37774.fb2 Diabelska Ballada - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 5

Diabelska Ballada - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 5

ROZDZIAŁ PIĄTY

Ujawnia się Artysta. Filozofowanie na plaży. Ruja i porubstwo: dentystka Róża traci cnotę, rozpustna Pelagia gwałci duchownego.

Płot, odgradzający wznoszony blok mieszkalny od ulicy, upstrzony był różnobarwnymi plakatami. Śliwa z niesmakiem kontemplował rodzimą twórczość graficzną: dużo krzyku, mało sensu. Nachalnością i prymitywizmem afisze przypominały mu partyjną propagandę wizualną okresu stalinowskiego, tyle że tamte piętnowały reakcję i imperializm, a te opluwały komunę. Nowa treść w starej formie. Galerię kończyły wizerunki czerwonych szatanów: diabeł z sierpem i młotem, diabeł napiętnowany pięcioramienną gwiazdą, diabeł z emblematem „PZPR" na piersi. Czartów otoczono militarnymi rekwizytami i tłumem uciemiężonych ludzików, o obliczach naznaczonych głodem i cierpieniem.

– Każdy ma takiego Belzebuba, na jakiego zasłużył.

Śliwa obejrzał się. Znał mówiącego z widzenia, Artysta, malował w kościele scenę z Bolesławem Śmiałym i świętym Stanisławem. Nosił zawsze brązowy beret, takąż pelerynę i jaskrawe koszule, a szyję otaczał jedwabnym szalikiem,, jakby gnębił go notoryczny ból gardła.

– Żałosny skutek religijnego wychowania – wskazał płot. – Wszystko co dobre płynie z niebios, a jad wszeteczności sączą nam upadli aniołowie z rogami. Istota ludzka w takim uproszczonym świecie jest ubezwłasnowolniona, może być tylko przedmiotem manipulacji biegunowo przeciwstawnych sił. Mam nadzieję, panie Śliwa, że nie posądza mnie pan o produkcję tych kiczów?

– Nie – roześmiał się majster – chociaż, bez obrazy, kościelny malunek arcydziełem również nie jest.

– Z przykrością muszę panu przyznać rację. Cóż począć ksiądz Maciąg płacił hojnie i zapewniał obfity wikt, co przy dzisiejszych trudnościach zaopatrzeniowych ma swoją wagę. Malarz też człowiek, samą sztuką się nie wyżywi. Partia ma kłopoty, przestała hołubić twórców, więc zwróciliśmy się ku kościelnym zamówieniom. Następstwa, jak sądzę, okażą się katastrofalne dla polskiej kultury. Świątynie od wieków zdobione były dziełami znakomitych mistrzów pędzla i dłuta, a teraz wypełnią się ideologicznie słusznymi bohomazami. Zamiast czerwonych cenzorów – czarni, a bezinteresownego mecenasa ani śladu.

Artysta odbył z przepastnej kieszeni cybuch i chciał ładować tytoniem.

– Fajczarz? – ucieszył się Śliwa. – Chodźmy na skwerek, zakurzymy spokojnie. Rozsiedli się na ławce i dalej odprawiać fajkowy ceremoniał, owo czyszczenie, nabijanie, upychanie, rozpalanie i wreszcie pyk pyk pyk, dym z amfory uleciał w przestworza.

– Rad jestem, że pana poznałem osobiście – powiedział malarz, – Ciekaw byłem, jak wygląda idealista. Chodzi o łamanie strajku w miejscu świeckim i rozniecanie tegoż na ziemi poświęcanej, jak wieść gminna niesie.

– I cóż pan stwierdził?

– Facjata kanciasta, rysy grubo ciosane, szpakowaty jeż, kwadratowy podbródek, spojrzenie bezczelne. W sumie charakter stanowczy, by nie rzec: nacechowany uporem. Lubię portretować takich osobników. Gatunek na wymarciu; wierność ideałom i tak dalej. A każda ekipa, gdy wreszcie dorwie się do władzy, kogo zaczyna deptać? Właśnie ich bo przeszkadzają kompromisom z niedawnymi przeciwnikami. Tak marnie jest świat zmajstrowany – sojusze taktyczne są fundamentem rządzenia każdym społeczeństwem. I oto powstaje błędne koło: bez idealistów nie można przeprowadzić rewolucji, wespół z idealistami nie sposób utrzymać się przy sterze. Więc dostają w dupę najpierw od wrogów, potem od swoich, a ideał sięga bruku. I leży tam dopóty, dopóki go nie podniesie kolejne pokolenie nieskazitelnych.

