37774.fb2 Diabelska Ballada - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 3

Diabelska Ballada - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 3

ROZDZIAŁ TRZECI

Obmierzły rechot władcy ciemności. Ksiądz Maciąg do szturmu uderzy. Okupacja szkoły, Lenin w zakrystii. Trzydęby dostają się na czołówki prasy światowej.

Ksiądz Maciąg, uporawszy się z problemami budowlanymi, rozejrzał się bacznie po parafii i zdjęła go zgroza. Ponad połowa dorosłych nie zaglądała do świątyni nawet raz w roku. Niewinne duszyczki maluczkich dostały się w łapy podejrzanego indywiduum, nomen-omen Ateusza, któremu sekundowała niejaka Piotrowska, żyjąca w grzesznym konkubinacie z weterynarzem. Starsza młodzież przechodziła obok, nie dostrzegając swego duszpasterza, a w najlepszym razie pozdrawiała świeckim „dzień dobry" zamiast pobożnym „niech będzie pochwalony Jezus Chrystus". Szerzył się kult świętobójcy, Bolesława Śmiałego – miał już swoją ulicę, dęby, trafił do podręczników szkolnych. Fakt ten ksiądz Maciąg odczuwał jak osobistą zniewagę ponieważ to właśnie jego patrona, biskupa krakowskiego Stanisława, kazał król zarąbać w roku pańskim 1078, za co dostąpił wiekuistego potępienia, ofiarę zaś wyniesiono na ołtarze.

Uroczystość poświęcenia domu bożego uświetnił swoją obecnością sam biskup. Biły dzwony, kłoniły się przed ołtarzem sztandary, chór mieszany intonował Te Deum laudamus. Na drzwiach umieszczono tablicę: Kościół rzymskokatolicki pod Wezwaniem świętego Stanisława. W bocznej nawie pojawił się Olejny obraz, przedstawiający scenę męczeństwa, pędzla stołecznego artysty, który wprawdzie kazał sobie słono zapłacić, lecz nadał dziełu oczekiwaną wymowę. Król o ponurych rysach dzierżył miecz ociekający krwią, a za jego plecami rechotał z zadowolenia diabeł; święty natomiast miał oblicze wzniosłe, prawicę wyciągał ku niebiosom, skąd po jego duszę nadlatywali aniołowie.

Ulicami grodu przeszła imponująca procesja, a echo nabożnych pieśni dotarło nawet do uszu zatwardziałych grzeszników. Czcigodny doktor teologii przeżył swój wielki dzień. Odpocząwszy nieco, zabrał się do czynności organizacyjnych. Powołał Radę Parafialną i przeprowadził intensywne szkolenie jej członków, aby nie mieli najmniejszej wątpliwości, że zło zagnieździło się w organach władzy.

– Jak kraj długi i szeroki podnoszą się głosy protestu przeciw bezbożnemu reżimowi -mówił – azaliż nam wolno nie upomnieć się o prawa ludu bożego? Musimy spisać żądania i przedstawić je komu trzeba. Żądać, naciskać, domagać się, nie ustępować – oto metoda jedynie skuteczna.

W poniedziałek pięcioosobowa delegacja zjawiła się w ratuszu. Przewodniczył jej najstarszy z bednarzy Kuterskich, Antoni, a składała się z dwóch gospodyń domowych, nawiedzonej duchem apostolskim dentystki o imieniu Róża oraz ogrodnika Świderskiego. Lista z postulatami wylądowała na biurku.

– W porządku – powiedział naczelnik – rozpatrzymy punkt po punkcie. Bez zwłoki. Posadził gości za stołem, kazał poczęstować kawą.

– Pierwsze: przemianować ulicę Bolesława Śmiałego na ulicę marszałka Józefa Piłsudskiego. Drodzy państwo, uchwałę taką musi podjąć Rada Miejska, ja wykonuję tylko jej polecenia. Drugie: wyciąć dęby na wzgórzu. Wykluczone, odkąd ustawę o ochronie przyrody uchwalił Sejm, obowiązuje ona wszystkich obywateli. Mnie, was i proboszcza też. A pan, panie Antoni, -może dębinę na beczki sprowadzić z nadleśnictwa. Trzecie: usunąć ze szkoły nauczycieli: Pokornego i Piotrowską. A dla-czegoż to, jeśli wolno spytać?

– Bezbożnicy! – wykrzyknęła dentystka, pąsowiejąc z emocji.

