37774.fb2
Wróciwszy z zaległego urlopu, Śliwa zastał w Pewnusi zmiany na gorsze. Radiowęzeł opanowali działacze „Solidarności" i teraz megafony na halach bez przerwy trąbiły teksty mówców lub błogosławieństwa, których hierarchia kościelna nie szczędziła każdym obradom. Majstra śmieszył familiarny sposób zwracania się do siebie związkowych bossów. „Jak powiedział Lech. Słusznie zauważył Staszek. Rację ma Heniek. Już o tym wspomniał Jurek. Godny uwagi projekt Janka". I tak dalej w nieskończoność, jakby „Solidarnością" rządziła klika szwagrów; przy tym każdy z rodziny nie omieszkał podkreślić, że występuje w imieniu „ludzi nowej Polski".
Wkrótce też pojawił się mocny człowiek nowej Polski, gdyż magistra Markiewicza odwołano z funkcji za brak bojowości i ustępliwość wobec komuny. Przez aklamacje, a jakże, nie zdołał nawet głosu zabrać by odeprzeć zarzuty. Obecnym przewodniczącym zakładowej komisji „Solidarności" okazał się montażysta nazwiskiem Maciaruk. Na hełmie wymalował sobie emblemat związku, z kieszeni kombinezonu wystawał pękaty długopis z wizerunkiem papieża. Miał gładko wygolone policzki, z mięsistych warg nie znikał pół uśmiech, pod lewym okiem tik, spojrzenie lodowate, a mowa pozbawiona wszelkich śladów emocji. Znalazł majstra przy naprawie wtryskarki.
– Pan jest tym osławionym Śliwą?
– Dlaczego osławionym?
– Podobno na pana nie ma mocnych. Przeszkadza pan w działalności związku.
– Działalności? Nie. Raczej warcholstwie.
– Proszę liczyć się ze słowami.
– Miałem dobrych nauczycieli, wbili mi w mózgownicę, żeby zawsze nazywać rzeczy po imieniu.
– Jeśli jeszcze raz uniemożliwi pan pracownikom udział w naszych akcjach…
– Chodzi o strajki?
– … w naszych akcjach, to wywieziemy pana taczkami za bramę i nawet Biuro Polityczne panu nie pomoże.
– Przyjmuję ultimatum do wiadomości. Samorządni i niezależni bojówkarze mogą już taczki trzymać w pogotowiu,
– Bezczelności panu nie brak.
– Mnie? Z tej szczekaczki – Śliwa wskazał megafon – słyszę bez przerwy trele o demokracji, o pluralizmie politycznym, o szacunku dla cudzych poglądów. Niech pan wobec tego wytłumaczy, dlaczego wszyscy jak Polska długa i szeroka mają tańczyć tak, jak Wałęsa zagra? Dlaczego chce pan stosować kapralskie metody wobec załogi? Nie myśleć, mordę w kubeł, wykonywać rozkazy bez szemrania, góra wie najlepiej co dobre. Czy pan naprawdę nie widzi,, jak parszywa praktyka pożera wzniosłe ideały?
– Nie przyszedłem na dysputę polityczną.
– Szkoda. Nie zawadzi czasem pogadać od serca. Mam tutaj fachowców pierwszej klasy, chociaż dyplomu nie wąchali: wyczarują kopię każdej zepsutej części, zregenerują każdy trybik, naprawią najbardziej skomplikowany mechanizm. Gdyby nie oni Pewnusia dawno by stanęła i wszyscy bez wyjątku poszlibyśmy na zieloną trawkę. Pan i ja również. Czują się odpowiedzialni za los załogi. Przeceniacie moje wpływy, tym ludziom nie można niczego nakazać ani niczego zakazać. Podejrzewam, że oni mają identyczny stosunek do partii i do „Solidarności", to znaczy negatywny. Cenią tylko dobrą robotę. Po diabła im mącić w głowach?
– Nieuświadomiony element. Śliwa zaczął się śmiać.
– Jest pan znacznie młodszy ode mnie, skąd ten żargon z lat pięćdziesiątych? Tak nazywaliśmy wówczas wszystkich, którzy niezbyt entuzjastycznie przyjmowali socjalizm. Przyglądam się „Solidarności" i przypomina mi się młodość. Gdy moja szkoła ruszała na pochód pierwszomajowy, kazano nam nieść portrety wąsatego generalissimusa i skandować przed trybuną: „Sta-lin! Sta-lin!". A niedawno wyście hucznie obchodzili rocznicę powstania związku, świetlicę obwieszono wizerunkami innej wąsatej osobistości, oknami zaś buchała zbiorowa recytacja: „Wa-łę-sa! Wa-łę-sa!", Zdumiewająca analogia, nieprawdaż?
