37774.fb2 Diabelska Ballada - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 9

Diabelska Ballada - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 9

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Nieuchronna podróż w czasie. Maciaruk terminuje u badylarza. Kolejne ofiary grzesznej Pelagii. Ksiądz Pyrko proboszczem a Śliwa wdowcem.

Musimy odbyć podróż w czasie, przeskoczyć jednym susem z roku 1981 do roku 1991, aby zaspokoić natrętną ciekawość, co też porabiają nasi znajomi, przeniesieni w inną konstelację polityczno-obyczajową. Jeśli zostanie podniesiony zarzut, że manipulacji czasowej dokonujemy wyłącznie dlatego, by ominąć stan wojenny, którym owa dekada została napiętnowana – to odeprzeć go łatwo. Przecież wybitne osobistości różnego kalibru głoszą obecnie, że przed ich pojawieniem się na firmamencie Trzydęby przypominały grząską topiel, porośniętą jeno paprocią i czerwonym gwiezdnikiem, a nieszczęśni tubylcy skazani byli na spożywanie muchomorów i ruskiego zioła, co doprowadziło do wyludnienia miasteczka oraz powszechnego zdziczenia. Nic dodać nic ująć.

Tu dygresja. Podobnie rozumował Melchior zwany Kuternogą. Doszedłszy wieku młodzieńczego utrzymywał uparcie, że zanim się urodził, świat nie istniał. Wmawianie weń jakoby miał matkę, lub co gorsza jakąś babkę zrodzoną podobno przez prababkę – jest podstępnym kłamstwem; on pojawił się samorzutnie, a wraz z nim wszystkie otaczające go przedmioty, pojazdy, czworonogi. Zaczepiał spokojnych przechodniów, wołając: „Ja ciebie zrobiłem!", „Tyś moim dziełem!" albo jeszcze inaczej. Litościwi ludzie odwieźli go do psychiatry, który stwierdził zaawansowany debilizm i wsadził biedaka do domu bez klamek, gdzie wkrótce dokonał żywota. Koniec dygresji.

Z drugiej strony, zważywszy iż pewne elementy życiorysów muszą być przez tok wydarzeń ujawnione (co wymagałoby nużącej retrospekcji) odfajkujemy skrótowo dekadę w tym rozdziale i będziemy mieli święty spokój. A więc:

Adam Rak wygrał niespodziewanie konkurs na dyrektora Wytwórni Nocnych Naczyń Wielokrotnego Użytku, w której był dotąd zatrudniony na podrzędnym stanowisku. Udało mu się kupić kilka nowych maszyn, pijaków z Bukowskim na czele wyrzucił, inżyniera Kajdyra przekazał prokuratorowi. Na taśmę wprowadził nowe wzory nocników: owalne, kwadratowe, sześciokątne, stożkowe, wklęsłe i wypukłe. Odznaczały się pastelową kolorystyką i malunkami w stylu disneylandu. Produkcja szła pełną parą, a zbyt okazał się ogromny. Tak bowiem człowiek jest skonstruowany, że nie bacząc na wszelkie wichry dziejowe – jeść i wypróżniać się musi.

Poza tym ruch kadrowy w firmie ograniczył się do dwóch osób. Wywieziony na taczkach majster Śliwa wrócił na swoje dawne stanowisko, natomiast przewodniczący „Solidarności", Maciaruk, został internowany. Po trzech dobach, trzech godzinach i trzech minutach zwolniono go, lecz Rak odmówił ponownego przyjęcia do pracy. Oświadczył krótko i węzłowato:

– U nas przestali płacić za gardłowanie. Idź pan sobie rozrabiać u prywaciarza. Maciaruk z rady skorzystał i zatrudnił się u ogrodnika Świderskiego przy uprawie pomidorów. Z dwóch względów był to czyn heroiczny – pracodawca okazał się wymagającym nerwusem, a w porze zbiorów otaczała działacza agresywna czerwień owoców, natarczywie przypominająca komunę, panoszącą się na zewnątrz szklarni.