– Pani Różo, pacjent przychodząc z chorym zębem pyta, czy pani jest wierząca? Jego obchodzi tylko aby zabieg wykonany został fachowo. Zastanowiliście się, kto będzie uczył wasze dzieci, jeśli zwolnimy najlepszych pedagogów?

Delegacja milczała.

– Jest jeszcze punkt czwarty: domagamy się wolności religii. Możecie wskazać choćby jeden przypadek, że komuś utrudniano praktyki religijne? A może ksiądz Maciąg miał kłopoty z budową kościoła? Nie? To powiedzcie mu, żeby przestał ludziom mącić w głowach.

Nie ulegało wątpliwości, że pierwszą rundę władza wygrała. Proboszcz wyciągnął stąd wniosek, iż dalsza rozgrywka wymaga mobilizacji opinii publicznej. Ton niedzielnych kazań stawał się coraz ostrzejszy, on zresztą wyżywał się w oratorskim kunszcie i nie zwykł hamować impetu doborem argumentów. Włosy zapuścił sobie na kark opadające, co w zestawieniu z ascetyczną twarzą i wyrazistą gestykulacją dawało mu natchniony wyraz.

Najbliższe kazanie poświęcił problemom lokalnym:

– Bracia w Chrystusie, spójrzcie na malowidło przedstawiające męczeństwo naszego patrona. Zabójca trzyma żelazo ociekające krwią, niewinnie przelaną. Hańba, po trzykroć hańba tym, co narzędzie zbrodni kazali umieścić na szyldzie spelunki, gdzie niektórzy z was trwonią ciężko zarobiony grosz. Zajazd Pod Mieczem – oto pomnik, który bezbożna władza wystawiła ohydnemu czynowi króla-świętobójcy. Azaliż myślicie, że szatan chichocze z zadowolenia tylko na tym obrazie? O nie! Obmierzły rechot władcy ciemności rozlega się dziś z różnych stron Trzydębów, a kolor jego czerwony, a znak jego sierp i młot, a gniazdo jego owe pnie zmurszałe, na urągowisko bogobojnym mieszkańcom sterczące tam, na wzgórzu. Na wasze urągowisko, drodzy bracia i umiłowane siostry! Następnej niedzieli zajął się sprawami ogólnokrajowymi:

– Gdy przemierzamy naszą piękną ojczyznę, ogarnia nas przerażenie. Oto niecne moce usiłują przekształcić Polskę w dziki kraj bez Boga. Zamiast prawdy głosi się kłamstwo, zamiast wolności daje niewolę, zamiast miłości wpaja nienawiść, zamiast moralności szerzy nieprawość. Komuż, jak nie nam, przypadło w udziale bronić wiary świętej i postawić tamę ideologii marksistowskiej, która niby Lewiatan chce pożreć kraj od tysiąca lat katolicki? Ludu boży! Możni tego świata usiłują doprowadzić nas do zniszczenia materialnego i nicości duchowej, a ty milczysz? Nie zasłonisz gorącym sercem niby tarczą swego Kościoła? Nie posłuchasz wezwania twych kapłanów? Biada nam, jeśli w potrzebie nie staniemy ramię przy ramieniu, a moce piekielne zwyciężą…

Kolejny popis oratorski sięgał w rejony wielkiej polityki O wymiarze globalnym:

– Spójrzmy na ten świat podzielony, mili bracia. Cóż dostrzegamy? Oto z jednej strony cywilizacja wyrosła w basenie Morza Śródziemnego, kolebce współczesnej kultury, orędowniczka wolności i demokratycznych swobód. Z drugiej strony barbarzyństwo nadciągające od wschodu i niosące pogardę ludzkiej indywidualności. Zaiste! Bóg pragnął nas doświadczyć niby nieszczęsnego Hioba, bowiem znaleźliśmy się w ponurym cieniu mrocznej siły, który wysysa z nas krew, chce zawładnąć umysłem, sięga pazurami po dusze naszych dziatek. Lecz nie upadajcie na duchu, bowiem powiedziane jest: poniżeni będą wywyższeni i zapanuje Królestwo Boże od oceanu do oceanu, od kontynentu do kontynentu, od Bieguna Północnego do Bieguna Południowego i jeszcze dalej. Amen.

