37774.fb2 Diabelska Ballada - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 4

Diabelska Ballada - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 4

ROZDZIAŁ CZWARTY

Znikająca bestia. Biuralista Rak próbuje naprawić świat. Ślepota dyrektora Pewnusi. Doktor teologii demaskuje piekielne zwierzę.

Dojrzały wiek Adama Raka przypadł na schyłek owej pięknej epoki, w której królowały chwytliwe hasła: Bogaćcie się i Polak potrafi, w prasie odmieniano przez wszystkie przypadki moralno-polityczną jedność narodu, a Polska rosła w siłę i ludziom żyło się dostatniej. Ściślej mówiąc, jednym żyło się coraz dostatniej, a innym coraz gorzej. Jeśli zaś o siłę chodzi, to przypominała ona balon rozdęty miliardowymi pożyczkami, które dzieci i wnuki będą spłacać do – za przeproszeniem – osranej śmierci. Tego jednak Adam Rak ani wiedział, ani się domyślał. Był człowiekiem nieprzyzwoicie przeciętnym. Wzrost średni, twarz banalna, wykształcenie nijakie, charakter bez wyrazu, horyzont myślowy umiarkowany. Szatyn o piwnych oczach, żonaty, ojciec dwojga dzieci, właściciel mieszkania dwupokojowego w nowym bloku i malucha bez garażu. Żadnych zainteresowań poza telewizją, stosunek do pracy bezpłciowy, natomiast do alkoholu życzliwy. Można podejrzewać, że niemiłosierny Stwórca ustawił między Odrą a Wisłą sztance i tłucze bez umiaru samych Raków.

Powyższa charakterystyka jest niesprawiedliwa. Owszem, wstąpił do PZPR z czystego oportunizmu, lecz z biegiem czasu zaczął dostrzegać w programie partii pewne pozytywy, za którą warto było nadstawiać karku. Powszechne świadczenia socjalne, dostępne dla wszystkich warstw szkolnictwo, brak bezrobocia, tanie mieszkania i tak dalej. Prawda, że ochrzcił dzieci i chadzał do kościoła, gdy jednak dewocja małżonki przekroczyła granice tolerancji, zbuntował się i zerwał więzy z parafią. Przyznać również trzeba, że strawę duchową czerpał z lektury klasycznej beletrystyki, nie poprzestając na telewizyjnej papce. Jednym słowem jego charakter ulegał zmianom w czasie, krystalizował się w walce sprzeczności, których życie zwłaszcza w latach 1980-1981 nie szczędziło.

Miał Adam pewną sympatyczną cechę: lubił zwierzęta, choć z uwagi na miniaturowe rozmiary mieszkania uczucie to funkcjonowało na odległość, zdalnie sterowane, jeśli się można tak wyrazić. Czasem pogłaskał kota na podwórku, przebiegającemu psu rzucił patyk, zimą dokarmiał ptaszki, lecz żadnej żywiny w domu nie trzymał. Tylko przypadek sprawił, że zmuszony był spojrzeć na problem z bliższej, niejako dotykalnej perspektywy.

Wracał kiedyś ze spaceru, wesoło podśpiewując, bo dzień słoneczny i nieoczekiwana premia w portfelu – a tu coś ociera się o nogawkę i pomiaukuje. Patrzy – niby kot, ale większego kalibru; maść prążkowana, więc chyba nie kot; morda bezczelna, wąs gęsty, kły jak nie przymierzając u buldoga. Na pewno nie kot. Stworzenie łeb zadziera, w oczy popatruje i tak łasząc się przymilnie podąża krok w krok za Adamem, pod sam dom.

– Gdzie ja będę ciebie trzymał w tej naszej dziupli na szóstym piętrze – perswaduje Rak – idź sierotko swoją drogą,

– Miauuu, miau miau.

– Samym mlekiem nie wyżyjesz, bidulinko, a z mięsem kłopoty.

– Miiiau!

– Myszy w bloku brak, a zresztą diabli wiedzą czy byś je żarł.