– Przesada.

– Oby nie musiał się pan przekonywać na własnej skórze.

Aleją kroczyła zamaszystym krokiem niewiasta w średnim wieku. Jej rozłożysta żółta spódnica na tle zieleni wyglądała jak odwrócony kielich tulipana. Kremową bluzkę ozdabiał pokaźny krzyż, dyndający na łańcuszku, blond włosy podtrzymywała przepaska haftowana w krzyżowy wzór. Przed ławką wyhamowała gwałtownie aż wzbił się kurz spod obcasów. Prychnęła. w stronę Śliwy:

– Bezbożnik! Świętokradca!

– Śliczna jesteś, panienko, kiedy się gniewasz – powiedział łagodnie Artysta.

– Dwulicowiec! Artycha od siedmiu boleści. Maluje w kościele, a zadaje się z komuchem. Pfuj! – splunęła i odmaszerowała elastycznie.

– Niczego sobie babka – skomentował malarz – zgrabna, biuścik wydaje się apetyczny, a sempiterną kręci jak Lolo-brygida. Któż to?

– Dentystka Róża, nawiedzona. Specjalność: leżenie krzyżem przed ołtarzem. W wolnych chwilach rwie zęby.

– Stara panna, jeśli się nie mylę?

– Tak.

– To tłumaczy zaburzenia charakterologiczne. Wiadomo, że koło trzydziestki cnota rzuca się na mózg. Ilu mieszkańców liczą Trzydęby?

– Pięć tysięcy.

– Z tego, statystycznie rzecz biorąc, połowę stanowią mężczyźni. Odliczmy starców i dzieci a otrzymamy co najmniej tysiąc chłopa. Zagadka: z całego pułku samców żaden ochoczo Róży nie przerżnął? Wstyd dla sympatycznego miasteczka. Czyżby los chciał, żebym ja, przybysz z obcych stron, uwolnił nieszczęsną od jarzma?

Nie było to pytanie retoryczne, co miało się okazać dwa tygodnie później. Nadeszła upalna niedziela i przyjaciele spotkali się na plaży, zagospodarowanej staraniem burmistrza Żorasa. W kilku stoiskach można tu nabyć pieczone kurczaki, smażone ryby, lody i napoje chłodzące; czynny jest także kiosk z prasą i wypożyczalnia kajaków. Jezioro średniej wielkości, otoczone z trzech stron lasem, wodę ma czystą, nic więc dziwnego, że mieszkańcy spędzają tutaj wolny czas.

Rozebrawszy się Śliwa, Rak, Benjamin i Ateusz Pokorny oddali się kąpielom słonecznym. Panowała obezwładniająca cisza, tylko z oddali dobiegał śmiech dzieciarni, baraszkującej w mokrym żywiole. Nieco później zjawił się także ojciec Hiacynt. Habit ściągnął w odległych zaroślach i niósł pod pachą. Wiedział, że pojawienie się sukienki duchownej wzbudzi zbędne zainteresowanie gawiedzi a tego wolał uniknąć. Kroczył statecznie w poszukiwaniu wygodnego legowiska; piasek wciskał się w sandały, najpierw przystawał by wytrząsnąć intruza a potem dał za wygraną i boso, w niebieskich kąpielówkach, zbliżył się do leżących.

– Co widzą oczy moje? Komuna we wzmocnionym składzie. Można rozłożyć się opodal?

Rudzielec, który zaczynał już drzemać, otwarł jedno oko i mruknął:

– Tylko mnicha tu brakowało…

– Gorycz cię gnębi, bracie – odparł zakonnik moszcząc się w grajdole – a to szkodzi na wątrobę. Wobec nieszczęść, którymi nas Bóg doświadcza, powinniśmy zachowywać rozsądny dystans. Ludowe przysłowie powiada, że nie ma złego, co by na dobre nie wyszło; tkwi w nim życiowa mądrość. Weźmy na przykład niewierność małżonki…

– To moja sprawa! – żachnął się Benjamin.

