37777.fb2
Zmęczony Damien przeczesał ręką włosy i wy¬prostował się na niewygodnym krześle. Wokół dłu¬giego prostokątnego stołu generał Moreau, Victor Lafon, wielki szambelan Montesquieu, Fouche, pełniący funkcję ministra spraw wewnętrznych, oraz kilku cesarskich marszałków oglądali wielką szczegółową mapę Holandii.
Brytyjczycy wylądowali we Flushing.
Zbliżał się już ranek, a zebrani nie spali wiele godzin, omawiając sytuację. W rozmowie padały wyrazy niedowierzania, złości, niepokoju o to, co zrobią Anglicy.
Zresztą większych obaw nie było, może poza re¬sortem Fouche, lecz Damien podejrzewał, że to raczej przykrywka dla jego politycznych ambicji. Dwa tygodnie wcześniej, po angielskim lądowaniu pod Walcheren, zarządził mobilizację Gwardii Na¬rodowej oraz Narodowej Gwardii Paryża.
Cesarz był wściekły. Ze swojej siedziby w Schonbrunn potępił Fouche jako panikarza i oskarżył o spiskowanie przeciwko sobie. Obserwu¬jąc teraz ministra, Damien doszedł do wniosku, że ten wrócił do swoich dawnych sztuczek.
Spojrzał jeszcze raz na mapę, na zakreślone ob¬szary zajęte przez Brytyjczyków, i po raz kolejny po¬czuł się nieswojo. Chociaż nie miał pewności, czuł jednak pewien niepokój w związku z wybraną przez angielskie wojska taktyką. Obozowali na podmo¬kłych terenach, gdzie szerzyła się gorączka.
Wellington wciąż przebywał w Hiszpanii. Da¬mien miał o wiele mniej zaufania do dowódcy wojsk brytyjskich na północy. W ogóle uważał, że to lądowanie nie było dobrym posunięciem.
Miał nadzieję, że się mylił.
– Pan się nie zgadza, majorze Falon? – głos ge¬nerała przywołał go do rzeczywistości.
– Przepraszam, panie generale. Chyba się zamy¬śliłem. Czy mógłby pan powtórzyć…
– Panie generale, sierżant Piquerel melduje się na rozkaz. – Do wysokiego pomieszczenia wkro¬czył wysoki, mocno zbudowany mężczyzna o ogni¬ście rudych włosach. Był brutalny, zaprawiony w boju, a dziś jego postawa wyrażała najwyższe na¬pięcie. – Przepraszam, ale porucznik Colbert ma bardzo ważną wiadomość. Prosi o chwilę rozmowy na osobności z panem generałem i pułkownikiem Lafonem.
Generał odsunął krzesło, szorując głośno po drewnianej podłodze.
– Proszę o wybaczenie, majorze. Wygląda na to, że nasza rozmowa musi zaczekać.
– Oczywiście, panie generale.
Damien patrzył, jak otyły mężczyzna idzie przez salę, mając za plecami pułkownika. Poczuł się tro¬chę nieswojo. Colbert był adiutantem Lafona. Był ambitny i gorliwy, chciał szybko awansować. Co nowego odkrył? Jaki to ma związek z Brytyjczyka¬mi… a może to jakaś zupełnie inna sprawa?
Czekał w milczeniu, podczas gdy pozostali obec¬ni gremialnie wymieniali różne spekulacje. Po kil¬ku chwilach sierżant otworzył gwałtownie drzwi.
Z korytarza dobiegł jakiś hałas. Damien usłyszał odgłos kroków, wreszcie do sali wpadło sześciu umundurowanycB żołnierzy z generalskiego szta¬bu, na których widok siedzący przy stole zerwali się na równe nogi. N a końcu weszli generał Mo¬reau, za nim Lafon i porucznik Colbert. Wszyscy ruszyli prosto w kierunku Damiena.
– Majorze Falon – powiedział pułkownik Lafon. – Mam przykry obowiązek aresztowania pana.
Damien poczuł, jak jego żołądek zwija się w twardy węzeł.
– Pod jakim zarzutem?