– Miau mi…

Tak gawędząc a przekomarzając się weszli do windy. Przy drzwiach jednak niby-kot przepadł bez śladu. Odetchnąwszy z pewną ulgą, Adam wkroczył do mieszkania. Zjadł obiad, to znaczy łykowatą kurę z ziemniakami, popił kompotem i bez entuzjazmu przepytał starszą pociechę z lekcji. Jeszcze musiał wysłuchać codziennej porcji narzekań żony, tym razem na temat opieszałego załatwiania wczasów w Bułgarii. Połowicę los mu wyznaczył urodziwą, lecz gderliwą nad wyraz; pomiatanie rodzajem męskim wyssała z mlekiem matki. Odetchnął z ulgą, gdy wyniosła się do kuchni; mógł wreszcie zająć się gazetą. Chce siąść w fotelu, a tu dziwne zwierzę rozwala się na jego miejscu i pomrukuje zadowolone.

– Którędyś wlazł, kocurze? – zdziwił się. – Oj, dostanie nam się, bo Ania dziś wstała lewą nogą. Gdy poznasz ją bliżej, będziesz zmykał, gdzie pieprz rośnie.

To coś pokręciło łbem ze zrozumieniem, więc pogłaskał sierść jedwabistą, a elektryzującą jak sztuczne tworzywo.

– Wstawię się za tobą.

Napełnił talerz mlekiem; w okamgnieniu był pusty. Zgarnął resztki z obiadu; zniknęły natychmiast, nawet chrupania kurzych kości nie usłyszał. Oho – pomyślał – zgłodniało nieboractwo.

– Umówmy się: będę cię wołał Kubuś, dobrze? Żona wróciła i zaczęła demonstracyjnie sprzątać.

– Słuchaj, Aniutka, przydałby nam się kot.

– Zwariowałeś? Żeby mieszkanie zapaskudził?

– Miłe zwierzę. Dzieci się ucieszą.

– Nigdy! A może już przywlokłeś jakąś pokrakę?

– Właśnie…

– Gdzie jest?

– Wlazł pod kaloryfer.

Z miotłą w garści ruszyła do ataku. Intruza wszakże nie znalazła, chociaż przetrząsnęła każdy kąt.

– Kpiny sobie ze mnie urządzasz?

Wzruszył ramionami i wsadził nos w gazetę. Nie ulegało wątpliwości, że stworzenie posiadło cudowną umiejętność znikania w chwili zagrożenia. Istniało jednak niebezpieczeństwo, że może pojawić się w niestosownych momentach, co mogłoby wywołać lawinę komplikacji. Należało je nieco wytresować.

Po pewnym czasie starania Adama odniosły skutek. Kubuś materializował się, gdy tylko zabrzmiało jego imię, a przepadał bez śladu na rozkaz: znikaj! Rósł szybko i okazało się niebawem, że Rak zafundował sobie tygrysiątko, tygryska, w końcu tygrysa długiego półtora metra (nie licząc ogona) i wyglądającego nader groźnie. Zwierzę okazało się mało absorbujące, a w miarę przybierania na wadze, wręcz samowystarczalne: przeszło na wikt pozadomowy. Czym i gdzie się żywiło, Bóg wie. Przywiązało się do tego stopnia, że towarzyszyło Adamowi nawet w podróżach służbowych do odległych miejscowości. Każde słowo pana było dla niego zrozumiałe, a polecenia wypełniało z wyraźnym zadowoleniem, czego dowodem radosne pomruki i merdanie ogonem. Oczywiście chwost poruszał się nie w poziomie jak u psa, tylko w górę i w dół; czasem walił o podłogę niby w bęben, aż echo tego tam-tamu rozchodziło się po okolicy.

Adam przywykł do dziwnego zjawiska, ponieważ, jak wiadomo, są na ziemi sprawy, o których się nikomu nie śniło. Rychło też wyciągnął wniosek, że powstały sprzyjające okoliczności, z których powinien skorzystać. Byłby durniem, gdyby nie skorzystał, zachowując daleko posuniętą ostrożność. Jako człowiek przezorny, przed wypłynięciem na szersze wody postanowił przeprowadzić pewne eksperymenty w najbliższym otoczeniu. Okazji nie brakowało. Kiedyś małżonka miała wyjątkowo zły dzień i zaczęła bluzgać nieprzystojnie:

– Ty fajtłapo! Inni się bogacą, a ty przynosisz żałosną urzędniczą pensyjkę i chcesz, żebym była szczęśliwa? Niedojdo zatracona!