– Mylisz się, Pelagia sieje zgorszenie, co czyni twą troskę sprawą publiczną. Zwłaszcza, że powołuje się na sakrament ślubu kościelnego, by czynić zło za parawanem małżeństwa, które przecież w świetle prawa kanonicznego zostało przez nią rozbite. Cudzołóstwo jest ciężkim grzechem.

– Mogę uzyskać rozwód? – poderwał się rudzielec a oblicze promieniało mu nadzieją. -I wyrzucić babę na zbity pysk? Zamieniła mieszkanie w burdel.

– Możesz poczynić stosowne starania, bracie, przy mej skromnej pomocy. Borykasz się, nie ty jeden, z odwiecznym problemem.

– Mistrz Rabelaiś – wtrącił nauczyciel – w tej materii był optymistą. Powiada: Jeśli będziesz rogaczem, śliczniuchna twoja żona, ergo: uprzejmą dla cię będzie ona, ergo: będziesz miał wielu przyjaciół, ergo będziesz zbawiony. Tylko ci to na lepsze wyjdzie, grzeszniku.

– Mnie nie dotyczy – posmutniał Benjamin – uprzejmości w Pelagii za grosz, a przyjaciół, poza wami, nie mam.

– Pozostaje ci wiara w zbawienie.

– Dzięki za pociechę, belfrze.

– Zadziwiające, zważcie panowie, jak trafne są pewne sentencje, wymyślone przez francuskich filozofów – mówił zakonnik. – Oto Montaigne: Próżno wspinać się na szczudła, na nich także trzeba chodzić własnymi nogami. Na najwyższym tronie świata i tak przy siąść musimy własnym zadkiem. Albo: Nikt nie jest wolny od mówienia bredni; źle jest jedynie mówić je z wysiłkiem. La Rochefaucauld, zresztą mój ulubiony autor z epoki Oświecenia: Powaga jest obrządkiem ciała, wymyślonym dla ukrycia braków ducha. Zawsze mamy dość siły, by znieść cudze nieszczęścia. Z prawdziwą miłością jest jak z pojawianiem się duchów -wszyscy o nich mówią, lecz nikt ich nie widział – Nie ma cnotliwych kobiet, które nie byłyby znudzone tym rzemiosłem.

– Urocze lecz abstrakcyjne – przyznał Ateusz. – Natomiast wspomniany już przeze mnie Rabelaiś daje radę praktyczną do stosowania wobec wściekłych przeciwników politycznych: Głaszcz chama – to cię kopnie, kopnij chama – to cię pogłaszcze.

– Celna myśl – stwierdził Śliwa – taktyka głaskania, którą uprawia warszawska elita partyjno-rządowa, przynosi jej coraz dotkliwsze kopy, a te rykoszetem trafiają w nasze zadki.

Wiercący się niecierpliwie Rak wreszcie zdołał wtrącić swoje trzy grosze:

– Ja też zapamiętałem parę zgrabnych powiedzonek. Anatol France twierdzi, że katolicyzm jest najbardziej znośną formą obojętności religijnej, a Chrystus przyniósł cywilizacji trzy dokuczliwe choroby: dziewictwo, mistycyzm i melancholię.

– Zechciejcie, panowie, oszczędzić mi debaty o sprawach wiary – franciszkanin złożył błagalnie dłonie. – Wiadomo, że w tej kwestii różnimy się krańcowo. Pójdę trochę popływać.

Odprowadzili go wzrokiem. W wodzie czuł się świetnie, sunął na przemian crawlem i delfinem, potem wdrapał się na bezpański kajak i po wiosło wał w stronę przeciwległego brzegu.

– Zaczynam odczuwać przypływ sympatii do Hiacynta – zauważył, nauczyciel. – Mało miałem styczności z zakonnikami, lecz w tym wypadku mógłbym powtórzyć z pewną przesadą: oto najszczerszy mnich, jaki od początku mnichostwa mniszył się między mnichami.

– Pasuje do księdza Maciąga jak kareta do wołu – potaknął Rak – on powinien zostać proboszczem, jeśli już stary Kurowski musi odejść.

