37774.fb2
Wiosną wezbrane wody tworzą setki strumyków, które spływają z gór łącząc się w rwące potoki. Te zaś – zgromadziwszy po drodze nowe posiłki – sobie znanymi korytami suną ku rzekom, by zamienić spokojne nurty w rozszalałą kipiel, znoszącą wszystko co stanie na przeszkodzie. Tegoż dnia wydarzenia w Trzy-dębach przypominały opisane zjawisko, lecz rozwijające się w tempie przyspieszonym. Gdy tłum ze stadionu ruszał ku śródmieściu, w Pewnusi pękały bramy – załoga właśnie się dowiedziała, że firma została sprywatyzowana, a większość udziałów wykupiły trzy rodziny: Bukowscy, Kajdyrowie i Ma-ciarukowie. Oznajmiono jej również, iż nowi właściciele państwowego mienia postanowili zwolnić połowę pracowników.
Polała się krew, gdyż rozwścieczeni ludzie szturmem wzięli budynek dyrekcji rozpędzając obradującą właśnie radę udziałowców. Ciężko pobici: kuzyn Bukowskiego, ciotka Kajdyra i szwagier Maciaruka; sam dyrektor Kajdyr oszalały ze strach wyskoczył oknem z drugiego piętra, wskutek czego kark skręcił. Lokal zakładowej „Solidarności" został barbarzyńsko zdemolowany. Wyposażenie, sztandar, pół tony listów pochwalnych, dziękczynnych, proszalnych, donoszących i demaskujących – wyrzucono na bruk i podpalono.
Przewodniczącego, zasłużonego kombatanta Bukowskiego odnaleziono w ubikacji, gdzie pozorował rozwolnienie. Trząsł się jak w febrze, portek nie potrafił zapiąć rozbieganymi palcemi. Ciżba wywlekła go na otwartą przestrzeń, gdzie czekali już bardziej zawzięci robotnicy ze sztachetami i dalej pałowa biedaczysko. Skóra zsiniała, autentyczny fiolet pokrywał przestrzeń między wymalowanymi plamami, z którymi się tak dumnie obnosił. Przed niechybnym linczem uratował go stary Śliwa, zasłaniając własną piersią i trafnym argumentem:
– Dość! Zabijecie skurwysyna, a odpowiadać będziecie za człowieka!
Zaimprowizowany pochód z biało-czerwonymi szturmówkami oraz dwoma transparentami Koniec rozkradania majątku narodowego, Precz z nową nomenklaturą, pomaszerował prężnie ku centrum grodu. Jednakże pod ratusz pierwsi dotarli mieszkańcy peryferii, grupa kilkudziesięciu zaledwie osób, lecz z bębnem, trąbą i megafonem. Bęben dudnił, trąba wygrywała hejnały a przez urządzenie nagłaśniające Wywoływano natarczywie burmistrza Maciaruka. Pojawił się wreszcie na balkonie, zbiegowisko nie wyglądało groźnie. Wyznaczony delegat zagrzmiał w megafon:
– Komuna założyła nam wodociągi i pięć kilometrów kanalizacji; zabrakło tylko ostatnich stu metrów rury. Drugi rok pan urzęduje, a tej stumetrówki ani śladu. Żądamy ukończenia kanalizacji! Panie burmistrzu, gówna nas zalewają!
– Nie ma w budżecie pieniędzy na inwestycje komunalne.
– A na goszczenie arcybiskupa się znalazły?
– Nie wasza sprawa.
– Nasze miasto, nasza forsa. Żądamy ukończenia kanalizacji! Grozi epidemia! Maciaruk zniknął z balkonu; zawsze grzeszył nadmierną pewnością siebie, więc i tym razem nie docenił niebezpieczeństwa. Zadzwonił na policję, żeby przysłali posterunkowych, bo natarczywi petenci gotowi wtargnąć do budynku. Policjanci stanęli w drzwiach wejściowych, a na rynku majówka – bęben wybija rytm, trąbka kwili, a ci śmieszni faceci improwizują przyśpiewkę:
Panie burmistrzu, Gówna nas niszczą, Rurę, rurę nam daj!