– Dla pana analogia, dla mnie demagogia. Osoby z różnych parafii i krańcowo odmienne motywacje tłumów wznoszących okrzyki. Każdy ma takiego idola, na jakiego sobie zasłużył.
– Co nie zmienia faktu, że kult jednostki zawsze zaczyna się od bicia pokłonów przed portretem i wyreżyserowanego entuzjazmu.
Przewodniczący tematu nie podjął. Milczał przez chwilę nie odwracając wzroku, bo majster przyglądał mu się badawczo, jakoby chciał sprawdzić czy jego argumenty trafiły na podatny grunt.
– Tośmy sobie pogawędzili, panie Śliwa, wbrew moim intencjom. Ja przyszedłem tylko ostrzec.
– Myślał pan, że wystarczy tupnąć nogą i wezmę dupę w troki. Dostrzegł u Maciaruka cień zakłopotania, więc dodał pojednawczo:
– Wszyscy musimy uczyć się demokracji, panie przewodniczący. A na ten tik dobra jest młoda cebula. Przykładać parę razy dziennie.
– Trudno się z panem rozmawia.
– Żona mi wciąż powtarza to samo. Charakter mam spaczony.
Majster zbyt pochłonięty był pracą, by przywiązywać wagę do rozmowy z Maciarukiem. A powinien, przewodniczący wyglądał na człowieka zimnokrwistego lecz chytrego jak wąż, który cierpliwie planuje atak zanim ukąsi. Nadmiar pewności siebie, zgubne przeświadczenie o słuszności własnych racji, wiara że sprosta każdemu wyzwaniu -oto co uśpiło czujność Śliwy. Nic dziwnego, że nieoczekiwane wypadki uderzyły go obuchem, wytrącając z równowagi.
Nad ranem obudził go dławiący dym: drzwi przedpokoju płonęły z suchym trzaskiem. Wyskoczył z łóżka i jednym ruchem zgarnął płaszcze rodziny z wieszaka; już zaczynały się tlić. Skoczył do łazienki, napełnił wiadro wodą i zabrał się do gaszenia. Robił to pedantycznie zważając, by nadmiernie nie| zmoczyć podłogi. Drzewo syczało, przedpokój napełnił się kłębami pary, więc otworzył okna. Po kilku nawrotach płomienie zgasły; czerpiąc kubkiem wodę z wiadra dogasił żarzące się szczapy. Szmatą zebrał z parkietu kałużę i wyszedł na korytarz.
Jęzory ognia strawiły dolną część drzwi, pozostawiając osmoloną futrynę; ocalałe drewno przecinał wymalowany czarną farbą napis: „Śmierć komunie!". Litera „r" wypadła akurat.
na miedzianej wizytówce i zamazała nazwisko lokatora. Przez chwilę przyglądał się sloganowi. Pokręcił głową:
– Co za łachudra! Nawet dwóch słów nie umie przyzwoicie nabazgrać.
Zajrzał do pokoju Piotrusia. Leżał na wznak pochrapując, kołdrę skopał na podłogę. Śliwa podniósł ją, okrył syna i wrócił do łóżka. Zaspana Teresa przytuliła się, obejmując go wpół.
– Która godzina?
– Śpij, Maleńka, jeszcze wcześnie.
Teresa rzeczywiście była drobną niewiastą, wyglądała przy mężu jak dziewczynka. Od początku znajomości nazywał ją Maleńka i tak się w rodzinie przyjęło. Nawet Piotruś wołał czasem na matkę: Maleńka to, Maleńka tamto. Pokpiwał z żony, że taka okruszyna, a urodziła chłopa na schwał; zanosiło się iż syn niebawem przerośnie ojca. Odgryzała się wówczas -wzrost jak wzrost, ale całe nieszczęście tkwi w charakterze, niedaleko pada jabłko od jabłoni, chłopak tak samo zadziorny i uparty jak rodzic. Mieć pod dachem dwóch mruków, Boże mój, istny kataklizm, chyba na lepszy los zasłużyłam…
Musiał przysnąć bo zbudził go natrętny charkot budzika. Teresa podpierała ścianę obok ruiny drzwi.