– Ależ Aniu, jestem uczciwym człowiekiem.

– Jesteś dupą wołową, popychadłem, beztalenciem!

– Kubuś – zdenerwował się Rak.

Tygrys pojawił się na kanopo-tapczanie. Przeciągnął się leniwie, ziewnął i wlepił żółte ślepia w panią domu. Oniemiała, zbladła, szczęka zaczęła jej kłapać.

– Proszę, kontynuuj – powiedział ze złośliwą satysfakcją. Wrzasnęła przeraźliwie, zanosiło się na atak histerii.

– Bądź cicho, skarbie, bo cię pożre. Wygląda na zgłodniałego. Omdlała osunęła się na fotel. Tymczasem zwabione krzykiem przyleciały z sąsiedniego pokoju dzieci.

– Jaki śliczny kotek! – zawołała córeczka i dalej głaskać bydlę po łbie, a trzyletni Kazik uczepił się ogona i usiłował wleźć na tapczan.

– Znikaj! – rozkazał ojciec.

Po chwili tylko wymięte poduszki świadczyły o obecności Kubusia. Przyniósł szklankę wody. Chlusnął żonie w twarz. Pogroził palcem, zaglądając w oczy, gdzie kotłowała się panika.

– Jeśli jeszcze raz otworzysz swoją niewyparzoną japę, umywam ręce. On schrupie cię w trymiga. Więcej szacunku dla ślubnego, babo.

W tym czasie mieszkanie zaczęło bezlitośnie obnażać wszelkie usterki budowlane. Paczył się parkiet, przeciekały rury, wiatr dął nie dopasowanymi oknami. Po bloku krążyła ekipa remontowa, która za słoną opłatą naprawiała własną fuszerkę. Również do Raków wkroczyli trzej bezczelni faceci w kombinezonach. Adam wskazał co i jak, po czym nieśmiało zapytał o cenę usługi.

– Bierzemy po dwa tysiące. Jak za darmo, szefuniu.

– Dobrze.

Uwinęli się w jedno popołudnie, animuszu dodawało im Piwo, które w charakterze premii musiał przynieść ze sklepu. Obmywszy się nieco, wyciągnęli prawice po swoją dolę.

– Panom należy się sześć kawałków – oświadczył Adam – a straty własne, poniesione wskutek waszego partactwa, oceniłem na piętnaście tysięcy. Z prostego rachunku wynika, że płacicie mi dziewięć tysięcy, po trzy od łebka.

– My?!

– Oczywiście. I posłuchajcie, drobni szachraje. Naprawicie bezpłatnie, podkreślam -bezpłatnie, wszystkie usterki w tym bloku, bo jeśli nie… Kubuś!

Tygrys odciął cwaniakom drogę do drzwi. Parsknął gniewnie, obnażając kły. Ogonem bił o podłogę.

– Kubuś, zbierz należność.

Chwytał zębami banknoty z rozdygotanych palców fachowców, którzy stłoczyli się w kącie, półprzytomni ze strachu, pobladli. Rak przeliczył pieniądze i wskazał drzwi:

– Won!

Poklepał tygrysa po karku i roześmiał się:

– Dobry Kubuś! Aleśmy ich rozumu nauczyli, co?

Przyszła kolej na złodziei, którzy odwiedzali każdy nowo zasiedlony dom, zanim mieszkańcy zdołali się poznać i zorganizować samoobronę. Panowała dokuczliwa grypa i Rak przed południem został sam w mieszkaniu. Łykał pigułki, co godzina płukał gardło, a nudę zabijał czytając Kubusia Fatalistę. Od pewnego czasu była to jego ulubiona lektura, ponieważ widział uderzające podobieństwo swego pechowego losu i perypetii bohatera książki. Na dzwonek u drzwi nie zareagował, zagłębiony w opis pewnej sceny miłosnej. Dopiero gdy usłyszał odgłos wytrycha w zamku, uniósł się w łóżku, obserwując z zaciekawieniem bieg wydarzeń. W przedpokoju rozległy się ciężkie kroki. Po chwili miał przed sobą ponure indywiduum o zarośniętej gębie, z workiem w jednej łapie a nożem w drugiej:

– Witam – powiedział – przyszedłeś rabować? Co najmniej pięć lat ciężkiego więzienia za napad z bronią w ręku.

