
– Któżby jej nie znał? Wyjechała do Włoch z jakimś fagasem.
– Może, nie daj Bóg, wrócić. Warunek pierwszy: gdyby ta osoba pojawiła się w Trzydębach, przepędzisz na cztery wiatry.
– Zgoda.
– Warunek drugi: poskromnisz element wywrotowy.
– Ksiądz ma na myśli Felka Anarchistę?
– Jeden anarchista równy dziesięciu komunistom. Ten łotr wznieca społeczny niepokój samym wyglądem. A jego okrzyki? A jego mowy w. miejscach publicznych? A jego pogróżki pod adresem miejscowych autorytetów? Jest rozsadnikiem zła. Poskromnisz?
– Załatwione.
Obsada posterunku została zweryfikowana w komplecie. Wkrótce nadeszły nowe mundury i pragmatyka służbowa. Szeregowców przemianowano na posterunkowych, kaprala na starszego posterunkowego, a sierżantowi przysługiwał odtąd stopień przodownika. Z szyldu i pieczęci znikła milicja, a pojawiła się policja, orzeł otrzymał koronę, Rzeczpospolita Polska zastąpiła Polską Rzeczpospolitą Ludową. Wszystko po nowemu. Tylko Felek Anarchista rozrabiał po staremu. W każdą sobotę z butelką czystej wyborowej w kieszeni i czarnym proporcem umocowanym do ciupagi, pojawiał się w śródmieściu wykrzykując gromko:
– Rozpieprzyć ten burdel! Kajdyr do nocnika, Pyrko w katakumby, Maciaruk na latarnię! Niech żyje międzymiastówka anarchistyczna!
Czasem akcentował pewne elementy programowe:
– Zlikwidować wszelką władzę! Policję wystrzelić na Księżyc! Wolny kraj dla wolnego ludu!
Postulat ekonomiczny zgłaszał wciąż taki sam:
– Żądamy swobodnego dostępu do wysypiska śmieci! Precz z terrorem służb komunalnych!
Był to postulat ze wszech miar uzasadniony zważywszy, że Felek mieszkał w budzie z blachy falistej, usytuowanej właśnie na wysypisku; stamtąd wytrwałą pracą pozyskiwał surowce wtórne lub używane przedmioty codziennego użytku. Ich sprzedaż przynosiła dochód wystarczający na niezbyt wygórowane potrzeby Anarchisty.
Przodownik postanowił wywiązać się z obietnicy, danej proboszczowi. Siadł na rower i pojechał do jaskini elementu wywrotowego. Pedałował z wysiłkiem, bo wiatr w oczy, a kondycja nadszarpięta perypetiami weryfikacyjnymi. Pokonawszy pięciokilometrowy dystans, pojazd oparł o sosnę i wdrapał się na hałdę. Blaszak Anarchisty błyszczał w słońcu, wokół rosły kwiaty, tu i ówdzie zieleniły się krzewy agrestu i porzeczek. Element, rozwalony na leżaku, opalał tors.
– Ładnie tutaj, panie Felku. Domowo jakby.
– Od rana prześladował mnie zapach wędzarni, a to według wróżb chaldejskich oznacza spotkanie z policją. No i spotkanie jest. Za węgłem stoi krzesło, niech szarża siądzie. Zasiedliłem najdawniejszy odcinek Eldorado, śmieci tutaj zdążyły się zma-cerować, powstał żyzny kompost więc roślinność pnie się radośnie ku obłokom. Mogę poczęstować colą,
– Chętnie się napiję. Upał. A szczury nie dokuczają?
– Szczur, wierny towarzysz człowieka. Zwierzę pożyteczne, bo wszystkożerne, nawet głodomorem nie pogardzi. Czytam dostarczaną tu prasę – wskazał strzępy gazet ułożone w stos obok leżaka – i czego się dowiaduję? Nowa Polska będzie rajem dla gryzoni, gdyż deratyzację zlikwidowano jako przejaw komunistycznego zniewolenia. Otwarcie na Europę, a jakże, pchają się do nas śmieciarki lądem, wodą i powietrzem, nawet z Portugalii. Wciskają nam zewsząd zatrute świństwo, nieprzydatne do utylizacji, zaś urzędnicy gorliwie biorą w łapę za takie podtruwanie ludu. Dyspozycyjni pismacy bagatelizują problem, usypiają czujność, byśmy z modlitwą na ustach zmierzali pokornie ku zbiorowemu samobójstwu. Byłem tu sobie królem i panem przez lata całe, a teraz budzi mnie o świcie stuk łopat i kilofów, bo stada bezrobotnych rozgrabiają co się da: makulaturę, szmaty, złom.