Podjechała bagażówka, zaraz ochoczo doskoczyli i wyładowali pokaźną skrzynię: czterdzieści koktajli Mołotowa. Uderzenia bębna przyspieszyły, trębacz wydmuchuje z instrumentu zwariowaną melodię, a oni ujęli się za dłonie i wokół skrzyni – kółeczko w prawo, kółeczko w lewo. Zapiewajło intonuje:
Z prochu powstałeś, W proch się obrócisz, Lud oklamaleś, Lud cię odrzuci.
Hopsasa, tralala. Mają czas, są dobrze poinformowani, wiedzą że już z trzech stron rwą ku rynkowi potoki ludzkich głów – od stadionu, z Pewnusi, z podmiejskich błoni. A propos błoni. Po długiej nieobecności wrócił do Trzydębów zespół „Bolko" z rudowłosym Benjaminem. Władze nie dały zgody na występ w mieście, artyści musieli produkować się poza terenem zamieszkałym, co młodzieży nie zniechęciło i zjawiła się tłumnie na koncercie. Repertuar mieszany: najpierw tradycyjne ballady z tą o Ateuszu Pokornym, bisowaną parokrotnie, potem szatańskie songi „Wampir", „Miecz", „Szatana głos". Entuzjazm fanów sięgnął zenitu, gdy Ben przy wtórze gitary zaczął śpiewać „Kapłana":
Nawiedził mnie czarnym snem.
Poczułem go cialem.
Spaliłem biblię i krzyż.
Sutannę ubrałem.
Odkrylem prawdę jego słów
Poczułem śmierci sens.
Wieczysta siła pochłania mnie Ludzkości nadejdzie kres. Płonie krzyż na stosie krzywd Pójdziesz tam do piekieł bram, Gdzie dusza zła oświeci cię. Diabelskiej mszy wiruje czas…
Przy ostatnim wersie wzniósł w górę odwrócony krzyż, a połamawszy symbol szczątki rzucił między publiczność. Rozległy się okrzyki: „Niech żyje szatan", „Precz z Jezusem" „Lucyfer mym królem". Jakaś rozhisteryzowana nastolatka domagała się, by Pan Ciemności zabrał ją do piekła. Ujawniła się również tendencja przeciwstawna, mianowicie w hasłach: „Niech żyje Jezus", „Precz z szatanem", „Bóg naszym władcą" Rozhisteryzowna nastolatka (koleżanka tej poprzedniej) domagała się by Pan Światła zabrał ją do nieba. Do konfrontacji rzeczników obu poglądów na szczęście nie doszło.
Po występie zespół załadował sprzęt na ciężarówkę, artyści zasiedli w fordzie kabriolecie, pomalowanym na dzikie kolory i kawalkada, poprzedzana gęstwą entuzjastów, ruszyła w ślimaczym tempie ku przeznaczeniu. Rudowłosy Benjamin rozdawał autografy na prawo i lewo, słońce grzało, skowronki śpiewały, a w zbożu panoszył się kąkol.
I stało się, że wspomniane trzy rozszalałe nurty spiętrzyły się w rynku i przyległych ulicach, wchłaniając grupkę muzykalnych piromanów od gównianej rury. Tłum bulgotał, wznosił okrzyki podważające rację bytu warstw rządzących, a tym samym zagrażające demokratycznemu porządkowi. Tym prowincjonalnym kmiotkom obca bowiem była dialektyka sprawowania rządów – czuli się oszukani, wepchnięto ich z deszczu pod rynnę. Dostali się w tryby tak nachalnej indoktrynacji, o jakiej komuchom nawet się nie śniło, zaś etos demokracji okazał się parawanem, za którym odrodził się w całej okazałości kult jednostki i pomniejszych dyspozycyjnych figur kultowych. Zostali pozbawieni wszelkiej nadziei, omotani pajęczą siecią kłamstw i prawd pozornych. Sprawiedliwość społeczną zastąpiła pazerna prywata, a wolność osobistą pokorne posłuszeństwo wobec nakazów odgórnych. Pozostały im rozpacz i bunt. Oto dlaczego Trzydęby musiały przejść swój dies irae, dzień gniewu.