– W Kościele jak w partii, decyduje negatywna selekcja – na to Śliwa – dureń arogancki wobec słabych a uległy wobec możnych awansuje.

Zaczęli prześcigać się w wyszukiwaniu analogii. Tępa wierność dogmatom, naciąganie faktów do teorii. Nieomylność przywódcy, czołobitny kult wodza (papież, lider proletariatu). Internacjonalizm obu doktryn. Żądza kontrolowania każdej dziedziny życia. Nienawiść do odstępców i niepokornych (inkwizycja, czystki stalinowskie). Zwalczanie wolnej myśli, dominacja wiary nad rozumem.

Poprzez tę wyliczankę uświadomili sobie nagle, że są heretykami i dla czarnych i dla czerwonych, co okrywało ciemnymi chmurami ich skromne perspektywy życiowe. Mogliby zawołać słowami Hamleta: Biada podrzędnym istotom, gdy wchodzą pomiędzy ostrza potężnych szermierzy! Zapadło przygnębiające milczenie, które zepsułoby im do cna świąteczny wypoczynek, gdyby nie ukazał się Artysta.

Malarz, w nieodstępnym berecie i pelerynie, przygarbiony, jakby lumbago szarpało mu mięśnie, kuśtykał przez plażę podpierając się laską. Twarz, pokryta krótkim zarostem zrudziałym od fajkowego dymu, naznaczona była bólem. Dostrzegłszy Śliwę, przystanął:

– Słowo ciałem się stało. Rozprawiczyłem dentystkę Różę.

Śmiech eksplodował nad jeziorem aż echo odbiło się o ścianę lasu; przestraszony zakonnik przyłożył się do wioseł, by wrócić na plażę. Artysta rozłożył pelerynę i usadowił się ostrożnie na wzgórku piasku.

– Przepraszam zacne towarzystwo. Nadszarpnięta kondycja. Błona okazała się nieco zrogowaciała i moje narzędzie rozkoszy poniosło uszczerbek. Musiałem namaścić je balsamem i obandażować, stąd pewne zakłócenia równowagi. Uwiera, cholera.

– Człowieku, dokonałeś cudu!

– Wstrzymajmy się od pompatycznych określeń. Otóż zgłosiłem się do gabinetu dentystycznego by zaplombowała ząb, który zresztą zaczynał mi dokuczać. Między jednym atakiem wiertła a drugim napomknąłem, że poszukuję modelki do portretu świętej Magdaleny; zamówił go rzekomo proboszcz, by wypełnić puste miejsce nad bocznym ołtarzem. Liczyłem na wrodzoną próżność niewieścią – ujrzeć swoje oblicze utrwalone w dziele sztuki i wystawione na nieustający widok publiczny, to okazja rzadka. Zapewniłem, że dodam blasku i szlachetności wizerunkowi, jeśli zechce, dla mnie bowiem oryginał jest wystarczająco piękny, by umieścić nad nim aureolę. Nie znajdzie się łyk płynu dla wędrowca?

Śliwa zdjął kapsel i podał butelkę Artyście, który piwo wlał w siebie jednym haustem, po czym odsapnął z ulgą.

– Zanim plomba zdążyła stwardnieć w paszczęce, Róża wyraziła zgodę, pod jednym wszakże warunkiem: seanse odbywać się będą w jej mieszkaniu, a nie w pracowni malarskiej, bo wie z literatury, jakie tam świństwa wyrabiają pacykarze z modelkami. Zgodziłem się -tym łatwiej, że w Trzydębach żadnej pracowni nie posiadam. Początek został zrobiony. Odtąd chodziłem do niej codziennie wieczorową porą i przyznam się, że malowałem z przyjemnością, odnajdując w ciele dentystki ukryte powaby. Początkowo nie chciała odsłonić niczego, poza ramionami. Przyniosłem więc album z rycinami świętych niewiast, wskazując obnażone szczegóły anatomii, od Madonny karmiącej piersią dzieciątko, po Cecylię w stroju nader niekompletnym gwałconą przez rzymskich żołdaków. Przekonywałem, iż Magdalena, nim awansowała w poczet świętych, była w starożytnej Jerozolimie striptizerką, dlatego muszę się trzymać prawdy historycznej. Osobę trzeba koniecznie ukazać w negliżu.