– Żółć, panie Felku. Gdyby nająć ludzi i rozkręcić prywatny interes opadowy?
– Szarża sobie kpi. Mój światopogląd nie pozwala czerpać korzyści z cudzej pracy.
Usiłuję sobie wyobrazić kraj za lat kilka i cóż widzę? Gigantyczny śmietnik, gdzie zżerają się nawzajem szczury i nędzarze, a po obrzeżach byczy się stado hien, wypasionych na cudzej krwi i pocie. Mam szanować władzę, która taki los nam gotuje? Z głębi trzewi wyrywa się okrzyk rozpaczy: rozpieprzyć ten burdel!
– Właśnie ta sprawa mnie sprowadza. Demonstracje. Hasła znieważające osoby i instytucje. Zakłócanie porządku publicznego.
– Ładnie szarża to ujął. Zgodnie z moimi intencjami.
– Osobiście nie mam nic przeciw panu. W ramach pluralizmu uszanuję nawet anarchistyczne poglądy. Jednakże zmuszony jestem… wywierane są na policję naciski… proboszcz i burmistrz nalegają…
– Mam do wspomnianych trutniów stosunek sprecyzowany. Oni mogą mi, powiedzmy, wskoczyć do portek, wyjrzeć rozporkiem i -świergolić na melodię „My pierwsza brygada". Pyrko do katakumb, Maciaruk na latarnię!
– Ktoś złośliwy mógłby pana aresztować za podżeganie do czynów gwałtownych. Ja zaś nie grożę więzieniem, tylko proponuję kompromis.
– Interesujące. Jaki?
– My przymykamy oczy, a Felek Anarchista będzie krążył tylko po peryferiach, jak najdalej od kościoła i ratusza, wznosząc okrzyki wyłącznie bezosobowe.
– Nie rozumiem.
– Bez wymieniania nazwisk.
– Aha. Jeśli się zgodzę, to tylko ze względu na szarżę. Zostałem potraktowany jak człowiek, przez kogo? Przez policjanta, podporę obecnego reżimu. Widocznie zgnilizna od rybiej głowy nie dotarła jeszcze do ogona. Umowa stoi.
Felek odprowadził władzę do skarpy i wskazał dogodną ścieżkę, wiodącą do świata ludzi przedsiębiorczych, którzy poznali siłę swoich pieniędzy i radośnie wznoszą zręby kapitalizmu. Wrócił na leżak; oddawszy skórę leczniczym promieniom słonecznym, rozważał sytuację. Okrzyki bezosobowe, czemu nie? Mogą być. Skreślam nazwiska, wstawiam funkcję. Klecha do katakumb, burmistrz na latarnię! Tyż piknie. Z lokalizacją żadnych kłopotów, ponieważ peryferie Trzydębów zaraz za rynkiem, ciągną się w siną dal na wszystkie cztery strony świata. Należałoby również zmodyfikować nieco garderobę…
Pomysł wydał mu się szczęśliwy. Przyniósł z budy puszkę czarnej farby i pędzel. Na popielatym kapeluszu wymalował trupią czaszkę i skrzyżowane piszczele a biały podkoszulek ozdobił napisem „I love Bakunin". Nie używał nigdy marynarki, symbolu burżuazyjnego rozpasania, nosił świątek-piątek długi płaszcz zawsze rozpięty, więc jego miłość do teoretyka anarchizmu będzie się rzucała w oczy. Zmienił farbę na białą i na wierzchnim okryciu skopiował portret wąsatej osobistości, podpatrzony z pierwszej strony gazety. Źle wycelował i wizerunek zamiast na plecach wypadł poniżej pasa. Pokiwał głową z aprobatą, bo podobieństwo zostało zachowane; właściwy człowiek na właściwym miejscu.