Wielebny duszpasterz miewał wszakże przebłyski realizmu. Zdawał sobie sprawę, że samo słowo, choćby najbardziej podniosłe, nie wystarczy, gdyż owieczki odczuwają potrzeby nader prozaicznej natury. Trwała właśnie akcja nadsyłania darów kościelnych z zagranicy, więc zakrzątnął się u zwierzchników i niebawem z ciężarówek wyładowano do sali parafialnej paczki, skrzynie i worki z atrakcyjną zawartością. Zapowiedział radosną wieść z ambony, zaznaczając, że w pierwszym rzędzie obdarowani, zostaną najgorliwsi wierni, następnie rodziny wielodzietne i osoby samotne, a być może również inni potrzebujący. Pod jego dyktando Rada Parafialna sporządziła listę, po czym kogo trzeba obdzielono. Na głowę wypadło pięć kilo cukru, tyleż mąki, nieco kaszy manny, puszka oleju oraz po kilogramie masła i smalcu. Aktywiści otrzymali dodatkowo pewną ilość czekolad, kawy i herbaty.

Kaznodziejska i organizacyjna działalność księdza Maciąga zaczęła przynosić owoce: społeczność trzydębska została przykładnie podzielona na bezbożników i wierzących. Co wszakże nie wyjaśnia wszystkiego, bowiem wśród ateistów rozróżniano członków partii, spisanych na straty i niegodnych szacunku aroganckich wolnomyślicieli, którzy są narzędziem tych pierwszych; niedowiarków przypadkowych, rokujących jeszcze cień nadziei na powrót do owczarni. Wbrew pozorom podziały wśród ludu bożego okazały się bardziej skomplikowane. Najwyżej notowana kategoria to katolicy walczący słowem i czynem; za nimi osoby praktykujące regularnie i szczodre dla kościoła; dalej parafianie wprawdzie praktykujący, lecz skąpi jeszcze dalej ci, co dom modlitwy odwiedzają od wielkiego dzwonu; na samym końcu zaś postacie dwuznaczne, takie co to wprawdzie wiary się nie wypierają, ale w kieszeni noszą legitymacje różnych reżimowych stowarzyszeń. Każda grupa wymagała osobnego podejścia, tak więc – ustaliwszy fronty i taktykę – proboszcz ruszył do ataku.

Na pierwszy ogień miała pójść szkoła a na dowódcę akcji wyznaczył wikarego. I stało się, że Piotruś nie mógł wrócić do domu, gdyż pod koniec lekcji zjawił się ksiądz Pyrko z gitarą, w asyście kilku mężczyzn z emblematami Matki Bożej w klapach marynarki. Wnieśli pokaźny kufer pełen krucyfiksów. Zaraz też zbiegli się ministranci, zakładając pospiesznie na rękawy biało-czerwone opaski. Na komendę księdza wejścia zostały zamknięte i obsadzone pikietami. Manewr odbył się sprawnie, bez zbędnego rozgardiaszu, widocznie role zostały wcześniej przećwiczone. Gdy rozległ się końcowy dzwonek a korytarze wypełniły się dzieciarnią – duchowny wskoczył na krzesło i przemówił:

– Droga młodzieży! Zebraliśmy się tutaj, by izby szkolne ozdobić wizerunkiem Pana naszego, Jezusa Chrystusa, którego bezbożnicy próbują wypędzić z waszych serc. Zamanifestujemy w ten sposób naszą chrześcijańską wolę, naszą jedność z Kościołem Chrystusowym, nasz protest wobec sługusów szatana – to oni usiłują zatruwać wasze młode umysły jadem zwątpienia! Niech zawieszone na ścianach krzyże przypominają w każdej godzinie wołanie, które biegnie dziś przez całą Polskę: my chcemy Boga!

Brzęknęła gitara, popłynęła pieśń: My chcemy Boga Święta Pani, o usłysz naszych wołań glos… Śpiewali tylko członkowie chóru kościelnego, zwrotka po zwrotce; przy wtórze melodii przybysze wędrowali od klasy do klasy, w każdej zawieszając na ścianie krucyfiks.

Dyrektor Pokorny, powiadomiony o incydencie, posłał woźnego na piętro aby pozamykał drzwi, a sam zastawił drogę.

– Zabraniam! To naruszenie Konstytucji! Szkoła jest świecka!