Otarł pot z czoła. Kajak zbliżał się, Artysta rozpoznał ojca Hiacynta. Uczynił gest wyrażający zdumienie i przyspieszył relację.

– Nadszedł wreszcie dzień upragniony, gdy ujrzałem biust w całej krasie. Co więcej, powiał przeciąg unosząc sukienkę modelki, abym mógł dostrzec, że pod zwiewną szatą brak bielizny. Panowie, każdy kiedyś przeżywał chwilę odurzającego uniesienia, więc mnie zrozumiecie: przestałem nad sobą panować. Porwałem dentystkę w ramiona, całując gdzie popadło, rzuciłem na tapczan aż sprężyny zawyły. Bezładnie zdzierałem z siebie odzienie, ona zaś zasłoniwszy oczy, bluzgała łaciną: „Noli me tangere, noli me tangere!". Już ja ciebie tangere, krasawico – pomyślałem – do śmierci będziesz pamiętać. Narychtowałem cel (w czym mi zresztą nie przeszkadzała) i wziąwszy rozbieg, wystartowałem jakby we mnie wstąpiła chuć wszystkich samców planety. Klnę się, że gdybym nie trafił, tapczan zostałby przebity na wylot. Szczęśliwie trafiłem. Trzask, jęk, ból przenikliwy. Róża, otrząsnąwszy się z chwilowego osłupienia, przeszła na dialekt lokalny: „Jeszcze! Mocniej! Głębiej!", a ja nieszczęsny piłowałem jej cnotę nie zważając na boleść rwącą mi lędźwie…

– Zgrabnie opowiedziane – pochwalił Ateusz – koloryt lokalny jest, właściwa doza przesady obecna.

– Liczę na dyskrecję. Być może mentalność Róży uległa zwichrowaniu, lecz ciało zostało ponętne. Po nieodzownej kuracji przyrodzenia zamierzam z nią współżyć. Na próbę. Postaram się wypędzić z waszej dentystki demona dewocji, lecz proszę usilnie – żadnych komentarzy, zwłaszcza publicznych.

Ojciec Hiacynt wreszcie wylądował na plaży i wrócił do swego grajdoła. Artyście, którego poznał podczas świątynnej twórczości, podał dłoń.

– Panu udało się rozbawić towarzystwo?

– Opowiadałem dowcipy z cyklu „sekretarz partii na mównicy".

– Chętnie bym usłyszał.

Malarz jął naśladować mówców z talentem parodysty – przy każdym zdaniu inna mimika, tonacja i gest. W połowie kwestii robił pauzę, aby pointa wypadła bardziej wyraziście:

– Towarzysze, staliśmy nad brzegiem przepaści (pauza) na szczęście dziś jesteśmy o krok dalej! Szanowni zebrani, muszę stwierdzić samokrytycznie, że gdzie my jesteśmy, nic się nie udaje (pauza) niestety, nie możemy być wszędzie! Obywatele, to prawda że straciliśmy orientację (pauza) lecz mamy chociaż odwagę podążać niezłomnie naprzód! Drodzy emeryci, zaprzeczam kłamstwu, że przed wami brak jasnych perspektyw (pauza) tak starzy jak dziś nie będziecie już nigdy!

– Z kazań też dałoby się wyłowić sporo perełek nonsensu. Logika, nad czym boleję, nie jest najmocniejszą stroną współczesnych agitatorów – stwierdził bezstronnie zakonnik nakładając habit.

Z uwagi na przypadłość Artysty, do miasta wracano żółwim krokiem, gawędząc o przyziemnych sprawach. Słońce chyliło się ku zachodowi, przydrożne jabłonie otwierały pąki kwiatowe. Za plecami zostało jezioro i wrzask dzikich kaczek.