– Gdzie forsa? Gdzie trzymasz dolary?

– A złoto cię, obwiesiu, nie interesuje?

– Może być złoto. Oddasz dobrowolnie, czy mam pomęczyć?

– Wolisz krugerandy czy raczej sztabki?

– Wszystko.

– To sobie weź. Z banku, przy alei Wolności numer 18.

– Gardło poderżnę! – ryknął drab rzucając się w stronę łóżka.

– Kubuś!

Tygrys złapał rękę uzbrojoną w nóż; trzasnęły kości. Uderzeniem łapy powalił opryszka na wznak i przysiadł na nim. Złodziej charczał, Kubuś oblizywał się łakomie, a Adam, powstawszy z łoża boleści, przyglądał się scenie z satysfakcją.

– Wolisz siedzieć czy być zakąską dla mojego zwierzaka? Wybieraj. Odpowiedział mu nieartykułowany bulgot; od włamywacza biła fala smrodu.

– Wynieś go, Kubuś, na śmietnik.

Tygrys pochwycił napastnika wpół i ruszył ku drzwiom, roztrącając sprzęty. Ładunek nie mieścił się w futrynie; najpierw próbował przepchać go na siłę, waląc nogami i głową o ścianę, potem jęczącego z bólu chytrze przesunął bokiem i wydostał się na klatkę schodową. Adam otworzył okno.

Wkrótce ujrzał zwierzę wlokące draba przez podwórko. W piaskownicy bawiły się dzieci, lecz zdawały się nie dostrzegać Kubusia. Natomiast ujrzał go milicjant; odskoczył przestraszony parę metrów i zaczął mocować się z kaburą.

– Znikaj! – krzyknął Rak.

Tygrys nic, dalej taszczy złodzieja w stronę śmietnika. Milicjant już wyciąga pistolet.

– Znikaj, do cholery!

Tygrys rzuca wierzgający tłumok między kubły i już go nie ma. Teraz oprych na czworakach pielgrzymuje do stóp władzy i skamle:

– Zamknijcie mnie, ja obrabiałem mieszkania, zamknijcie mnie natychmiast! Litości, bo ten diabeł zagryzie…

Adam zdenerwował się. Ochłonąwszy nieco, zaczął rozmyślać. Fakt pierwszy: Kubuś nie może zniknąć gdy ma kontakt z materialnym przedmiotem. Fakt drugi: jedni tygrysa widzą, inni nie. Dlaczego? Czym wytłumaczyć ten fenomen? Jaki z dzisiejszych obserwacji powinien wyciągnąć praktyczny wniosek? Niestety, znalezienie odpowiedzi przekraczało możliwości jego umysłu. Zamknął okno. Zegar wybił godzinę, więc trzeba połknąć dawkę antygrypiny, popić herbatą i do łóżka.

Pogłoski o grasowaniu tygrysa w tutejszej dzielnicy rozeszły się szybko. Trwało śledztwo, milicja poszukiwała naocznych świadków, tajniacy krążyli od domu do domu, wypytując mieszkańców. Bezskutecznie, Poza relacją złodzieja i posterunkowego, który go ujął, dysponowano jedynie mało precyzyjnym anonimem:

Rak Adam trzyma w domu tygrysa i szantażuje bestią uczciwych rzemieślników, co stanowi zagrożenie dla życia i zdrowia oraz spokojnej pracy ku chwale ojczyzny.

Dzielnicowy, kapral Jóźwiak, wybrał się do domniemanego gniazda zwierza. Był człowiekiem odważnym, lecz na wszelki wypadek na schodach odbezpieczył pistolet. Zadzwonił. Adam, w piżamie, uchylił drzwi, a widząc mundur speszył się jakby.

– Do mnie?

– Służbowo, panie Rak.

– Proszę wejść.

– Mogę dokonać oględzin mieszkania?

– Oczywiście. Spekulacją się nie zajmuję, handlem walutami też nie.

Kapral, zachowując konieczne środki ostrożności, z bronią na podorędziu, zajrzał do wszystkich pomieszczeń. Nieco dokładniej zlustrował zwłaszcza wannę.

– Zwierząt domowych nie hodujecie?