Był wątłej postury; gdy natarła nań asysta duchownego, szansę w tej szamotaninie miał mizerne, zwłaszcza że stłoczeni w gromadę nauczyciele przyglądali się scenie biernie lub z aprobatą, a historyk nawet gorliwie wyciągał krzyże z kufra i podawał we właściwe ręce. Tylko matematyk, wysoki brodacz, nie wytrzymał. Jak pływak wiosłując ramionami przedarł się przez ciżbę, tego kopnął w kostkę, tamtemu łokciem w żołądek, a najbardziej agresywnego dosięgnął prawym sierpowym. Wśród ciszy, która nagle zapadła, rozległ się głos księdza:

– Taaak? To my na przemoc fizyczną odpowiemy strajkiem okupacyjnym. Nikt nie opuści szkoły, póki krzyże nie znajdą się tam, gdzie powinny.

– Księdzu brak piątej klepki – wykrztusił Ateusz roztrzęsiony ze wzburzenia, stukając się znacząco w czoło. – A warunki sanitarne? Jeśli zdarzy się wypadek? Bóg będzie czuwał nad swymi owieczkami.

– Wątpię – rzekł matematyk – nie dał rozumu baranowi w sutannie, to może zapomnieć też o owieczkach.

– Heretyk! – na to ksiądz, wkładając w epitet bezmiar pogardy.

– Dziękuję za komplement – odparł matematyk.

Po wstępnej wymianie poglądów zaczęły się pertraktacje. Emocje nieco opadły, więc wytargowano kompromis: najmłodsze klasy, od pierwszej do piątej, pójdą do domu, a dyrektor wyznaczy dyżurnych nauczycieli, żeby pilnowali mienia państwowego. Do czasu rozpatrzenia konfliktu przez wyższe instancje, krzyże pozostaną w tych pomieszczeniach, gdzie zdążono je już zawiesić, a w zamian okupanci nie powtórzą operacji na górnych kondygnacjach budynku. Gwarantuje się wolny wstęp do szkoły wyłącznie nauczycielom oraz wybranym rodzicom uczniów, którzy zechcą wspomóc duszpasterską opiekę. Na czas strajku szkoła odda do dyspozycji salę gimnastyczną, ponieważ stamtąd jest dostęp do umywalni i toalet.

Maluchy pomaszerowały w domowe pielesze, starsza młodzież do sali gimnastycznej, która w razie potrzeby pełniła też funkcję auli, dlatego w magazynie na zapleczu chowano ławy. Wśród rozgardiaszu i przepychanki ławy zostały ustawione rzędami, znalazł się też stół, gdzie ksiądz Pyrko ustawił zaimprowizowany ołtarz: krucyfiks na białym obrusie, po bokach dwie świece w kandelabrach, w środku mszał. Scenografia gotowa, publiczność jest, można zaczynać.

Wyglądał na dwadzieścia pięć lat, zapewne niedawno ukończył seminarium duchowne. Trafił tam z zapadłej lubelskiej wioski, ta droga do awansu społecznego wydawała się może jemu, może jego rodzicom – najwłaściwsza. Wykładowcy umiejętnie zaszczepili święty ogień wiary, by mógł ruszyć na front walki z ateizmem. Chciał zasłużyć się dla sprawy, więc zaczął przejawiać nadmierną gorliwość, która wpierw znajdowała ujście w kazaniach, by w końcu eksplodować w czynie bardziej widowiskowym. Poza tym był chłopcem całkiem sympatycznym – nosił długie czarne włosy, uśmiechał się serdecznie, uprawiał sport, no i ta gitara, towarzysząca mu od lat szczenięcych, z której teraz uczynił instrument służby bożej.

Ksiądz Pyrko na przemian zanosił modły, udzielał maluczkim pouczających nauk lub intonował przy wtórze gitary nabożne pieśni – a Piotruś kucał skulony w kącie korytarza, za drewnianą donicą rododendronu. Kryjówka była niewygodna. Przełamując strach przez wydarzeniami, których sens jeszcze doń nie docierał, postanowił uciec. Ale jak? Okna korytarza budowniczy umieścił zbyt wysoko, zaś straż przy drzwiach pełniło dwóch mężczyzn. Złapią, odstawią do sali gimnastycznej. Chyba przebojem. Drzwi zakluczone, trzeba wybić szybę. Czym, gołą ręką?