W tym czasie Śliwa wychodził zadowolony z gmachu sądu, bo trzymał w dłoni odpis wyroku, nakazującego Wytwórni Nocnych Naczyń Wielokrotnego Użytku imienia Józefa Piłsudskiego przywrócenie go do pracy. Skierował się wprost do biura. Sekretarka próbowała go zatrzymać, lecz odsunąwszy ją bezceremonialnie, wtargnął do gabinetu. Dyrektor podskoczył z oburzenia:
– Zakazałem wstępu!
– Nie wrzeszcz, Kajdyr. Masz tutaj wyrok sądowy. Płacisz utracone pobory i zwracasz mi posadę.
– Po moim trupie!
– No to jesteś nieboszczykiem. Czekam w domu na wiadomość od kiedy mam zaczynać. Ale pamiętaj, że za każdy dzień zwłoki bulisz żywą gotówkę. Radziłbym ci nie podważać prawa, by mogło bronić również ciebie, gdy znajdziesz się w opresji. Widziałem kopę takich ważniaków, nadętych jak purchawki – myśleli, że dupy przyrosły im do stołków, a tymczasem na najbliższym zakręcie historia wytrącała ich z orbity. Cześć pracy!
Nie spieszył się do domu. Od śmierci Maleńkiej wiało z wszystkich kątów beznadziejną pustką. Syn, po ukończeniu polonistyki, przez rok uczył w sąsiedniej miejscowości; dojazdy zajmowały wiele czasu, wracał późnym wieczorem. Teraz wystartował wprawdzie w Trzydębach, lecz nadal w domu był gościem, gdyż wlepiono mu drugi przedmiot, wychowanie fizyczne; wciąż organizował jakieś treningi i zawody. Oby się chłopak szybko ożenił – marzył Śliwa – będę wnuki niańczył i starość nabierze sensu…
Obok sierocińca przystanął. Za żywopłotem, na małym placyku, maluchy oblegały huśtawki, a starszaki usiłowały trafić piłką do jednej bramki. Wychowawca, we wzorzystej koszuli z krótkimi rękawami, wydawał się znajomy. Majster podszedł bliżej. Łysina, nochal, krzaczaste brwi – czyżby franciszkanin w cywilu?
– Hiacynt!
– Hieronim! – ucieszył się mnich podbiegając żwawo do ogrodzenia. – Wreszcie się ujawniłeś.
– Wylali z zakonu?
– Los nie okazał łaskawości. Zostałem relegowany wskutek nacisku paru fanatyków, oby im Bóg wybaczył. Sterczałem bezradnie na szosie, zastanawiając się dokąd skierować kroki, gdy pewien uprzejmy kierowca przystanął i zaprosił do szoferki. Od niego dowiedziałem się, że z braku funduszów sierociniec mają zlikwidować, dlatego wróciłem do miasteczka. Wyobraź sobie, przejąłem się niepewnym losem tych dzieciaków. Zawsze byłem nieco sentymentalny, widocznie to nieuleczalny choroba. Burmistrz sprywatyzował ruderę, chciał słono sprzedać, lecz nabywcy nie znalazł. Przepraszam, zgłosił się ogrodnik Świderski. Opowiadano mi, że spytał na wstępie, co będzie z sierotami. Maciaruk odparł, że jego wybrano po to, by dbał o demokrację i o kasę miejską, a nie o cudze bachory.
– Jakbym go słyszał!
– Świderski jegomość wybuchowy, naubliżał władzy od najgorszych i z transakcji nici. Wtedy zameldowałem się ja. Dobrze – powiedział – bierz sobie ten majdan, ale na własny koszt, bo z budżetu nie dam grosza. No i wziąłem zastrzegając wszakże, że jeśli ośmieli się wlepić sierocińcowi podatek, to urządzę mu w ratuszu strajk okupacyjny.
– Sam gospodarzysz?
– Wyglądam na Herkulesa? Zatrudniam sprzątaczkę, kucharkę i dwie emerytowane nauczycielki. Zajrzy czasem bezinteresownie pani Róża, leczy zęby, przeziębienia, ranę opatrzy gdy trzeba. Dobrzy ludzie odmalowali pomieszczenia, bywa że podrzucą trochę produktów żywnościowych lub używanej odzieży.