W drodze do domu Śliwa mijał ogrodnictwo Świderskiego. Ilekroć dostrzegał swego antagonistę, pozdrawiał go grzecznie:

– Szczęść Boże, panie Maciaruk. Pomidorki dojrzewają?

Stan wojenny w Trzydębach objawił się w postaci porucznika i trzech szeregowców. Przyjechali gazikiem, zakwaterowano ich w ratuszu. Zima wówczas była tęga, śnieg walił z pochmurnego nieba bez litości, popędzany wiatrem. Telewizyjne prognozy pogody brzmiały jak komunikaty z placu boju: szosy nieprzejezdne, pociąg utknął w zaspach, pasażerów ewakuują śmigłowce, pierwsze ofiary białej śmierci, tragiczny karambol na autostradzie. I tak dalej, a wszystko ilustrowane zdjęciami podbiegunowego krajobrazu.

Żołnierze wraz z milicjantami, odziani w służbowe kożuchy, początkowo patrolowali ulice regularnie, potem coraz rzadziej, bo porucznika poderwała Pelagia i całymi dniami przesiadywał u niej. Zaprzyjaźnił się nawet z rudowłosym Benjaminem, w którym kiełkowała nadzieja, iż żona zechce zostać panią oficerową, wreszcie da zgodę na rozwód i wyniesie się z mieszkania w odległe strony. Wspólnie gapili się w mały ekran a czasem, przy obfitszym poczęstunku, Ben brał gitarę i wyśpiewywał różności.

Niestety, zima się skończyła, gazik wraz z załogą ukradkiem wycofał się do garnizonu a powrócił koszmar. Otóż Pelagia zaczęła gorliwie odwiedzać brata badylarza, chociaż dotąd bliższych kontaktów z nim nie utrzymywała, z uwagi na niechęć bratowej. Zdaniem tej pobożnej niewiasty nader swobodne obyczaje Pelagii wołały o pomstę do nieba; ilekroć dostrzegła jej wypacykowane oblicze, dziwiła się:

– Jeszcze piorun nie strzelił w twoją wściekłą cipę? Pewnego razu Świderski przyłapał siostrunię, gdy z Macia-rukiem tarzała goliznę po sadzonkach w celu rozpustnym.

– Ty wywłoko! – wrzasnął aż szkło szklarniowe zabrzęczało. – Dupą plony mi niszczysz?

Wyrzucił brutalnie Pelagię za płot oznajmiwszy, że jeśli ośmieli się kiedykolwiek pojawić w posiadłości, wyszczuję ją psami. Natomiast terminator ogrodniczy uderzony został po kieszeni; potrącił mu czterdzieści procent poborów za straty rzeczowe, a dalszych dwadzieścia za straty moralne. Maciaruk próbował bronić się Kodeksem Pracy i różnymi paragrafami, no pewnie, gdyby wsiadł mu na pensję dyrektor Pewnusi, miałby zaraz strajk protestacyjny, o petycjach do Sejmu i ONZ nie wspominając. Świderski tylko rechotał, gdyż wyższość sektora prywatnego nad państwowym ujawniła się bez obsłonek:

– Maciaruk! Nie podskakuj, bo wyciepnę na zbity pysk i będziesz sobie trawkę skubać po połoninach.

Wobec niesprzyjających okoliczności musiał spotykać się z Pelagią w jej sypialni, co przepełniło Benową czarę goryczy: najpierw palant wyświęcony, teraz kutas niezależny i samorządny. Zapachniało mordem, wątek kryminalny wisiał na włosku. Lecz oto na scenę wtargnęła Siła Wyższa w osobie niejakiego Pierangelo, turysty włoskiego, który zabłądził w dzikich ostępach słowiańskiej krainy, trafiając pechowo do Trzy-dębów. Zatrzymał się parę dni, gdyż jego fiat ritmo wymagał niezbędnej naprawy. Pelagia okazji nie przegapiła i oczarowany jej wdziękami podróżnik uwiózł damę do słonecznej Italii.