Pokombinował trochę, znajdując rozwiązanie: blaszany kosz na śmieci. Stał naprzeciw wejścia, tuż przy klatce schodowej. Żeby tam dojść, musiał przemierzyć długi korytarz po parkiecie, nie tłumiącym kroków. Jedna szansa na sto, że go nie zauważą. A gdyby tak…

Uśmiechnął się do swoich myśli. Wylazł zza donicy: parę przysiadów, by rozprostować ścierpnięte nogi. Potem ruszył biegiem, tupot butów grzmiał mu w uszach jak wystrzały. W połowie drogi zaczął krzyczeć:

– Pali się! Pali się! Tam!

Pokazywał za siebie, a kosz coraz bliżej. Pikieta strajkowa w pełnym składzie pobiegła w przeciwnym kierunku. Wówczas ucapił blaszane pudło i z rozmachem rzucił w oszklone drzwi. Szyba rozleciała się z takim trzaskiem, iż umarłego by obudził. Kątem oka dostrzegł, że tamci wracają, więc z rozpędu rzucił się szczupakiem w zbawczą dziurę, chroniąc dłońmi głowę. Padł po drugiej stronie na betonowy podest.

Zerwał się natychmiast i zaczął uciekać, utykając. Stłukłem sobie kolano – pomyślał. Ponieważ nikt go nie gonił, przystanął za zakrętem by tchu złapać i wtedy dostrzegł, że lewą dłoń ma we krwi. Rękaw koszuli był rozdarty, widocznie trafił na ułamek szkła tkwiący w drewnie; rozciął mu skórę przedramienia na całej długości. Przyłożył chusteczkę do rany połykając łzy jak maluch, a nie ośmioklasista, który tego feralnego dnia miał obchodzić swoje czternaste urodziny.

Śliwa spotkał syna w połowie drogi do szkoły; zatrzymał taksówkę, zawiózł go na pogotowie. Rana okazała się dość głęboka i lekarz musiał założyć kilka szwów. Zbadał chłopca, na szczęście poza siniakami innych obrażeń nie stwierdził. Wrócili do domu. Maleńka widząc bandaż zaczęła lamentować, sypnęła pytaniami. Mąż zreferował sprawę zwięźle:

– Ten młody klecha urządził w szkole strajk. Próbował zawiesić krzyże. Piotruś wybił szybę i prysnął, ot wszystko.

Zapłonęły świeczki na imieninowym torcie. Po odśpiewaniu solenizantowi „Sto lat", gdy deser został rozdzielony, Śliwa podniosłym tonem wygłosił orację, zwracając się do Teresy:

– Szanowna pani, od dziś masz pod dachem dwóch mężczyzn. Bo młody człowiek staje się mężczyzną nie wtedy, gdy przechodzi mutację, nie wtedy gdy wąs zaczyna mu się sypać, lecz wówczas, gdy w trudnych okolicznościach podejmie samodzielną decyzję, świadom wszystkich konsekwencji, jakie mogą go spotkać. Tak postąpił dzisiaj nasz syn i jestem z niego dumny. Zdrowie Piotrusia! Niech rośnie ojczyźnie na chwałę a rodzicom na pożytek.

Długo w noc rozważał Śliwa sytuację. Był spokojny; zazwyczaj pewne wydarzenia wytrącały go z równowagi, krążył wtedy po pokoju jak lew po klatce i wymyślał, nie, dobierając słów. Teraz jednak decyzję podejmował z rozwagą, świadom jej następstw. Kościół okupuje szkołę, czemu by nie odpłacić się pięknym za nadobne? Mogę liczyć na Raka, ale kogo jeszcze zaagituję? Kto się odważy?

Odważył się brygadzista Benjamin. Wołano go Ben, był rudowłosym drągalem, który o klerze i dogmatach wiary wyrażał się bez należytego szacunku. Przyczyny uprzedzeń należało by szukać w jego życiorysie. Otóż zawarł ślub kościelny z niejaką Pelagią, nadobną siostrą ogrodnika Świderskiego, która – jak się poniewczasie okazało – zwykła obdarzać swymi wdziękami nie tylko męża. Wpadłszy na trop wiarołomności, wystąpił o rozwód, którego też w obliczu niepodważalnych faktów sąd mu udzielił. Wówczas chytre dziewczę oświadczyło, że ma gdzieś decyzję władzy świeckiej, co Bóg związał tego człowiek nie może rozwiązać. I odmówiła opuszczenia wygodnego mieszkania. Co więcej, zaczęła sobie gachów sprowadzać pod wspólny dach i życie brygadzisty zamieniła w piekło.