O wspomnianej wyżej sympatycznej porze dnia i roku, gdy wszelkie stworzenie chwali Pana, a bogobojni obywatele, odmówiwszy modlitwę, zasiadają do wieczerzy – szatan stanął na drodze prostolinijnego księdza Pyrki. Urlopowany z powodu rozgłosu, jakiego nabrała przedwczesna okupacja szkoły, wrócił z zasłużonego wypoczynku i proboszcz zlecił mu kolejną odpowiedzialną misję. Powinien mianowicie odwiedzać mieszkania tych parafian, którzy lekce sobie ważyli katolickie powinności, by słowem bożym wzruszyć sumienia nieszczęsnych i sprowadzić ich na powrót do owczarni. Serce młodego kapłana przepełniała gorliwość, wziął się więc raźnie do, dzieła. Wkrótce z pomocą dyspozycyjnych wiernych sporządzona została czarna lista zbłąkanych owieczek, a mnogość ich nieprzebrana, a hardość ich przerażająca.

Dopiero wówczas ksiądz Pyrko zrozumiał, jaki ogrom pracy spadł na jego barki. Nie uląkł się trudu, ani nie zaniedbał koniecznych przygotowań. Przez tydzień pościł, czas trawiąc na modlitwach, lekturze dzieł Ojców Kościoła, czynieniu notatek, by mogły go wspomóc gdy tradycyjna argumentacja zawiedzie, początki okazały się trudne. Owszem, w kilku domach przyjęto go po chrześcijańsku poczęstunkiem, a w oczach gospodarzy znalazł okruch skruchy, lecz w innych zatrzaśnięto drzwi przed nosem. Trafił na chama, co zwymyślał go od żebraków i rzucił pogardliwie banknot, zresztą o zawstydzająco niskim nominale. Natknął się nawet na świadka Jehowy; ten wygłosił tyradę o Armagedonie tudzież końcu świata, a do księdza zwracał się grubiańsko per „fałszywy proroku".

Nic dziwnego, że gdy dotarł do przytulnej willi, ukrytej w zadbanym ogrodzie, ogarnęło go przeświadczenie, iż tutaj znajdzie ludzi inteligentnych, podatnych na jego wywody. Na parterze lokatorzy świecili nieobecnością, natomiast drzwi piętra otwarła niewiasta o miłej powierzchowności, skwapliwie zapraszając do środka. Nie wiedział, biedaczysko, że wpada w szpony niejakiej Pelagii, niby-żony rudowłosego brygadzisty Benjamina, który w tym czasie u sąsiadów przegrywał zaskórniaki w pokera. Posadziła gościa na kanapie i obskakiwała z podejrzaną gorliwością:

– Ksiądz utrudzony, proszę skosztować serniczka domowego wypieku. Naparstek wiśnióweczki dobrze zrobi, błagam, bez krępacji. Oto kawusia po gruzińsku, moja specjalność. Tę bombonierę przywiózł znajomy z Holandii, same pyszności: owoce z likierem w czekoladzie. Dosłownie rozpływają się w ustach! Poczuję się urażona, jeśli ksiądz nie spróbuje.

Pił i jadł co mu podsuwano, podczas gdy gospodyni, przeprosiwszy za niestosowny strój (szlafrok) ubrała w przyległym pokoju wizytową sukienkę seledynowej barwy: przód z dekoltem do pępka, tył bez pleców. Poprawiła makijaż, czarne włosy dotąd upięte spłynęły na ramiona. Skropiwszy się obficie jaśminowym perfum, wróciła do gościa. Odurzający zapach, wszechobecna golizna, bo siadając obok duchownego odsłoniła również kolana, lubieżne spojrzenia piwnych oczu – wszystkie te perfidne damskie sztuczki oszołomiły księdza Pyrkę. Przymknął skromnie powieki, szepcąc „Kto się w opiekę odda Panu swemu… " W pewnej chwili chrząknął nawet, chcąc wyjawić nabożny cel wizyty, lecz rwący potok niewieściej wymowy zamknął mu usta:

– Przyznam się, że tak przystojny mężczyzna nie bywał W tych progach. Nigdy. Ach, ksiądz ma piękne włosy, w dotyku jak aksamit. Ta skóra zdumiewająco delikatna! Wschodnie narody twierdzą, że dłoń mówi wszystko o charakterze człowieka, muszę przyznać rację, jasne, te wysmukłe palce, stworzone do pieszczot… Ileż to kobiet zostało osieroconych przez uosobienie męskości, które mnie tak niespodziewanie nawiedziło! Strach pomyśleć o licznych dziewczątkach, łkających z pragnienia przed kratą celibatu…