Benjamin odżył. Powiększył zespół „Bolko" o perkusję i trąbkę, po czym wystartował na Piknik-Country w Mrągowie odnosząc duży sukces, bo występy transmitowała telewizja. Niebawem też utwory jego pióra i kompozycji, ballada o Ateuszu również, znalazły się na płycie długogrającej, docierając pod strzechy. Ubierał się teraz w wypuszczoną na spodnie bluzę obszytą frędzlami, rudą czuprynę chował pod kowbojski kapelusz z szerokim rondem, zębiska szczerzył jak reklama pasty do zębów. Gdzie się pojawił, oblegały go podlotki, a on nie szczędził im autografów na swych barwnych zdjęciach. W ciągu roku stał się sławny i bogaty, co w pewnym stopniu wynagrodziło mu udrękę małżeńską.

Około połowy lat dziewięćdziesiątych zasnął w Panu ksiądz doktor Maciąg, absolwent teologii Uniwersytetu Katolickiego, postać ze wszech miar zasłużona dla ewangelizacji społeczności trzydębskiej. On to pierwszy przypuścił szturm na bastiony ateizmu, odnosząc sukcesy wyraziste choć połowiczne. Jednakże zmagania z fałszywym świętym tudzież mnisia zdrada we własnych szeregach nadszarpnęły jego organizm. Legł na łożu boleści, by już nie powstać. Po stokroć miał rację jego wierny uczeń, ksiądz Pyrko, gdy swą mowę pożegnalną nad trumną zakończył wzniosłymi zdaniami:

– Poległ na polu walki z bezbożnym ustrojem. Wstępuje ninie w niebiosa przy wtórze trąb archanielskich, a święty Piotr Klucznik w bramie raju obejmuje go braterskim uściskiem. Pozostanie w naszej pamięci jako niestrudzony bojownik o świętą sprawę, świetlany przykład dla wątpiących, natchnienie dla kroczących jego śladem.

Opustoszały posterunek, z woli kurii biskupiej, objął ksiądz Pyrko. Zmężniał ostatnimi czasy – brzuszek krągły, stateczne ruchy, głos znamionujący pewność siebie. W przeciwieństwie do poprzednika obce mu były nastroje kontemplacyjne, nie roztrząsał zawiłości doktryny, a tropienie metafizycznego szatana uważał za stratę czasu. Swoje posłannictwo lokował przede wszystkim w obrębie spraw świeckich – należy wyprzeć komunę ze wszystkich przyczółków i zapewnić Kościołowi nieograniczony rząd dusz.

Do celu zmierzać miał, na razie, małymi kroczkami. A to szopka wystawiona pod bocznym ołtarzem, gdzie diabłów przybrano w mundury wojskowe i milicyjne, a to modły o przywrócenie wolnej ojczyzny, a to pokazywanie zajączków połączone ze zbiorową recytacją haseł: „Zima wasza, wiosna nasza" albo na odwrót „Wiosna wasza zima nasza"; pory roku zmieniały się szybko a wraz należało zawołania wiernych modyfikować. Dużą wagę przywiązywał do tajnych mszy w gęstwinie leśnej dla czających się tam konspiratorów. Było ich kilkunastu, ukrywali się przed Sierżantem i jego mundurowymi pachołkami w dziuplach stuletnich dębów. Znakomicie funkcjonował zaszyfrowany system łączności, oparty na uhaniu sowim sposobem lub wystukiwaniu o korę drzew alfabetem Morse'a, co skutecznie imitowało aktywność dzięciołów. Ksiądz Pyrko skradał się z posługą duchową w przebraniu baby zbierającej chrust; towarzyszył mu zaufany ministrant zamaskowany strojem Czerwonego Kapturka.

Wyprawy wymagały samozaparcia i odwagi, gdyż w ostępach zwierz grasował dziki, a czasem nawet dało się słyszeć poszczekiwanie psów tropiących. Bywały chwile grozy, szczególnie o zmroku, gdy tylko żarliwa modlitwa pomagała duszpasterzowi osiągnąć kres wędrówki.