Usłyszawszy rozmowę majstra z biuralistą, ich plan zatrącający o świętokradztwo, zatarł Ben łapska wielkie jak łopaty, i oświadczył, że przyłącza się natychmiast i bez zastrzeżeń. Podjął się też wymalowania stosownego transparentu, miał bowiem w domu zbędne prześcieradło i czerwoną farbę.

Nazajutrz ruszyli do kościoła. Budowla mogła imponować: wieża przypominała rakietę na rampie startowej, a kryty blachą miedzianą dach wyglądał jak skorupa małża w krainie liliputów. Zakrystia mieściła się w przybudówce z osobnym wejściem; wkroczyli do środka z godnością lecz stanowczo. Ksiądz Kurowski, siwy staruszek, oderwał się od lektury „Tygodnika Powszechnego".

– Mamy przykrą wiadomość dla księdza. Rozpoczynamy strajk. Tutaj, w zakrystii -powiedział Rak.

Popatrzył na nich uważnie wyblakłymi źrenicami. Rudzielec rozwinął płótno, gdzie czerwone litery głosiły: Protestujemy przeciwko okupacji szkoły! Poniżej, nieco drobniejszym pismem: Strajk głodowy.

– Ach, o to chodzi? Wiedziałem, że będą kłopoty. Niestety, odkąd przybył tu ksiądz doktor Maciąg, on rządzi parafią. Ja przechodzę na zasłużoną emeryturę.

Śliwa przystawił sobie krzesło, wlazł na nie, młotkiem dobytym z kieszeni wbił w boazerię gwóźdź. Zawiesił także portret Lenina w jasnej ramce. Krzesło odstawił na miejsce.

– Chyba ksiądz nie ma nic przeciw Leninowi? – zapytał. Człowiek był uczciwy, prowadził się moralnie. Nawet ślub ze swoją Nadieżdą brał w cerkwi.

Staruszek zignorował pytanie. Złożył starannie tygodnik, okulary schował do futerału.

– Panowie, jak widzę, stosują w praktyce słowa Mickiewicza: Niech gwałt się gwałtem odciska. Jak długo? Mam na myśli strajk.

– Aż ten hunwejbin Pyrko zostanie odwołany ze szkoły.

– Kto go posłał, ten może odwołać.

– Możemy liczyć na zawiadomienie proboszcza?

– Oczywiście. Jest moim obowiązkiem…

Do księdza my pretensji nie mamy. Parafianie księdza szanują. Partyjni też. Są tutaj jakieś cenne przedmioty?

– Nie ma. Od zeszłorocznego włamania trzyma się wszystko w sejfie na plebani.

– W porządku. Te drzwi prowadzą do prezbiterium? Tak.

– Proszę zamknąć je na klucz, żeby nie było gadania iż znieważamy dom boży. Ksiądz Kurowski przekręcił zamek i podreptał do wyjścia. Z dłonią na klamce odwrócił się.

– Z tą awanturą w szkole nie mam nic wspólnego, |i – Wierzymy – pokiwał głową Rak. Gdy zostali sami, milczący dotąd Ben zauważył:

– Co za historia! Wydawało się, że wymyśliliśmy coś oryginalnego, a tu słyszysz, że w zeszłym wieku poeta już wszystko zdążył opisać.

Wyszli na zewnątrz. Rak wspiął się na barki majstra i sznurkiem umocował transparent do ceglanego ornamentu. Potem zabarykadowali na wszelki wypadek drzwi. Śliwa poczuł się zmęczony, legł na skrzyni, gdzie trzymano szaty kapłańskie, a koledzy zaczęli rżnąć w oczko.

Noc minęła spokojnie, za to rankiem zrobiło się wokół gwarno. Na plac zjechały auta ekip telewizyjnych, zaroiło się od reporterów, na chodnikach gromadzili się gapie. Bez przerwy ktoś się dobijał wykrzykując to po niemiecku, to po francusku, to po angielsku. Posilili się bez pośpiechu przyniesionymi z domu wiktuałami, mszalnym winem popili, którego butelkę Ben znalazł w kącie.

– Teraz możemy gadać – zadecydował Śliwa – Adam popisze się angielszczyzną. Tylko zrób głodową minę!

Otwarli na oścież drzwi i wraz błysnęły dziesiątki fleszów, zaszumiały kamery, mikrofony wepchały się do środka. Rak nie nadążał odpowiadać na pytania.