Sypała komplementami a każdy ze stosownym gestem: gładziła włosy, szyję, dłoń, przysuwając się wciąż bliżej, dzwony wychylały się z dekoltu wstrząsane spiesznym oddechem, żar jej uda palił przez odzienie. Dostrzegłszy zaś, że w miejscu pożądliwie obserwowanym z sutanny zaczyna się robić namiot – krzyknęła triumfalnie „ha!" i kilkoma wprawnymi ruchami zerwała z ciała szatę duchowną. Szwy pękały, bielizna fruwała, a ksiądz Pyrko – gdy mimo żarliwych westchnień Anioł Stróż nie przyleciał z odsieczą – popadł w letarg. Zniknęła granica między snem a jawą, zatarła się cezura między duszą a ciałem. W zwichrowane jestestwo wikarego wtargnął diabeł, podpowiadając mu co ma czynić; wiadomo zaś z uczonych ksiąg, że w tej materii moce piekielne dysponują pomysłowością przekraczającą ludzkie wyobrażenia.

Tymczasem rudowłosy Ben, przegrawszy w pokera nie tylko gotówkę lecz także przyszłe pobory, wrócił wściekły i głodny do domu. W kuchni smażył jajecznicę, gdy z sypialni dobiegły go niedwuznaczne pojękiwania. Pelagia znowu się kurwi – pomyślał, nie przestając mieszać na patelni. Dopiero gdy zaspokoił pierwszy głód, obudziła się w nim ciekawość, kogo też sobie ta wywłoka dziś przyhołubiła. Zajrzał przez dziurkę od klucza i krew uderzyła mu do głowy, dostrzegł bowiem na oparciu krzesła sutannę. Ryknął jak raniony zwierz, kopniakiem otwarł drzwi i z kijem od miotły w garści wtargnął do środka.

– Ty zdziro! W moim mieszkaniu z klechą?! Zaczął bezlitośnie okładać obnażone ciała; kij szybko się połamał, więc uruchomił potężną pięść.

– Zbrodniarzu, księdza bijesz! – stękał przejęty zgrozą i bólem wikary, zasłaniając się lewicą przed ciosem, a prawicą chroniąc narząd męski.

Pelagia, owinięta prześcieradłem, skoczyła na krzesło i z wyżyn obrzucała Bena subtelnymi wyzwiskami:

– Ty troglodyto! Ty chamie jaskiniowy! Ty ruda małpo!

Duchowny drogę do wyjścia miał odciętą. W przypływie desperacji, gdy brygadzista jemu pofolgował by dołożyć Pelagii – porwał sutannę i dał susa oknem. Spadł na zagon róż. Z przeraźliwym wrzaskiem wyrwał się z gęstwiny kolców, okrył nagość i pokuśtykał do plebani, Bogu dziękując, że uszedł z opresji cało, a litościwy mrok ukrył go przed oczyma przechodniów.

Proboszcz ręce załamał na widok wchodzącego.

– Synu, wyglądasz jak półtora nieszczęścia: sutanna porwana, bez guzików, siniaki, krew… Chryste Panie! Wypadek? Napad?

– Zgrzeszyłem. Myślą, mową i uczynkiem. Bóg ukarał… – oczy wikarego wypełniły się łzami.

– Wymyjesz się i przebierzesz. Draśnięcia zajodynuj. Potem wysłucham spowiedzi -zadecydował doktor teologii po namyśle.

Tegoż wieczoru, gdy wszystko zostało wyznane, gdy oznajmił winowajcy ego te absolvo, a ten ucałował stułę i pełen skruchy oddalił się na spoczynek – ksiądz Maciąg długo rozmyślał. Żeby zgrzeszył z jakąś nadobną a dyskretną wdówką, można by zrozumieć, ale z tą flądrą Pelagią? Niepojęte są wyroki boskie, kierujące naszymi krokami. Zaiste, zatrważająca jest przebiegłość szatana i perfidia, z którą rozpościera swe sieci by wykorzystać ludzką słabość. Z taką heterą, któżby się spodziewał?