– Hirek, co teraz będzie?
– Wstawiamy nowe wrota do gniazdka i szlus.
– Myślę o tobie. Pogróżki…
– Było, jest, przeminie. Zrób śniadanie, spóźnię się do pracy. W portierni odbijał na zegarze kartę, gdy podszedł strażnik i wziął go na stronę. Powiedział cicho:
– Niech pan nie wchodzi na zakład. Szykują się na pana.
– Mam ich w dupie.
Przed halą czekał orszak: dwudziestka aktywistów z opaskami na rękawach i Maciaruk, za którego plecami krył się inżynier Kajdyr. Maszynista Bukowski wskazał taczkę uwalaną miałem węglowym; oznajmił z ironiczną satysfakcją:
– Pojazd czeka na towarzysza. Na moje wyszło.
– Panie Śliwa, jest uchwała Komisji Krajowej, żeby partię usunąć z zakładu – cedził słowa Maciaruk. – Ponieważ mamy do czynienia z elementem wyjątkowo opornym i dobrowolnie…
– Od kiedy związek zawodowy rządzi krajem, hę? Jakim prawem chcecie mnie pozbawić pracy? I czy ja jestem partią? Koń by się uśmiał: jednoosobowa partia Hieronim Śliwa.
– Wyście wyrzucali naszych ludzi, teraz my szurniemy was.
– Ilu was? Raz. No to do dzieła, ważniacy. Patrzę na wasze gęby i nadziwić się nie mogę. Jakie krzywdy wyrządziła wam moja partia, że stoi ością w gardle? Pokończyliście bezpłatnie szkoły, z byle grypką biegało się do darmowego lekarza, mieszkanka też za pół darmo, a żebyście nie musieli martwić się o robotę, to wredna władza w Trzydębach fabrykę wystawiła.
– Nie chcemy komuchów i już.
– Jeszcze będziecie kwilić „komuno, wróć". Wspomnicie moje słowa, pętaki. A dla ciebie, Maciaruk, mam dobrą radę. Przeczytaj w dzisiejszej gazecie o pewnym kryminaliście, który wlazł na komin więziennej kotłowni i przesiedział tam trzy doby, ogłosiwszy strajk wysokościowy. Mołojec! Komin naszej kotłowni wyższy, możesz pobić rekord osobiście.
Naród doceni, biskupi też, może nawet ogłoszą cię świętym, jak Szymona Słupnika.
– Pójdzie pan dobrowolnie?
– Nie. Wypowiedzenie na piśmie i trzymiesięczne pobory, zgodnie z Kodeksem Pracy.
– Brać go! – zakomenderował Maciaruk.
Tymczasem pracownicy wylegli na plac i w milczeniu przyglądali się scenie. Przyleciał też z biura zdyszany dyrektor. Ze zdenerwowania piał falsetem:
– Przekroczenie kompetencji! Łamanie prawa! Wyrzucacie najlepszego mistrza!
– Nomenklaturą w tym budynku – Maciaruk wskazał biuro – zajmiemy się w drugiej kolejności. Dyrektorem przede wszystkim.
Ktoś litościwy położył na taczki worek, żeby nie wybrudził ubrania. Niezależni i samorządni bojowcy usadzili na nich Hieronima, przytrzymując go, by nie uciekł; wywieźli ładunek za bramę, grzmotnęli o bruk.
– Teraz możesz sobie śpiewać „Międzynarodówkę" – powiedział Bukowski.
Śliwa rzucił mięsem* splunął im pod nogi i poszedł do domu. Niespodziewany powrót męża wystraszył Teresę. Zaparzyła herbatę i odczekała, aż wypali fajkę.
– Stało się coś?
– Skądże – skłamał – wziąłem wolne, bo trzeba drzwi wstawić.
Nie uwierzyła, lecz znała go zbyt dobrze by wiedzieć, że molestowaniem nic nie wskóra. Ochłonie chłop, to sarn opowie. Podsunęła mu kopertę.
– Przynieśli z komitetu. Podobno pilne.
Pismo było krótkie. Komisja Kontroli Partyjnej domaga się stanowczo, by dziś o godzinie piętnastej stawił się „w sprawie własnej" oraz informuje uprzejmie, że w posiedzeniu weźmie udział delegat z Warszawy.