– Coś kręcisz, mnichu. Jakąś forsę musisz mieć. Obrabowałeś swój klasztor?
– Bóg czuwa. Zesłał sponsora.
– Ha, jesteśmy na tropie cudu!
– Żebyś wiedział. Przydarzyła się mi historia tak nieprawdopodobna, że jej dotąd nikomu nie opowiadałem. Otóż pewnego razu Felek Anarchista znalazł na śmietnisku kupon totolotka…
Fakt, znalazł, wypełniony przepisowo i z banderolą. Gdy nazajutrz w ładunku pozostawionym przez śmieciarkę wygrzebał aktualną gazetę, ciekawość kazała mu poszukać komunikatu. Oczom własnym nie wierzył: wszystkie skreślenia były trafne, kupon wygrał główną nagrodę, opiewającą na zawrotną sumę. Przez chwilę rozważał, jak mógłby zmienić tryb życia dzięki strumieniowi gotówki, który przypadek nachalnie kierował do jego kieszeni. Perspektywy jednak nie wydawały mu się zachęcające. Wiedział, że niezależność finansowa szybko się okaże iluzją, a on tymczasem zostanie wplątany w międzyludzkie zależności i utraci rzecz najcenniejszą – absolutną wolność, jaką w swoim mniemaniu cieszył się do tej pory. Bez żalu skierował myśl w inny nurt: kogo by obdarzyć tym wątpliwym szczęściem? Drogą eliminacji doszedł do sierocińca i klamka zapadła.
Przebrał się w strój konspiracyjny – garnitur, białą koszulę, krawat, czarne półbuty wygolone policzki odświeżył wodą kolońską i ruszył do miasta. Dzieciarnia wychodziła właśnie na wycieczkę, dwójkami, jedna nauczycielka z przodu, druga z tyłu kolumny. Naliczył trzydzieścioro. Flegmatycznie odszukał w budynku Hiacynta.
– Kogo widzą oczy moje? – zdziwił się zakonnik – pan Felek bez uniformu bojowego? Co się stało?
– Oczy twoje widzą sponsora przybytku sierocego – odparł z godnością Anarchista.
– Każdy datek będzie przyjęty wdzięcznym sercem.
Felek wręczył kupon totolotka i wyrwany z dziennika komunikat. Ograniczył wymowę do jednego stwierdzenia; zabrzmiało spiżowo jak w ustach Cezara:
– Znalazłem, przybyłem, wręczyłem.
– Bóg zapłać. Tyle pieniędzy! Całoroczny budżet sierocińca. Mam świetną nalewkę na wiśniach. Zechce pan…
– Nie odmówię.
W ciasnym pokoiku usadził gościa na jedynym krześle, a sam przysiadł na żelaznym łóżku, pod obrazem przedstawiającym świętego Franciszka w ogrodzie. Wiśniówka smakowała Felkowi, cmokał z uznaniem.
– Czemu…
– Sam nie wydałem forsy?
– Tak. Mógł pan dom postawić.
– Parterowy i tylko w stanie surowym. A wykończenie?
– Na dobry samochód by starczyło.
– Nie mam garażu ani prawa jazdy. Zresztą lubię piesze spacery.
– Brak mi słów.
– Nie wracajmy do sprawy. Łatwo przyszło, łatwo poszło.
– Podarował pan moim sierotom rok beztroskiego życia.
– No i dobrze.
– Rozliczę się z każdej złotówki. Wypisać pokwitowanie?
– Nie wymagam. W razie remontu lub zakupu sprzętu służę radą. Znajdę wśród znajomych chętnych na tanią fuchę.
– Czym się odwdzięczę?
– Tą nalewką. Wziąłbym mały zapasik.
Felek opuszczał sierociniec zadowolony z siebie. Pod pachą niósł pięciolitrowy baniak z franciszkańskim trunkiem i nuci pieśń o zdradzieckich magnatach i prałatach, gnębiących lud. By przekonany, że to hymn anarchistów. Nikt mu dotąd nie powiedział, iż powtarza słowa bojowników Powstania Listopadowego, którzy wprawdzie o Bakuninie nie słyszeli, lecz potrafili zawiązać stryczek na biskupich gardłach zaprzańców sprawy narodowej.