Burmistrz Maciaruk zwabiony zgiełkiem wyjrzał oknem i zmartwiał – rebelia panoszyła się wokół. Wkrótce dotarła doń także wiadomość o śmierci Kajdyra, o poturbowaniu szwagra i innych osób. Zaczął wydzwaniać do województwa, najpierw do komendy policji. Wysłuchał go jakiś dyżurny nadkomisarz.
– Przykro mi, panie burmistrzu. Żadnych oddziałów interwencyjnych nie możemy przysłać. Cały skład osobowy ślubuje dziś uroczyście wierność Najświętszej Marii Pannie, więc rozumiecie…
Wykręcił numer garnizonu wojskowego. Po dłuższej chwili, która wydawała się wiecznością, zgłosił się pułkownik. Wysłuchał cierpliwie relacji, potakując czasem, że rozumie położenie. Po czym wyjaśnił:
– Mam wyraźne rozkazy: żadnych interwencji przeciw cywilom. Powinien pan zrozumieć, panie burmistrzu. Przez długi czas wojsko było opluwane ze wszystkich stron za wprowadzenie stanu wojennego…
– Chociaż kilka czołgów!
– A kto zapłaci za ropę?
– Desant z helikopterów!
– Wykluczone. Drugi raz w to samo gówno nie wdepniemy. Radź pan sobie sam.
– Jak?
– Perswazją.
Nietrudno zauważyć, że różne osoby tego dnia używały śmierdzącego określenia, które – chociaż oddaje istotę rzeczy – do eleganckich nie należy. Czy jednak bojownicy o rurę mieli wołać: „Panie burmistrzu, zalewają nas końcowe produkty rozkładu materii?" Maciaruk by nie zrozumiał, o co chodzi. Ale nie ma reguł bez wyjątku – Felek Anarchista na przykład brzydził się terminologią fekaliczną, może dlatego, że uwił sobie egzystencję na wysypisku śmieci, jakże odległym od perfumerii. On również pojawił się tego brzemiennego w konsekwencje dnia na rynku. Ubrany w bojowy uniform, zwracał powszechną uwagę. Popielaty kapelusz z trupią czaszką, podkoszulek z napisem „I love Bakunin", rozpięty długi płaszcz z wymalowanym na. rewersie poniżej pasa portretem wąsatej osobistości z pierwszych stron gazet. Kroczył z namaszczeniem wymachując czarnym proporcem przymocowanym do ciupagi. Był rozradowany, ponieważ do tej pory obowiązywał go zakaz pojawiania się w pobliżu ratusza i kościoła, a obecność tłumu uwolniła go od dotkliwej dyskryminacji. Zaczął wykrzykiwać anarchistyczne slogany:
– Zlikwidować skorumpowaną władzę! Wolny kraj dla wolnego ludu! Klecha do katakumb, burmistrz na latarnię! Rozpieprzyć ten burdel!
Z drugiego krańca agory wsparły go damskie głosy z otoczenia Pelagii:
– Precz z niewolnictwem! Inkwizytorów na stos! Łapy won od naszych majtek!
Tam, gdzie zgromadziła się załoga Pewnusi i widniały transparenty, protestujące przeciw rozkradaniu majątku narodowego oraz nowej nomenklaturze, -zaczęto skandować:
– Ma-cia-ruk zło-dziej! Dyk-ta-tu-ra szwa-grów! Gra-ba-rze de-mo-kra-cji!
Ratusz milczał. Wówczas ci od rury otwarli skrzynkę i zapalili knoty na butelkach z benzyną. Pociski poleciały w okna – trzask rozbijanych szyb, błysk płomieni, rozpaczliwe krzyki urzędników. Zaczęli uciekać drzwiami i oknami, w czym im zresztą nie przeszkadzano. Jeden burmistrz się nie pojawił, widmo stryczka zapędziło go do piwnicy, gdzie szczęśliwie uniknął płomieni. Bladym świtem zabrał rodzinę, wyjechał w nieznane i słuch po nim zaginął.