– Jak widać, nie.

– A dzikich?

– To znaczy?

– Na przykład małpy. Albo krokodyla. Albo tygrysa.

– Ani mi to w głowie, panie władzo. Żona by nie pozwoliła. Zresztą czym miałbym je karmić? Małpiszon wtrząchnie podczas jednego posiedzenia kilo bananów, których z braku dewiz kraj nie importuje.

– Hm. Wpłynął anonim na pana, panie Rak. Proszę przeczytać. Adam rzucił okiem i uśmiechnął się.

– Nie domyśla się pan kto to mógł napisać?

– Domyślam się? Ja wiem na pewno, panie dzielnicowy. Kiedyś zawitali w me skromne progi trzej cwaniacy. Miałem im zapłacić poważną kwotę za usunięcie usterek budowlanych Oburzyła mnie podobna bezczelność. Lokator ma bulić za usługę, którą ich psim obowiązkiem jest wykonać za darmo, sami przecież robotę sknocili. Mam rację?

– Oczywiście, panie Rak.

– Zwymyślałem łobuzów i wyrzuciłem za drzwi.

– To by tłumaczyło anonim. Są jednak jeszcze dwaj świadkowie na okoliczność tygrysa.

– Zeznania bandziora mogą być wiarygodne? Wątpię. A pański kolega, o ile mi wiadomo, nie przebywał na służbie?

– Zgadza się. Miał dzień wolny.

– To i wypić miał prawo, służba ciężka. Zresztą ludzie dziś różne rzeczy widują: a to znaki na niebie, a to Matkę Boską zstępującą ku ogródkom działkowym, a to archanioła Michała walczącego z czerwonym smokiem pod kościołem. Ja, broń Boże, niczego nie sugeruję…

– Rzeczywiście – powiedział milicjant żegnając się – życie staje się coraz bardziej skomplikowane.

Wykurowawszy grypę, Adam udał się do pracy. Na swoim biurku zastał maszynopis referatu, przygotowanego przez szefa z okazji narady produkcyjnej. Energiczny dopisek alarmował: Pilne! Natychmiast przeczytać i zgłosić uwagi. Rak oddał się lekturze; to i owo podkreślił czerwonym ołówkiem, na marginesie postawił kilka znaków zapytania i wykrzykników. Po czym zgłosił się u dyrektora.

– I cóż, panie kolego? Podoba się? Ujmuje sedno sprawy? – szef zacierał dłonie, oblicze promieniało, a w uszach ćwierkały mu skowronki samozadowolenia. Był sangwinikiem.

– Jakby to rzec, panie dyrektorze – zaczął ostrożnie Adam. – Referat jest do bani, a sedna sprawy w ogóle brak.

– Chyba pan przesadził z krytyką. Rozumiem, zaczyna się moda na opluskwianie zwierzchników, ale żeby do tego stopnia?

– Pozwolę sobie uzasadnić…

– Myślę.

– Co znaczy „wyłoniły się trudności obiektywne"? Trzeba napisać, że maszynista Bukowski spił się podczas pracy i uszkodził tłocznię, wskutek czego, zabrakło do planu pięćset różowych nocników zamówionych przez resort przedszkoli. Jak rozumieć zdanie: tu i ówdzie wystąpiły pewne uchybienia? Zła technologia, którą opatentował inżynier Kajdyr, a którą reklamowaliśmy jako sensację na skalę europejską – dała w efekcie naczynia pierwszej potrzeby z dziurami, a tych nikt nie chciał kupować. Mamy magazyny zawalone nocnikowym szmelcem, ot co. Nie wspomnę już o dozometrze; jest wiecznie Zapchany, czeka remontu od początku świata, a tymczasem Wypuszcza produkt w ciapki jadowicie zielone, co powoduje notoryczną obstrukcję u nieletnich dziatek.

– Panie Rak, osoby tu wymienione są obecnie działaczami związkowymi, wlepię im karę, to oskarżą mnie o szykanowanie! „Solidarności". Czy ja wyglądam na samobójcę?