Kiedyś kroczył leśnym duktem opodal matecznika konspiratorów, gdy przed nim ukazał się drwal pijaniusieńki jak bela. Jechał rowerem, to znaczy: usiłował jechać, bowiem co kilkanaście metrów jakiś przekorny pień zagradzał wehikułowi drogę i kierowca spadał z siodełka między mchy i porosty. Klął wówczas szpetnie a ominąwszy przeszkodę startował ponownie z wytrwałością godną podziwu. Otóż drab ów, ujrzawszy babę z wiązką chrustu na plecach, przypomniał sobie że jest mężczyzną. Ponieważ zaś chruściara zdała mu się młódką, zatoczył się ku niej i na ziemię powaliwszy, sięgnął pod sukienkę. Ksiądz Pyrko zdrętwiał z przerażenia i zaczął się modlić do świętego Jerzego, pogromcy smoków. Pomogło. Drwal, pogmerawszy koło sedna, nagle odskoczył jak oparzony:

– O kurwa, baba z jajami!

Był to człek prymitywny, władający ubogim słownictwem, lecz żywiący zabobonny lęk wobec wybryków natury; wytrzeźwiawszy błyskawicznie, uciekał aż się za nim kurzyło. Tymczasem wokół rozlegało się zewsząd uhu uhu uhu, na przemian z kukaniem w różnych tonacjach lub dzięciołowym alarmem: trzy kropki, trzy kreski, trzy kropki (SOS). To konspira głosiła wszem wobec, że w pobliżu pojawił się reżimowy siepacz. Ale żaden skubaniec nie wylazł z dziupli by pomóc proboszczowi. Musiał przez godzinę śpiewać Psalmy Dawidowe, umówione hasło, nim zalęknione owieczki zebrały się wokół pasterza, który omalże nie został zgwałcony drugi raz w swym młodym życiu.

W roku 1985 syn Śliwów, Piotr, zdał maturę i wkrótce potem egzamin na uniwersytecką polonistykę. Wydoroślał, zapuścił sobie hiszpański wąsik, włosy przystrzygł na jeża. Teresa nie mogła się nadziwić, jaki podobny do ojca – wzrost, kanciaste rysy, usposobienie. Zwłaszcza skrytość syna ją denerwowała bo do zwierzeń nie skory, każde słówko musiała zeń wyciągać. A że do studiów zabrał się z neoficką gorliwością i poza lekturą świata nie widział, wymyślała mu czasem od molów książkowych. Gdy rodzice zagadnęli jak wyobraża sobie przyszłość, oświadczył:

– Mam ustalony sposób na życie. Będę belfrem, tutaj, w Trzydębach. Chcę zająć miejsce opuszczone przez Ateusza Pokornego. Ktoś musi to przecież zrobić.

– No, no! – zdziwił się Śliwa.

– Obyś tylko nie skończył jak on – w głosie Teresy zabrzmiała matczyna troska.

Od pewnego czasu Teresa skarżyła się na ból piersi. Śliwa początkowo zlekceważył jej narzekania, lecz gdy zaczęła w nocy popłakiwać, przestraszył się i zaprowadził do lekarza zakładowego. Zbadał Teresę, dał skierowania na prześwietlenie i do Kliniki Onkologicznej. Dowiedziawszy się, że przyszła z mężem, wywołał Śliwę z poczekalni.

– Dopilnuje pan, żeby żona zrobiła wszystkie badania? Nowotwór nie musi być złośliwy, wystarczy kosmetyczny zabieg i po kłopocie. Na wszelki wypadek weźmie się wycinek. Bez obaw, szanowna pani, to nie boli.

– Czy rzeczywiście muszę mieć anioła stróża? – odezwała, się Teresa lekko zniecierpliwiona.

– Tak lepiej – odrzekł konował uśmiechając się obłudnie. – W nawale codziennych zajęć łatwo zapominamy o terminach wizyt; mąż wygląda na troskliwego, będzie czuwał.