– Jeszcze tego brakowało – westchnął. – Dostałem kopa z prawej, a teraz zdaje się przyleją mi z lewej. Pełnia szczęścia.
Wolny czas wypełniła naprawa wejścia. Przywiózł bagażówką nowe drzwi, dopasował, wstawił do futryny. Kikut starych skrócił i owinął papierem pakowym: w sam raz prezent dla delegata z Warszawy. Odprężony, siadł do obiadu. Między jednym kęsem a drugim opisał taczkową podróż, z końcową refleksją, która zdumiała Maleńką:
– W gruncie rzeczy żal mi tych solidarnościowych palantów. Wyobrażają sobie, że wystarczy z zegarka wyrzucić parę czerwonych śrubek, wkręcić w ich miejsce białe, pokropić wodą święconą, a mechanizm będzie funkcjonował inaczej, lepiej. Rozczarują się, bo cholerny czasomierz wskaże jak poprzednio tylko dwadzieścia cztery godziny na dobę. Dorwą się do władzy by rozkwasić sobie gęby o twardą rzeczywistość.
Z pięcioosobowego zespołu orzekającego, który miał rozpatrywać zarzuty przeciw niemu, nie znał nikogo. Przewodniczył starszy mężczyzna o spracowanych dłoniach, w pstrokatej koszuli z kołnierzykiem wyłożonym na marynarkę. Oskarżyciel został przedstawiony:
– Towarzysz Krabuś, dziennikarz, reprezentuje Centralną Komisję Kontroli Partyjnej.
– Znam towarzysza – powiedział Śliwa – czytuję jego organ.
– Tym lepiej – odparł Krabuś – nie możecie więc twierdzić, że nie znacie stanowiska partii wobec węzłowych problemów.
– Mam rozumieć, że to właśnie wasza gazeta wspomniane stanowisko reprezentuje?
– Oczywiście.
– Towarzyszu przewodniczący, proszę przejść do rzeczy. Nie wezwaliście mnie chyba po to, bym słuchał dowcipów redaktora.
Zbił oskarżyciela z pantałyku; na chwilę zaniemówił. Śliwa przyglądał mu się z niechęcią. Był dlań uosobieniem dwulicowości i karierowiczowstwa. Chwalił pod niebiosa słowem i piórem ekipę Bieruta, a gdy nadszedł rok 1956 szybko zmienił front i pisał peany na cześć Gomułki, zaś dla poprzedniego idola miał tylko słowa wzgardy. W roku 1970 włączył się błyskawicznie do chóru apologetów Gierka, a Gomułkę jął potępiać z neoficką gorliwością. W roku 1980 znów to samo – Gierka pod but, a dla jego następców hymny pochwalne. Zaskakujące zmiany frontu, dokonywane w porę, pozwalały wprawdzie utrzymać posadę, lecz politycznej kariery nie zrobił. Niespełnione ambicje jak robak toczyły jego jestestwo i w miarę upływu czasu garbił się, siwiał, na twarz wpełzały zmarszczki, zapewne sypiać nie mógł w obawie, by nie wypaść z gry, on, wszechpotężny – w swoim mniemaniu -dyktator opinii publicznej. Ściślej rzecz biorąc – części tej opinii, a jeszcze bardziej rzecz precyzując, warszawskiego odłamu inteligencji, który zwykł uważać się za opiniotwórczy nie dostrzegając, że małpuje poglądy już wypowiedziane przez suflerów.
– Centralna Komisja Kontroli uważa, że wy, towarzyszu Śliwa – wyjaśniał przewodniczący – dopuściliście się awanturnictwa politycznego, łamania dyscypliny partyjnej i czynów sprzecznych z programem PZPR. Obszerne uzasadnienie zarzutów w aktach.
– Otóż to – kontynuował Krabuś mowę oskarżycielską. – Czymże bowiem jeśli nie awanturnictwem jest okupowanie plebani…
– Zakrystii, redaktorze.
– …zakrystii, co tak szerokim echem1 odbiło się w zagranicznych środkach przekazu? Komu to miało służyć? Wrogom Polski, którzy skwapliwie wykorzystali incydent do zaostrzenia ataków na władzę ludową.
– A okupowanie szkoły przez wojujących klerykałów nie jest awanturnictwem? Zajmowanie gmachów państwowych przez „Solidarność" nie jest awanturnictwem? Paraliżowanie gospodarki strajkami nie jest awanturnictwem?