– Skądże. Pan, jak czytam w referacie, podjął konkretne działania mające na celu wyeliminowanie zaistniałych trudności. Wierutne łgarstwo! Żadnych działań a tym bardziej konkretnych. Bukowski jak chlał, tak chleje. Kajdyr dostaje premię co miesiąc, a dozometr zaczyna wypisywać na nocnikach antypaństwowe slogany, jakieś „precz", „hop siup", „dana, dana", które ręcznie zamalowuje brygada Sołeckiego, wskutek czego rosną koszta produkcji. To ma być gospodarność?

– Niech się kolega nie unosi, podwyżka będzie. Dawno się panu należała.

– Dziękuję. Ja tak od serca, bo mi człowieka żal. Naprawdę nikt w tej budzie nie dostrzega tygrysa, czającego się za plecami? Kubuś!

Kubuś kucnął przed biurkiem, przednie łapy opierając o blat i flegmatycznie zabrał się do pożerania dyrektorskich kanapek. Pergamin, w który były zawinięte, wypluwał na urzędowe dokumenty.

– Jakiego znów tygrysa? – zdziwił się dyrektor.

– Tego, co aktualnie rąbie pańskie śniadanie – odparł Adam, głaszcząc Kubusia po pasiastym grzbiecie.

– Rozumiem, to z przemęczenia. Daję panu tydzień urlopu. Proszę wypoczywać, unikać wzruszeń, a przywidzenia miną.

Wszelka dyskusja z tym ślepcem byłaby bezcelowa, wiec Rak skorzystał z urlopu. Chadzał na długie spacery, obserwując koloryt jesieni i różne zjawiska przyrodnicze, właściwe dla tej pory roku. Pewnego razu zawędrował w okolicę osiedla, zwanego Złodziejówko; wznosili tu sobie imponujące wille przedstawiciele prywatnej inicjatywy, miejscowi prominenci, dorobkiewicze podejrzanego autoramentu, co majętniejsi twórcy. Tutaj rzeczywiście rosła druga Polska, ta lepsza.

Chodzi sobie Adam, chodzi i nagle co widzi? Widzi grubasa, znanego z pierwszych stron gazety, jak krząta się w zgrzebnym stroju po obejściu, gospodarskim okiem pilnuje porządku, rozkazy wydaje, a wokół niego maszyny różne warczą – tu koparka podsiębierna, tam koparka nasięrzutna, ówdzie betoniarka kręci bębnem, pompa hydrauliczna beton leje na stropo-dach, a dźwig niebotyczny płyty żerańskie winduje. Cywile pędzą z taczkami, rekruci dźwigają belki, więźniowie piłują marmury, robota wre, willa rośnie jak na drożdżach.

Krew nagła zalała Raka, więc woła Kubusia i kroczą razem ku grubasowi, który -niebezpieczeństwo dostrzegłszy – cofnąć się chce, lecz za plecami ściana pachnąca świeżą zaprawą, po bokach manewrują mechanizmy, nie ucieknie.

– Ty łajzo! – mówi Adam. – Na mównicy gęba pełna socjalizmu, a tutaj prywatną działkę orzesz państwowym sprzętem? Przedsiębiorstwa różne fuchy gratis dla ciebie odwalają? Za materiały budowlane nie płacisz? Ty pasożytnicza wredoto!

– Milicja! – wrzeszczy grubas trzęsąc się jak galareta. Głos jednak ginie w warkocie motorów, Rak potrząsa mu pięścią przed nosem, a tygrys szykuje się do skoku. – Weź to zwierzę, daruję napaść, ale błagam: zabierz bestię!

– Strach cię obleciał, grubasku, wypasiony na państwowym wikcie. Dopiero dzisiaj Kubusia dostrzegłeś? Myślałeś, że grzeszki ujdą ci bezkarnie, co?

A on niby skruszony, ludzki nagle, dostojeństwo uleciało, suwa się boczkiem, metr, drugi, trzeci i nagle łaps za łopatę. Zamierza się wściekle gotów Rakowi łeb rozwalić. Kubuś jest szybszy i stylisko miażdży w zębach. Adam kiwa z ubolewaniem głową.

– Proszę, w opresji kąsasz jak kobra. Wszystkich wokoło byś zagryzł, żeby własną dupę ocalić. A wiesz ty, co trzeba zrobić, gdy ryba cuchnie od głowy? Odrąbać tę głowę, im szybciej tym lepiej, może chociaż ogon da się uratować.