Za drzwiami Maleńka przyjrzała się z komiczną uwagą staremu.

– Nigdy nie przypuszczałam, że twoja kosmata facjata może się komuś kojarzyć z duchem opiekuńczym.

– Widocznie pozory mylą – odparł, pocierając dłonią nie-golony policzek.

Na ulicy wzięła go pod rękę. Wśród potoku obojętnych przechodniów, przytłoczeni monotonnym szumem przejeżdżających pojazdów – byli sami. Zacisnęła mocno palce. Czuła się jak wędrowiec, któremu niespodziewanie droga urwała się nad przepaścią. Więc taki ma być koniec? Dlaczego właśnie teraz? I ten ból, pożerający zdrowe tkanki, nawet tego los mi nie oszczędził?

– Daj chusteczkę.

Wytarła natrętne łzy; z trudem tłumiła płacz, wargi jej drżały.

– Hiruś, jak wy sobie dacie radę beze mnie?

– Moja droga, gdyby każdy pacjent wpadał w grobowy nastrój, świat nie miałby problemów demograficznych. Ludzie wykończyliby się sami. Skąd u ciebie, dziewczyno, tyle czarnowidztwa?

– Przeciwwaga niezmierzonych pokładów optymizmu, które tkwią w tobie. Nazajutrz rentgen wykazał co miał wykazać, chirurg zaś pobrał wycinek odpowiedniej wielkości i oznajmił, że poślą go do Poznania do analizy.

Dwa tygodnie później Śliwa dowiedział się wyniku: nowotwór złośliwy. Wlókł się do domu na ołowianych nogach, ze ściśniętą krtanią, przytłoczony świadomością, że ma najbliższej osobie przekazać wyrok. Tak, wyrok, gdyż szansa iż po operacji nie będzie przerzutów była mizerna. Jego intymny świat (mawiał czasem: potrójny, bo Maleńka, Piotruś i on), ważniejszy niż wszystko co działo się dookoła – miał się rozsypać. Miotał się między buntem a rozpaczą, zmoczony strugami deszczu, którego nie dostrzegł, po dziecięcemu bezradny.

– Czemuś nie przeczekał ulewy? – powiedziała Teresa na jego widok.

Błysk domysłu w oczach, no tak, jej intuicja zawsze trafiała w dziesiątkę, rozumieli się bez słów.

– Przebierz ubranie bo się przeziębisz.

Sucha koszula i szlafrok. Nabił fajkę drżącymi palcami i ćmił czekając, aż Teresa skończy kuchenne porządki. Wreszcie usiadła w swoim fotelu i odsapnęła z ulgą.

– No, jeszcze jeden dzień mam zaliczony.

– Rachujesz dni?

– Żebyś wiedział. Niebawem zacznę odliczanie ostateczne. Ku finałowi na cmentarzu. Masz ochotę na kieliszek? Kupiłam starkę.

– Daj.

Stuknęli się szkłem: oby nam życie nie obrzydło.

– Ja chyba dostaję fioła od tego czekania – powiedziała odstawiając kieliszek. – Sądząc po twej minie, Poznań nadesłał wreszcie wyniki?

– Tak.

– Złośliwy?,

– Tak. Nie martw się na zapas, nowotwór sutka jest najmniej groźny, przerzuty zdarzają się rzadko.

– Aha, impreza zacznie się od amputacji. Pojmuję. Cóż ty, sierotko, poczniesz z babą o jednym cycuszku? Wybrakowany element.

Dolała sobie wódki, wypiła jednym haustem, potem rozbeczała się jak skrzywdzone dziecko. A gdy leżeli już na tapczanie, wpatrzenie w mrok, zasłuchani we własne ponure myśli – odezwała się głosem przeraźliwie spokojnym:

– Staruszku, mam życzenie.

– Co tylko zechcesz, Maleńka.