– Proszę mi nie przerywać! – zapienił się oskarżyciel. – Warn damy głos na końcu. Chcieliście zaognić sytuację w kraju? Tak. Storpedować pojednawcze wysiłki władz? Tak. Działaliście bez porozumienia z instancjami? Tak. Czy to nie wy na szkoleniu stwierdziliście publicznie, że – cytuję – tylko siąść i płakać, żeśmy do władz wybrali ludzi bez jaj i z wodogłowiem? Wniosek nasuwa się jeden: człowiek do takiego stopnia nieodpowiedzialny nie może być członkiem partii. Proszę towarzyszy, musimy sobie uświadomić, że lewacy stanowią istotne zagrożenie dla linii reform, wypracowanych przez kierownictwo.
– Słuchamy was, towarzyszu Śliwa – rzekł przewodniczący, gdy redaktor usiadł i zaczął sapać nad swoimi notatkami.
– Pozwolę sobie zauważyć, że towarzysz Krabuś powołuje się na program, który nie istnieje; stary stracił aktualność, nowy zostanie dopiero uchwalony na Zjeździe. Powołuje się na wypracowaną przez kierownictwo linię, choć trudno ją dostrzec. Chyba, że za ową linię uznamy łańcuch niekonsekwencji i kapitulanctwa, namotany przez ostatni rok. Nazywa mnie lewakiem, a – jeśli wolno spytać – jestem członkiem włoskich Czerwonych Brygad, niemieckiej Frakcji Czerwonej Armii, latynoskiego Sendere Luminoso? Podkładałem bomby, dokonywałem zamachów terrorystycznych? Na czym więc to moje lewactwo polega? Co wspólnego z partyjną oceną ma obrzuca nie epitetami człowieka, który usiłuje wyrażać poglądy inne niż towarzysz Krabuś i jego przyjaciele?
– Nie chodzi o moje poglądy, tylko o stanowisko partii.
– Co w waszym rozumieniu jest równoznaczne. A przecież właśnie wasza publicystyka patronuje rozbijackim strukturom, głosi pochwałę kapitalizmu i, żeby było śmieszniej, rehabilituje dogmatyków z lat pięćdziesiątych, którzy za swe zbrodnie powinni gnić w więzieniu.
– To jest demagogia! – oburzył się redaktor, rzucając długopisem o stół.
– Takie są fakty. Siedzicie okrakiem na barykadzie, zerkacie w prawo, a wierzgacie w lewo: oto istota rzeczy.
– Nie pozwolę siebie obrażać!
– Przepraszam, powinienem docenić subtelność charakteru mego oskarżyciela. Jego zdumiewającą troskę, by nie narazić się zachodnim kolegom po piórze. Nie ważna społeczna istota konfliktów w kraju, ważne natomiast, co o nich mówią za granicą. Z taką busolą można tylko polski okręt wprowadzić na mieliznę albo roztrzaskać o skały.
– Skończyliście?
– Jedno zdanie. Ponieważ zjazd wybierze władze, również nowy skład Centralnej Komisji Kontroli, proponuję, by moja sprawę odłożyć.
– Jestem przeciw! – stwierdził stanowczo Krabuś.
– Czyżby redaktor obawiał się, że przepadnie w głosowaniu?
Pytanie zawisło w próżni. Śliwa z kąta dobył swój rekwizyt, rozpakował. Ułomek drzwi prezentował się okazale, zwłaszcza napis „Śmierć komunie"; powiało spalenizną.
– Prezent dla towarzysza delegata -wyjaśnił – niech sobie postawi na biurku. Będzie przypominał wizytę w naszym miasteczku i pewnego lewaka, którego dziś w nocy omal nie sfajczono żywcem wraz z rodziną.
Przewodniczący kazał Śliwie wyjść na korytarz ponieważ zespół musi się naradzić. Siadł opodal popielniczki i zapalił fajkę. Spoza drzwi dochodziły podniesione głosy, trwała zażarta dyskusja. Na parapecie okna harcowały wróble. Czemu uczepili się właśnie mnie -myślał. Widocznie towarzysze w stolicy potrzebują pretekstu, by ukazać swe liberalne oblicze. Opiszą, potępią, odetną się od betonu w Trzydębach, podziwiajcie narody jakie duszyczki nieskazitelne, chrześcijańskiej pokory pełne. Walą ich w jeden policzek, a oni czym prędzej podstawiają drugi. Pomoże im jak umarłemu kadzidło.