Grubas nie dał za wygraną; przesunął się jeszcze parę kroczków i znienacka skacze na drabinę, nogami przebiera po szczeblach uskrzydlony strachem. Tygrys próbuje gonić zbiega, lecz łapy osuwają się z drabiny, nie nawykły do takiego urządzenia. Cofa się roztropnie dla rozbiegu i potężnym susem ląduje na rusztowaniu. Aktywista już pnie się ku drugiej kondygnacji. Kubuś za nim. Balansują naprzeciw siebie po chwiejnym pomoście, a Adam z dołu pokrzykuje:

– Bierz dziada!

Lecz nim tygrys wykona skok ostateczny, pękną nadgniłe deski i grubas spadnie wprost na stertę pustaków.

Nazajutrz podczas obiadu, Rak swoim zwyczajem rozłożył gazetę. W eksponowanym miejscu ujrzał żałobną informację, obwiedzioną czarną ramką i opatrzoną zdjęciem grubasa:

Wczoraj w godzinach popołudniowych, zginął tragicznie podczas wypadku na budowie znany i powszechnie ceniony działacz, towarzysz Anatol Kciuk. Odznaczony wieloma orderami, znany był szerokim kręgom społeczeństwa jako człowiek skromny i pracowity. Położył niemałe zasługi dla rozwoju naszego miasta. Cześć jego pamięci.

Powinni jeszcze dodać – pomyślał sobie Adam – że na stare lata zeszmacił się doszczętnie i zdradził ideały swojej młodości, a za jego przykładem poszli inni, podważając w narodzie zaufanie do władzy.

Ostatnio zaczęły się rozluźniać kontakty z Kubusiem. Zdarzało się, że tygrys nie stawiał się na wezwanie, a jeśli już się pojawił, jego pan mógł stwierdzić niepokojące przemiany. Kubuś zaczął gwałtownie przybierać na wadze, korpus mu spotężniał, mięśnie stały się twarde jak stal, potężna paszcza przejmowała grozą. W mieszkaniu się nie mieścił, musiał materializować się na skwerze; jego ogon niby pień dębu tamował ruch na przyległych ulicach. Na szczęście wkrótce przeniósł się w wyższe rejony.

Pewnego razu, bawiąc służbowo w stolicy województwa, wybrał się Rak na wiec, bardziej z ciekawości niż z wewnętrznej potrzeby. Ledwo się wcisnął na salę, gdzie bulgotał tłum różnorodny, a z megafonów wiało odnową i druzgocącą krytyką. Na scenie, za stołem prezydialnym, rozwalił się nonszalancko Kubuś. Łeb sięgał powały, przesłaniając portret wąsatej osobistości, żółte ślepia świeciły jak reflektory, rozwarta paszcza łapała powietrze, bo duchota w pomieszczeniu niemożliwa. Jego chwost ogromniasty spływał po schodach, wskutek czego kolejni mówcy, by dostać się do ambony, musieli wykonywać karkołomne skoki.

Od czasu do czasu Kubuś wyciągał błyskawicznie pazury, trzask-prask i już nieszczęśnika pakował do mordy, wierzgającego, rękoma machającego, wzywającego pomocy wszystkich świętych. Kłem go wprzódy przyszpiliwszy, połykał wraz z butami tudzież wszelkim odzieniem i tekstem mowy światoburczej.

Adam nie mógł dostrzec żadnej reguły w działaniu tygrysa, ponieważ wydawało mu się, iż każdy mówca głosi rzeczy słuszne obok bzdur wierutnych. No, może z wyjątkiem trockistów, którzy chcieli państwo polskie wysadzić dynamitem i tym samym skazywali się na nieuchronne pożarcie oraz syjonistów, żądających wyjątkowych przywilejów dla narodu wybranego, co Kubusia wyraźnie wytrącało z równowagi; gniewnie parskał, a czasem wręcz chichotał złowróżbnie.

Oszołomiony obrachunkowym zgiełkiem, wrócił Rak do domu. Powziął niezłomne postanowienie, że przestanie się -zajmować polityką, a tygrysa puści w niepamięć.