Spłonęły trzy budynki: ratusz, nie do końca odbudowana plebania, siedziba partii politycznych. Tych partii powstało w Trzydębach kilkanaście, a każda składała się wyłącznie z miejskiego kierownictwa; lokalne sztaby bez żołnierzy, rzec można. Zresztą pospolite ruszenie nie było wodzom potrzebne, wszystkie żyły w doskonałej symbiozie. Mnożyły się przez pączkowanie albo łączyły się przez zlewanie; wymieniały między sobą członków i programy, miały wspólną obsługę techniczną w postaci sekretarki, sprzątaczki, woźnego i telefonu. Wszystkie też opowiadały się za demokracją, gospodarką rynkową i myślą społeczną Jana Pawła II. Chociaż, gdyby ktoś się uparł i wziął deklaracje programowe pod lupę, mógłby wykryć ślady niuansów. Sytuacje konfliktowe iskrzyły tylko na styku Porozumienia Centrum i Unii Demokratycznej, co również znalazło wyraz owego pechowego dnia.
Otóż Artysta zwołał na późne popołudnie do Zajazdu Pod Mieczem wszystkich znajomych, na „inauguracyjną sesję Polskiej Partii Przyjaciół Piwa", jak głosiły ręcznie malowane zaproszenia. Przyszło kilkanaście osób, a także stary Śliwa z synem, Benjamin z gitarą, Adam Rak z ojcem Hiacyntem Zakonnik był w habicie, co zdumiało majstra.
– Patrzcie, nasz mnich został zmobilizowany!
– Mylisz się, Hieronimie. Doszedłem do wniosku, że nikt mnie z uroczystych ślubów zakonnych nie zwolnił, nadal jestem franciszkaninem. Relegowanie z klasztoru to tyle, co wypowiedzenie mieszkania. Ubrałem habit, bo przecież ktoś musi w Trzydębach bronić autorytetu Pana Boga, narażonego na szwank wskutek bezmyślności kleru.
– Słusznie postępujesz – zauważył malarz – widzę w tym gronie szpetne gęby paru niedowiarków; dobry przykład, ba, sama twoja obecność powstrzyma ich od złośliwych komentarzy. Musimy w PPPP dbać o harmonię stosunków międzyludzkich, nie wystarczy ufać, że piwo łagodzi obyczaje. Przyłączysz się do nas?
– Wobec tak wymownych argumentów…
– Czemu nie wchodzimy do środka? – niecierpliwił się Rak.
– Pierwsza zmiana jeszcze urzęduje – wyjaśnił Artysta – wałęsiaki z mazowiecczykami ustalają wspólną strategię wyborczą. Ci chcą nadać partnerom przyspieszenie, a tamci kładą na kontrahentach grubą krechę. Kompromis niemożliwy.
Rzeczywiście. Z wnętrza lokalu dochodziły odgłosy gwałtownej kłótni i przesuwania mebli, brzęknęła wybita szyba. Po chwili jak wystrzelone z procy zaczęły wylatywać drzwiami różne postacie. Ostatni delikwent z trudem łapiąc równowagę, przemierzył trawnik i gruchnął Śliwie pod nogi. Ten podniósł go życzliwie.
– Oho, magister Markiewicz, witam witam. Ależ pana przyspieszyli!
– Z chamami próżna mowa. Jak papugi powtarzają slogany za Wielkim Elektrykiem i żaden argument do nich nie dociera. Stosują przemoc fizyczną, panowie świadkami.
– Mała próbka rządów autorytarnych – skomentował Rak – kto ośmiela się mieć własne zdanie, tego za mordę i won. Pięść zamiast argumentów.
– Pozwolę sobie zauważyć – rzekł Piotr – iż forsowany dziś przez pewne siły model pozorowanej demokracji został j opisany około roku czterechsetnego przed naszą erą przez? greckiego skrybę, Arystofanesa, w komedii „Rycerze". Dwadzieścia cztery wieki temu! Ówczesnym samozwańcom, podającym się za emanację ludu, poeta nie szczędzi dosadnych określeń. Jaki jest ów „demos"?