Do tej pory nie zastanawiał się głębiej nad znaczeniem tego, co robi. Bieg wydarzeń narzucał normy postępowania, wybór istniał tylko między biernością, a przeciwstawieniem się zjawiskom szkodliwym – jego zdaniem – dla kraju, w sposób najskuteczniejszy. Nie próbował kwalifikować swych decyzji, żołnierz na pierwszej linii frontu również kieruje się jednym przykazaniem – musi walczyć, jeśli chce przetrwać i przyczynić się do zwycięstwa; obce są mu kalkulacje sztabowców. Dopiero dzisiaj zrozumiał, że postawa takich jak on szeregowych członków partii, ma wymiar polityczny sięgający poza jego parktykularny horyzont.
Otwarły się drzwi i wypadł Krabuś. Złość wykrzywiła mu rysy, nie zauważył, że prochowiec trzyma za kołnierz a poły omiatają posadzkę. Nie zaszczyciwszy delikwenta spojrzeniem popędził do wyjścia.
– Redaktorze! – krzyknął za nim majster. – Zapomnieliście zabrać mój prezent. Śliwę zaproszono do środka.
– Zespół orzekający nie znalazł podstaw, by towarzysza wydalić z partii – oświadczył przewodniczący w pstrokatej koszuli. – Zważywszy jednak, że niektóre wasze poczynania byty. jak by to określić… dość śmiałe, a z uwagi na konsekwencje powinny były być uzgodnione przynajmniej z Komitetem Miejskim PZPR, zespół postanowił wymierzyć towarzyszowi najniższą statutową karę, upomnienie. Po roku kara będzie zatarta. Tyle.
– Dziękuję – wykrztusił Śliwa. – Muszę przemyśleć sprawę.
– Pozwolicie, towarzyszu Śliwa, że uścisnę wam dłoń? – przewodniczący wyszedł zza stołu z wyciągniętą prawicą. '- Dawno chciałem was poznać, jakoś zabrakło okazji.
Pożegnał się przyjaźnie z wszystkimi. Ogarnął go gwar ulicy. Przeszedłszy ruchliwe skrzyżowanie, dał nura w zieleń parku, tu mógł odetchnąć pełną piersią. Skierował się w stronę Zajazdu Pod Mieczem…
Właścicielem był jowialny grubas, a w roli kelnerki występowała jego połowica, Kleopatra, nie ustępująca mu pod względem tuszy, z obliczem ozdobionym nochalem przypominającym raczej motykę niż organ powonienia egipskiej królowej. Grubas w zamierzchłych czasach był dyrektorem poważnej firmy; posadę stracił w wyniku kontroli ministralnej, która udowodniła mu permanentne obchodzenie obowiązujących durnych przepisów. Fakt, że czynił to dla dobra przedsiębiorstwa, nie został uznany za okoliczność łagodzącą, więc plunął na państwową posadę i włączył się w szeregi prywatnej inicjatywy.
– Cześć, kapitalistyczny krwiopijco – powiedział Śliwa na powitanie.
– Czołem, zakało proletariatu – odparł grubas. -•- Coś pustawo w twojej spelunce.
– Bywalcy pobiegli się gapić na marsz głodowy.
– Jaki znów marsz?
– Pod hasłem „IX Zjazd PZPR to głód", jeśli chcesz, koniecznie wiedzieć.
– Ze względu na swoją tuszę powinieneś kroczyć w czołówce, pod transparentem „Żądamy schabowego z kiszoną kapuś-tą"…
– Dlaczego właśnie z kapustą?. Ogórek małosolny nie wystarczy?
– Może być ogórek. Ten cyrk przestaje być śmieszny. Dawaj piwo, zanim szlag mnie trafi. Grubas przechylił się przez kontuar:
– Okazja, możesz się wyspowiadać, grzeszniku. Pod oknem siedzi mnich, widzisz?
– A, znajomek. Pogadam z nim.
Ojciec Hiacynt, na widok zbliżającego się majstra, zachęcił zamaszystym gestem do zajęcia miejsca.
– Sądząc po grobowej minie, los ostatnio nie był łaskaw dla pana, panie Śliwa.
– Trudno zaprzeczyć. Oberwałem tu i ówdzie.