– Jeśli medycyna skapituluje, nie zostawisz mnie w szpitalu. Chciałabym ostatnie dni spędzić w domu. Obiecaj, będę spokojniejsza.

– Dobrze, przyrzekam. Dlaczego mamy zaprzątać sobie głowy akurat najgorszą możliwością?

– Bo nadzieja jest matką głupców.

Po operacji Maleńka przebywała jeszcze tydzień w zatłoczonym szpitalu; wypisano ją na własne żądanie.

– Chyba należy mi się przytulniejszy kąt – powiedziała do męża – niż to wyrko na korytarzu, wokół którego snują się cienie skazańców. Zabieraj mnie stąd natychmiast.

W domu przez pierwsze dni leżała otępiała, wpatrując się w okno, do domowników odzywała się rzadko i monosylabami. Ochota do życia wracała jej stopniowo: najpierw zażądała radia na nocny stolik, by słuchać muzyki od rana do wieczora, potem zaczęły ją interesować filmy telewizyjne, a wreszcie wypędziła z pościeli ciekawość, co tam jej mężczyźni pichcą na obiad. U Hirka talentu kulinarnego za grosz, wolała osobiście dopilnować kuchni. Stan podgorączkowy ustąpił, szwy goiły się dobrze tylko bandaż spowijający klatkę piersiową krępował nieco ruchy.

– Bawimy się w loterię, synku – pokpiwała – przerzuci, nie przerzuci.

– Kto?

– Ten raczek, mój drogi. Zwierzątko chytre, może już się w okolicy załapało?

– Co też mama wygaduje – protestował bez przekonania Piotruś – Wywoływanie wilka z lasu.

– Trzeźwa analiza sytuacji, żadne tam wywoływanie. Wolałbyś żebym tryskała załganym optymizmem?

– Wolałbym. Nie cierpię krakania. Ojciec zresztą też nie.

– Cóż za los, w tej chałupie nie ma do kogo ust otworzyć! – rozłościła się.

Teresa umierała. Wszystko odbyło się jak na przyspieszonym filmie. W połowie stycznia lekarze stwierdzili przerzuty w kilku miejscach i zaordynowali naświetlania. Jeździła dwukrotnie w ciągu tygodnia do Szczecina pod bombę kobaltową, bez widocznego rezultatu. Najpierw skóra na klatce piersiowej poczerwieniała jak rozległa blizna po oparzeniu, potem zaczęła puchnąć, pęcznieć, rozdymać się. Nowotwór szukał sobie miejsca, chciał wydostać się na światło dzienne. W marcu ordynator zatrzymał Maleńką w klinice, szpikowano ją chemikaliami i środkami przeciwbólowymi. A na początku kwietnia przysłała mężowi kartkę: Już czas. Przyjeżdżaj. Obiecałeś.

Wziął urlop z pracy i taksówką przywiózł żonę do domu. Wychudła, jadła coraz mniej, przełykanie zaczęło sprawiać trudności. Jeszcze mogła mówić, choć słowa wydobywały się z krtani chropawe. Początkowo usiłował zająć jej uwagę bzdurzeniem o sprawach nieważnych, plótł co ślina przyniosła, byleby zapomniała o swym przemijaniu. Zdobyła się na uśmiech:

– Jesteś kochany, Hiruś. Ale nie trzeba się wysilać. Oboje wiemy, że to się wkrótce stanie. Po chwili:

– Miło w naszej chacie. I znów po dłuższej pauzie:

– Zawsze cię kochałam. Pamiętaj o mnie.

Siadywał na tapczanie, ściskając jej osłabłą dłoń i milczał. W nocy tulił do siebie, jakby chciał przelać w zmaltretowane ciało swą energię życiową. Wsłuchiwał się w chrapliwy oddech, przerywany jękami bólu. Jeszcze nie mógł się pogodzić z myślą, że Maleńka odejdzie bezpowrotnie i zostanie sam. Dlaczego? Ma dopiero czterdzieści lat, mogłaby dożyć starości. Czemu właśnie ona, ta skromna, cicha, ludziom życzliwa kobieta?