On wszystko widzi. Jedną stoi nogą
w Pylos, a drugą na ludowym wiecu.
A w taki sposób rozkraczywszy lapy
kuper rodzony dzierży nad Zamętnią,
ręce w Wydzierni, a myśl w Zlodziejgrodzie.
Pod koniec utworu Arystofanesowi, który zapewne wnikliwie' obserwował szalbierstwa ówczesnego reżimu, wyrywa się krzyk rozpaczy: O niecna i plugawa gębo, odęta od krzyku! Jak dlugi i szeroki świat jest cały, wszystkie wiece, procesy, celnie, trybunały, bezwstydu twego pełne!
– Nihil novi sub sole – stwierdził filozoficznie Hiacynt. – Starożytnym pisarzom nie można odmówić bystrości umysłu i odwagi cywilnej. Dobry wzór dla tych polskich autorów, którzy swoje utwory dławią wazeliną i kadzidłem.
Śliwa przedstawił krótko magistra Markiewicza. Pierwszy przewodniczący „Solidarności" w Pewnusi, wykolegowany bezceremonialnie przez Maciaruka przed dziesięciu laty. Podczas stanu wojennego nie udzielał się w żadnym związku! zawodowym. Gdy powstała Unia Demokratyczna, wstąpił…
– A dzisiaj występuję, co oznajmiam wszem wobec. Życie polityczne zaczyna przypominać remizę strażacką podczas wiejskiej zabawy: wszyscy niby tańczą, a każdy zastanawia się, kto komu przyleje, Najchętniej zgłosiłbym akces do jakiejś partii bezpartyjnej.
– Właśnie mamy zamiar utworzyć taki dziwoląg – powiedział Artysta – zapraszamy. Ci prawicowi centryści mimowoli przyspieszyli pana we właściwe miejsce.
– Kpicie ze mnie?
– Przyzwyczaisz się, Markiewicz – perswadował Śliwa otrzepując garnitur poszkodowanego – między nami jak w operetce: półżartem, półserio. Dla sztywniaków i nawiedzonych wstęp wzbroniony.
W wejściu do zajazdu przepychanka – grubas właściciel usiłował wyegzekwować należność, lecz goście odtrącili go bezceremonialnie; nie miał szans, sześciu na jednego. Wołał bezradnie:
– Kto zapłaci za połamane krzesła! Za wybitą szybę! Potłuczone szklanki!
– Mazowiecki! – odkrzyknęli wesoło i sprężystym krokiem odmaszerowali w szyku dwójkowym.
Piwosze mogli wreszcie wejść do lokalu. Kleopatra sprzątała rozbite szkło, a mąż miotał łaciną i brzuszyskiem po wszystkich kątach.
– Gdzie się lęgną takie skurwiele? Kasta właścicieli Polski, psiakrew. Jeden z drugim gnojek nie potrafi trzech zdań poprawnie sklecić, a rwie się do rządzenia. Żadnego szacunku dla ludzi, żeby ich jasna cholera!
Ledwo zdążyli się rozmieścić przy stolikach – malarz przeglądał notatki szykując się do zagajenia, inni rozlewali z namaszczeniem piwo – a tu pod oknami rozległa się Wołga Wołga, mat'radnaja, Wołga ruskaja rieka i wtoczyło się do środka dwóch zalanych w trupa osobników: ogrodnik Świderski i jego krewniak, hodowca drobiu. Drobiarz czkał regularnie i głośno, a Świderskiemu japa się nie zamykała:
– Piwo dla wszystkich. Ja funduję! Ale biznes… Ludzie, cud, powiadam, cud nagły a niespodziewany! – zachwiał się niebezpiecznie, bufet uchronił go przed upadkiem. -Sprzedałem wszystkie róże. Pięć tysięcy sztuk! Sprzedałem tonę… przejrzałych pomidorów! A ten… a ten facet opchnął… przeterminowane jaja. Sto skrzynek! Szefuniu, dwa głębsze. Za ten biznes. Za arcybiskupa. Niech przyjeżdża częściej.