– Moja szczęśliwa gwiazda również znika za horyzontem. Ksiądz proboszcz wyzwał mnie na dysputę teologicznej natury. Jeżeli wypadnie nie po jego myśli, opuszczę Trzydęby i zamknie się za mną furta klasztoru. Siedzę w tym przytulnym miejscu, rozmyślając o zawiłych sprawach tego łez padołu, a w duszę wkrada się zwątpienie. Marność, marność, nic tylko marność. Mam na myśli ludzką szamotaninę – owo odkrywanie prawd dawno odkrytych, pogoń za nieosiągalnym ideałem, szukanie źródeł zła poza własnym wnętrzem, by usprawiedliwić nikczemność swoich czynów. Nie otrzymałem tak gruntownej edukacji jak ksiądz doktor Maciąg, lecz długie lata trawiłem w bibliotekach, by zgłębić mechanizmy rządzące ludzką zbiorowością, wzlotami i upadkami kultur na różnych kontynentach, w czasach pradawnych i nowszych. Nihil novi sub sole, panie Śliwa, wszystko już było, dzisiejszy świat jest tylko lekko podmalowaną kliszą zamierzchłych epok.
Ze stosu czasopism, leżących obok szklanki piwa, dobył jakiś tytuł i przekartkował.
– Proszę posłuchać tekstu pióra współczesnego felietonisty: Podczas masowych wieców odbywało się pranie cudzych brudów i wybielanie własnych, między tłumami krążyli samozwańczy odnowiciele, na mównice wdzierali się nawiedzeni prorocy, wieszcząc koniec świata i gniew boży. Słuszne hasła mieszały się z ordynarną prywatą. Niedowiarkowie leżeli krzyżem przed ołtarzem, a bogobojni opluwali świętości. Rozpadały się jedne mity, a powstawały inne – białe stało się czarnym, a czarne zalśniło bielą…
– Trafna charakterystyka obecnych wydarzeń w Polsce.,
– Czy tylko? Słyszę tu słowa starożytnych autorów, świadków upadku Cesarstwa Rzymskiego. Tak pisali średniowieczni kronikarze, widząc Europę wstrząsaną ruchami religijnymi, które zwieńczyła Reformacja. To głos publicystów Rewolucji Francuskiej lecz także jęk trwogi intelektualistów, porwanych w tryby bolszewickiego przewrotu. Jeśli spojrzeć ż perspektywy wieków, przemiany w Europie wschodniej, dziejące się na naszych oczach, przemiany które swoje apogeum osiągną, jak sądzę, za lat kilka, będą tylko czkawką po minionych kataklizmach.
– Wniosek dla Hieronima i Hiacynta: nie martwcie się, miliony istnień przed wami przeżywały podobne doświadczenia.
– To właśnie chciałem podkreślić – zaśmiał się zakonnik – bowiem nic bardziej nie podnosi na duchu niż świadomość, że cierpi się wraz ze zbiorowością.
Śliwa zamówił Papieżycę Joannę. Franciszkanin posmakował, cmoknął z uznaniem; pił koktajl delektując się każdym łykiem. Rozmowa potoczyła się swobodniej, zatrącając o tematy nader różnorodne, choć powiązane ukrytym sensem. Majster o strajku wysokościowym na kominie, zakonnik o Szymonie Słupniku i mechanizmie kreowania świętych. W tej materii wyraził daleko posunięty krytycyzm powołując się na fakt przetrzebienia w roku 1969, wolą papieża Pawła VI, listy niesłusznie kanonizowanych postaci. Wykaz Martyrologiun? Romanum zmniejszył się wówczas o dwieście pozycji. Jego zdaniem, obecnie władający ludem bożym Starszy Pan z Watykanu, przesadza nieco w swej chwalebnej gorliwości gdyż po każdej jego podróży zagranicznej święci mnożą się jak króliki. Można by przypuszczać, że postanowił wszelki nawiedzony swą osobą kraj obdarzyć lokalnymi męczennikami, o rysach indiańskich, murzyńskich, chińskich, abisyńskich, gdyż uwielbienie dla białoskórych przedmiotów kultu drastycznie maleje na całym świecie.
Opasła Kleopatra jeszcze kilkakrotnie serwowała trunek pod wezwanie kontrowersyjnej figury Kościoła Powszechnego. Niebawem Hieronim i Hiacynt byli po imieniu, opuszczali zaś Zajazd Pod Mieczem w pogodnym nastroju, podtrzymując się nawzajem ze względu na przejściowe zakłócenie równowagi.