Nieudolność organów śledczych, które knowaniom piekielnego zwierza nie potrafiły położyć tamy – była oczywista. Czyż bezbożny instrument upadającego reżimu, pozbawiony duchowego przewodnictwa kapelanów, przeżarty wulgarnym materializmem, mógł sięgnąć ku sferom przed okiem zwykłego śmiertelnika zakrytym? Po stokroć nie! Przygotowując się do kolejnego kazania, ksiądz Maciąg przeanalizował problem z wnikliwością, jaka przystoi doktorowi teologii. Od dłuższego już bowiem czasu zbierał wszelkie wieści o bulwersującym zjawisku, skrzętnie je notując w podręcznej księdze. Pozostało uogólnić fakty, odkryć ich istotę i wyciągnąć wnioski utwierdzające lud boży w wierze.

Gdy wdrapał się na ambonę, wzrokiem licząc wiernych, którzy tej niedzieli zjawili się mniej tłumnie niż zazwyczaj – tekst kazania popłynął jak wezbrana rzeka:

– Ponoć mundurowi i tajniacy szukają znikającej bestii. Po Trzydębach i okolicy szukają, a znaleźć nie mogą lub raczej nie chcą. Drodzy parafianie, nie dziwmy się ich ślepocie. Czy któryś z tych osobników sięgnął choć raz w życiu po Nowy Testament? Wątpię. A znalazłby tam rozwiązanie zagadki. Zajrzyjmy więc my do „Objawienia" świętego Jana. Oto co głosi apostoł.

Poszukał w księdze właściwego miejsca, ramiona wzniósł ku górze by cofnąć przydługie rękawy sutanny i niby oręż dzierżąc słowo objawione, zacytował archaiczny przekład księdza Wujka:

– I zrzucon jest on smok wielki, wąż starodawny, którego zowią diabłem i szatanem, który zwodzi wszystek świat. I zrzucony jest na ziemię i aniołowie jego potępieni z nim są zrzuceni. Widziałem bestię wychodzącą z morza, mającą siedem głów i rogów dziesięć, a na rogach jej dziesięć koron, a na głowach jej imiona bluźnierstwa. A bestia, którąm widział, podobna rysiowi, a nogi jej jako niedźwiedzie, a gęba jej jako paszcza Iwowa. I dał smok bestyi moc swoją i władzę wielką.

W tym miejscu zwrócił uwagę parafian na fakt, że smok (czyli szatan) dla czynienia zła posłużył się bestią, która zniewoliła lud wszelki. Każdy jej sługus musiał naznaczyć siebie cechą owemu potworowi właściwą: imieniem lub znakiem, najlepiej na czole lub dłoni, aby wspólnicy spisku mogli się rozpoznać w tłumie. Święty Jan precyzuje dalsze dwa szczegóły;

– I widziałem niewiastę siedzącą na czerwonej bestyi, pełnej imion bluźnierstwa. Tu jest mądrość. Kto ma rozum, niech zrachuje liczbę bestyi, albowiem liczba jest człowieka, a liczba jego sześćset sześćdziesiąt sześć.

Wyraz triumfu rozjaśnił oblicze księdza Maćiąga.

– Bracia i siostry w Chrystusie! Ja zrachowałem, jako każe Apostoł. W Trzydębach i sąsiednich wioskach jest sześciuset sześćdziesięciu sześciu chwalców bluźnierstwa. Ni mniej, ni więcej! Czy naznaczeni są, pytam, upiornym imieniem? A jakże, legitymacje PZPR w kieszeni, znaczki w klapie, czerwony sztandar nad głową. Azaliż ktokolwiek może wątpić, że owa niewiasta to partia, siedząca okrakiem na czerwonej bestii komunistycznej ideologii? Biada jej nieszczęsnym wyznawcom, albowiem święty Apostoł słyszał głos anioła, grożącego głosem wielkim: Jeśliby się kto kłaniał bestyi i obrazowi jej, i wziąłby cechę na swe czoło albo na rękę swoją – będzie męczon ogniem i siarką…

Niestrudzony w oratorskim natchnieniu, jeszcze długo proboszcz roztaczał apokaliptyczną wizję mąk, których piekło nie będzie szczędzić komuchom w ogólności, a tym z Trzydębów w szczególności. Wytknięci palcem przez niego i zarejestrowani w kartotece świętego Jana, podążają wytrwale ku niesławnemu końcowi.