Dostrzegł zakonnika i pożeglował ku niemu. Z pewnym trudem trafił dłonią do kieszeni i wyjął dwa pliki banknotów; sienkiewicze schował na powrót, a moniuszki położył przed mnichem.
– Dla sierotek na banany!
Wychylili swoją wyborową i podtrzymując się nawzajem opuścili towarzystwo, choć nie od razu udało się im wycelować w drzwi. Na dworze znów rozlała się Wołga szeroko.
– Zaczynam podejrzewać – odezwał się Hiacynt chowając pieniądze – że diabeł z nas drwi. Jego eminencja musiał wystawić dostojną osobę na kanonadę przejrzałych pomidorów i przeterminowanych jaj, abym ja mógł moim dzieciakom pokazać, jak wyglądają banany. Jeśli już zawadziliśmy o złego ducha, to chcę powiedzieć panu Benjaminowi, że byłem na koncercie. Owszem, ma pan talent, zespół też jest znakomity. Tylko po co brnąć w groteskowe sataniczne songi?
– Taka moda.
– To wy tworzycie modę.
– Niech socjolodzy szukają odpowiedzi na pytanie, dlaczego moje pokolenie, za komuny, pasjonowało się musicalem Jezus Chrystus super star, a te szczeniaki dziś kręcą się wciąż wokół szatana? Kościół tropi czerwonego luda, by na niego zwalić winę, lecz to właśnie duszpasterze winni posypać głowy popiołem. Zatruli pacjenta lekarstwami.
– Popieram – wtrącił Piotr – belferskie słowo honoru, że Ben trafił w sedno.
– Nie pomniejszam winy Kościoła, lecz szołbiznes w piekielnej deprawacji też ma pokaźny udział.
– Dyskusja nie na temat – przeciął Artysta. – Proszę o uwagę. Zaczynamy inauguracyjną sesję Polskiej Partii Przyjaciół Piwa…
Tak oto owego obfitującego w wydarzenia dnia powstała w Trzydębach siła, której nikt początkowo nie traktował poważnie. Wkrótce miała trzystu członków, trzykrotnie więcej niż pozostałe partie razem wzięte. Wygrała wybory w pięknym stylu, uzyskując wszystkie mandaty do Rady Miejskiej. W pewnym stopniu do zwycięstwa przyczyniły się występy zespołu „Bolko", (rudy Ben okazał się zdolnym agitatorem) a także zawzięta propaganda aktywistek Towarzystwa Obrony Kobiet. Chociaż przeciwnicy też nie próżnowali; pracowici centryści sprowadzili nawet jakąś figurę z centrali. Jegomość powtarzał na wiecach że jest mądry mądrością trzydębian i domagał się, by władzę ujęli w swoje ręce, po czym kazał podnosić dłoń tym, którzy popierają jego wizję demokracji. Ponieważ owa wizja rysowała się publiczności mało wyraziście, zawsze wzlatywały w górę pracowite ramiona tych samych klakierów z pierwszego rzędu. Zapytywał jeszcze pro forma, kto jest przeciw – oczywiście przeciwnicy ze strachu lub nieśmiałości się nie ujawniali, a on mógł stwierdzić z zadowoleniem bezgraniczne poparcie: wszyscy za. Dobre samopoczucie rosło w człowieku jak na drożdżach, powinien opatentować ten sposób badania opinii publicznej, jako znakomite wsparcie psychologiczne dla polityków, oderwanych od realiów społecznych.
PPPP przeprowadziła niezbędne zmiany kadrowe – burmistrzem wybrano Adama Raka, Piotr Śliwa objął kierownic two szkoły, a magister Markiewicz został dyrektorem Pewnusi; nocniki z wizerunkami sławnych osobistości zostały tam wyparte przez nocne naczynia wielokrotnego użytku, reklamujące różne gatunki piwa, a odebrane trzem pazernym rodzinom udziały wykupili na raty pracownicy.