Piotrek codziennie przynosił jakiś bukiet, pokój pachniał jak oranżeria, pulsował paletą kolorów. Wieczorem Śliwa sadzał żonę na fotelu, otulał kocem, a syn po turecku na podłodze obok matki. Starał się wykrzesać z siebie odrobinę rozmowności, opowiadał urywanymi zdaniami o studenckim życiu, pierwszy rok, nowe środowisko, każdy drobiazg w jego relacji urastał do rangi wydarzenia. Wpatrywała się natarczywie w swoich męż czyzn, jakby w obawie, że w zaświaty zabierze ich obraz nie dość wyrazisty. Stary widział kątem oka jak zaciska wargi, by ból nie wydostawał się krzykiem, jak całą siłą woli zmusza ramię, by przesunęło się w stronę głowy Piotrusia i dłoń mogła go pogładzić po włosach.

Niebawem przestała w ogóle jeść; aby dać choć trochę płynu musiał siłą rozwierać zęby, połowa wyciekała na powrót kącikami warg. Czasem chciała coś powiedzieć, lecz słowa zamieniały się w nieartykułowane dźwięki. Tylko oczy wciąż się weń wpatrywały i dostrzegł w nich na przemian to czułość, to rozpacz. Potem zaczęła tracić świadomość -nadeszła agonia.

Przebudził go kurczowy chwyt palców. Teresa patrzyła przytomnie, wzrok wędrował od męża ku otwartemu oknu i z powrotem. Zrozumiał. Wziął ją na ręce jak dziecko i podszedł do parapetu.

Na zewnątrz wstawał wiosenny rozsłoneczniony ranek. Różowo kwitły jabłonie, gałęzie wiśni pokryte były śnieżystymi płatkami. Działki pracownicze, rozciągające się opodal, wyglądały jak wielka łąka, wymalowana pastelową zielenią, seledynem, fioletem i żółcią, zakończona szerokim szlakiem płożącej się pigwy, teraz rozpłomienionej tysiącami kwiatów. W oddali spiętrzona na wzgórzach puszcza, przypominająca bukiet cieni o różnej intensywności. W stronę jeziora szybowały łabędzie, białe smugi na błękicie. Przy domu uwijały się jaskółki, budujące gniazda pod okapem dachu, podobne do czarnych pocisków, wystrzelonych bezładnie w przestrzeń.

Maleńkiej płynęły łzy po policzkach. Śliwa bał się poruszyć; tkwił jak posąg ze swym najdroższym ciężarem w ramionach, aż Teresa przestała oddychać. Położył ją wtedy na tapczanie, padł na kolana i całując martwiejącą dłoń zaczął rozpaczliwie szlochać.

Pogrzeb miała skromny, przyszło kilkoro znajomych i parę bab-żałobniczek, które wciąż urzędują na cmentarzu, uważając za swój obowiązek uczestniczenie w każdej ceremonii. Przed zamknięciem trumny Śliwa ucałował woskowe czoło żony, a Piotr przybrał ciało różami. Bezkresny spokój spłynął na twarz Teresy, rysy złagodniały, wargi rozchylane w półuśmiechu, drobne dłonie spoczęły swobodnie na sercu. Mizerię żywota zostawiła poza sobą, wszystkie jej żonine i matczyne troski powszednie, całą tę szamotaninę między marzeniem a obowiązkiem, między kochaniem i męką istnienia.

Stary z kamiennym obliczem rzucił pierwszą grudę ziemi na trumnę. Zasłonił twarz spracowanymi łapskami, każde uderzenie ciężaru, spadającego z łopat grabarzy na trumnę, odczuwał jak cios we własne plecy. Obok Piotr połykał łzy. A potem nie było już Maleńkiej, został im kubik ziemi, uformowanej w sześcian, przykryty kwiatami. Ludzie się rozeszli, a oni jeszcze długo stali w milczeniu rozpamiętując pustkę, która wdarła się w ich życie.