– Jesteście komunistami?

– Należymy do PZPR.

– Który komitet was przysłał?… – Żaden. To nasza inicjatywa.

– Czego żądacie?

– Wolności przekonań. Nie chcemy ulegać szantażowi kleru.

– Co sądzicie o strajku w szkole?

– Ordynarna prowokacja. Ksiądz Pyrko próbuje z Polski zrobić drugi Iran, rządzony przez katolickich ajatollachów.

– Nie obawiacie się, że wasz krok może spowodować zamieszki?

– Nie. Wierzymy w rozsądek rodaków.

– Jak długo zamierzacie okupować zakrystię?

– Do skutku.

Wieści, groteskowo wyolbrzymione, zniekształcone, poleciały w świat. Wieczorem na księżowskim odbiorniku złapali rozgłośnię Wolna Europa; dawała właśnie przegląd doniesień agencyjnych. Komuniści okupują kościół w Trzydębach. Nowa prowokacja służby bezpieczeństwa. Reżim zdecydował się na konfrontację. Nagłe zaostrzenie stosunków między państwem a Kościołem. Ostatnie wydarzenia świadczą, że w partii zaostrza się walka między liberałami i dogmatykami. Masowe protesty napływają z całego kraju. Lech Wałęsa potępił naruszenie eksterytorialności Kościoła. Spodziewane jest specjalne oświadczenie rzecznika Episkopatu. I tak dalej, przez całą godzinę.

Rudzielec nastawił muzykę: Warszawa oferowała melodie łatwe i przyjemne w stylu retro – tango milonga, tango mych marzeń i snów. Przez otwarte okno napływało wiosenne powietrze, przesycone zapachami kwiatów. Gdzieś na drzewie gruchały gołębie. Idylla. Rak przeanalizował wpływ wydarzeń na swoje życie rodzinne i westchnął:

– Ale narozrabialiśmy! Stara łeb mi zmyje, ona biega na plebanię po paczki z darów kościelnych. Teraz skreślają z listy.

– Koledzy, pierwsze zwycięstwo w tej potyczce już odnieśliśmy – powiedział brygadzista – zgarnęło się Pyrce wiatr z żagli. Gdyby nie my, jemu by zrobili klakę. Już słyszę te szczekaczki…

Kroczył od ściany do ściany, wymachując potężnymi łapskami, kiwał rudą czupryną i stroił miny, przedrzeźniając wolno-europejskiego spikera:

– Batalia z bezbożnym reżimem trwa. Młodzież Trzydębów pod przewodem swego bohaterskiego katechety, księdza Pyrko, żąda Boga w szkole. Komunistyczny rząd bezradny wobec niezłomnej woli społeczeństwa. Czy bezpieka stłumi siłą bunt uczniów? Chwieje się główny filar narzuconej Polsce władzy – świecka szkoła. Masowe wyrazy poparcia napływają z całego kraju. Lech Wałęsa przesłał depeszę gratulacyjną na ręce księdza Pyrki. Dziś oczy świata zwrócone są na niepozorny budynek szkolny w prowincjonalnym miasteczku, który urasta do rangi symbolu walki z tyranią. Drogie polskie dzieci, jesteśmy z wami!

– Zgadza się – powiedział Śliwa – tak by wyglądało wróżenie z fusów przez demokratyczne środki przekazu, które jak wiadomo mówią prawdę i tylko prawdę.

Przesiedzieli w zakrystii jeszcze trzecią dobę. Pod osłoną nocy podkradł się do okna Piotruś; przez lufcik podał chleb, pieczonego kurczaka, parę butelek piwa, by w dobrej kondycji doczekali ranka. O wschodzie słońca zjawił się starowina.

– Chciałem panów zawiadomić, że dzisiaj lekcje będą wznowione. Młody pomocnik księdza Maciąga został w trybie nagłym urlopowany.

– Bardzo słusznie! – rzekł Śliwa uśmiechając się półgębkiem. – Staraliśmy się nie narobić tutaj bałaganu. Chłopaki, W drogę!

Kiedy już zwinęli transparent, śmieci zapakowali do siatki, a on portret Lenina wziął pod pachę – wyciągnął dłoń do księdza Kurowskiego.

– Proszę się nie dziwić…

– Synu – odparł emerytowany proboszcz – jestem za stary, żeby dziwić się czemukolwiek na tym rozwichrzonym świecie. Pożegnał się bez urazy.