Najbardziej zdumiewające w tej historii jest to, że przedwyborcze obietnice nowa władza spełniła co do joty w ciągu miesiąca. Było ich zresztą niewiele: wprowadzenie całodziennej sprzedaży piwa we wszystkich sklepach; przydział – na zasadach ulgowych -terenu pod ogródki działkowe i budownictwo jednorodzinne; przywrócenie ulicy oddzielającej kościół od ple-banii jej dawnej nazwy, Ateusza Pokornego; ukończenie kanalizacji. W tej ostatniej sprawie miał swój udział zakonnik Hiacynt – objechał kilka miejscowości, w których zakładano wcześniej instalacje burzowe i znalazł sporo porzuconych na łaskę losu rur o odpowiednim przekroju. Wyżebrał od pewnej firmy ciężarówkę i ściągnął zdobycz do Trzydębów. Mieszkańcy w czynie społecznym zakopali brakujący odcinek, kanalizacja ruszyła, końcowe produkty rozkładu materii porzuciły gród, a miejska kasa nie wydała na ten cel nawet złotówki.
Pewnego razu do pokoiku Hiacynta w sierocińcu wtargnął ksiądz Pyrko – wzrok dziki, włos zmierzwiony, portki cywilne, koszula w pepitkę. Padł na kolana:
– Bracie, ratuj! Jestem apostatą, porzuciłem Kościół. Jawnogrzeszę z Pelagią! Jam zgubiony dla Boga i parafian…
– Nie przesadzajmy – powiedział mnich – aniś pierwszy, ani ostatni. Napisz do biskupa, że wypowiadasz posadę. Chuć czy miłość?
– Żyć bez niej nie potrafię. Opętał mnie diabeł południowy.
– Wcale częste są w wieku dojrzałym nawroty zainteresowań seksualnych. A ona?
– Zakochana. Listy miłosne słała bez przerwy. Przygarnęła w swoim mieszkaniu. Co począć?
– Urządziłem w sierocińcu kapliczkę. Mogę dać wam ślub.
– Bez zgody Kościoła?
– Nie mieszajmy bezdusznych urzędników Pana Boga do sakramentu małżeństwa. Ślubujesz wobec Stwórcy.
– Bracie, przywracasz mi życie!
– Wstań z klęczek i zachowuj się normalnie, jeśli do szczętu nie zgłupiałeś w kościelnym kieracie. Ustalmy datę…
Jakoż pobrali się, weselisko wyprawili huczne w Zajeździe Pod Mieczem, a potem otwarli przy głównej ulicy pizzerię; cieszyła się umiarkowanym powodzeniem i dochód też przynosiła raczej skromny. Szyld namalował własnoręcznie Artysta; obok napisu Pizzeria Poludniowy Diabeł widniał frywolny szatanik, serwujący główne danie. Malarz dokonał również korekty swego dzieła w hollu szkoły – zamalował czarta, a zamiast niego posadził na taczance przy kulomiocie bolszewickiego komisarza w skórzanej kurtce. Miejmy nadzieję -pomyślał – że Lucyfer nie wyszuka mi najgorszego miejsca w otchłani, bo zwolniłem jego wysłannika od przywileju ustrzelenia księdza Skorupki i zapędziłem do roznoszenia pizzy…
Życie w Trzydębach normalizowało się, tylko kościół pozostawał długo osierocony, ponieważ kuria nie mogła znaleźć kandydata na proboszcza. Nic dziwnego, któżby kwapił się do parafii, gdzie nad plebanią znęcał się czerwony kur i moce piekielne, a bezbożny lud nawet arcybiskupa ośmielił się obrzucić nieświeżymi produktami spożywczymi? Wysuwano wprawdzie sugestię, że chwilowo mógłby spełniać posługi duchowne franciszkanin Hiacynt; lecz względy doktrynalno-dyscyplinarne przemawiały przeciw osobie. Czym zresztą on się nie przejmował – chrzcił dzieci, odprowadzał umierających na ostatnią drogę, udzielał ślubów i celebrował w świątyni zbiorowe modły. No i chwała Bogu.
1991