– Zdrady.
Zacisnął pięść, lecz po chwili zmusił się, by roz¬prostować palce.
– Ręczę, że zaszła jakaś pomyłka.
– To się dopiero okaże, majorze Falon – stwierdził generał, przyłączając się do mężczyzn otacza¬jących Damiena. – Sierżancie, wykonujcie swoje obowiązki. Zabrać go.
Strażnicy otoczyli go. Nie było możliwości ucieczki. A przecież musiał też myśleć o Aleksie. Pozwolił, żeby go wyprowadzono. Gdy w pustym korytarzu rozlegał się stukot ich kroków, przez głowę Damiena przelatywały pytania: Co ich za¬alarmowało? Dokąd go zabierają? Co się stanie z Aleksą?
Do głowy przychodziły mu różne odpowiedzi, rozważał sposoby działania, odrzucał je, ważył możliwości i potencjalne rozwiązania.
Jednak wszystko to przyćmiewał strach o Aleksę.
Co się z nią stanie, jeśli on skończy w więzieniu albo, co także prawdopodobne, zostanie rozstrzela¬ny? Czy to możliwe, że ją także zechcą aresztować? Nie dowie się o tym i nie pomoże jej, jeśli straci gło¬wę Nie może dopuścić, żeby niepokój o nią unie¬możliwił mu znalezienie wyjścia z tej sytuacji.
Gdy wyprowadzili go na podwórzec, poczuł na plecach ciepło słonecznych promieni. Wykręcili mu ręce do tyłu, związali je i wrzucili go do wozu.
Nie miał pojęcia, dokąd go zabierają ani też jak mógłby uciec. Pomyślał o Aleksie i niemal zobaczył jej piękne zielone oczy, które ciemnieją z niepoko¬ju o niego, tak jak ostatniego wieczoru, gdy przybył posłaniec. Niemal widział, jak drżą jej wargi.
Niech to diabli! Gdyby tylko mógł zawiadomić Claude'a-Louisa, ten zapewniłby jej bezpieczeń¬stwo.
Przeklinał samego siebie. Gdyby tylko wyszedł wcześniej, teraz jej nic by nie groziło.
Gdyby tylko…
Cokolwiek się stanie, będzie grał do samego końca, lecz fakt pozostawał faktem, że może być już za późno.
Aleksa chodziła po sypialhi. Damien nie pojawił się przez cały dzień, a nadszedł już wieczór. Gdzie on się podziewa? Dlaczego nie wrócił do domu?
Martwiła się coraz bardziej, wyobrażając sobie różne straszne zdarzenia, aż wreszcie sarna siebie zbeształa za te bezpodstawne obawy i stwierdziła, że kradzież planów nie może mieć nic wspólnego z przedłużającą się nieobecnością męża.
W momencie przypływu optymizmu zeszła na dół, żeby czymś się zająć i nie myśleć o kłopotach. Może jakaś książka? Z półki w gabinecie Da¬miena wzięła tom Rousseau Wyznania i już kiero¬wała się na górę, kiedy zauważyła stojącą przy wej¬ściu Marie Claire patrzącą przez szybę na ulicę przed domem.
Podeszła do niej w milczeniu, żeby zobaczyć, co tak zaabsorbowało uwagę kobiety. Uśmiechała się, Aleksa dostrzegła jej nieco zamglone wilgocią oczy. – Marie Claire, co się stało?
Przez chwilę nie było odpowiedzi, wreszcie po¬kręciła głową i wskazała palcem na zewnątrz. Aleksa popatrzyła na wyłożoną cegłami ścieżkę wiodącą z domu na ulicę, by zatrzymać wzrok przed budynkiem na małym Jeanie-Paulu. Stał otoczony grupką dzieci, miał zaróżowione z pod¬niecenia policzki. Biała koszula była ubrudzo¬na ziemią, spodnie pogniecione, ale nie zwracał na to uwagi, podobnie jak jego matka.
– On umie grać – powiedziała Marie Claire z nut¬ką dumy, gdy chłopiec bokiem stopy kopnął skórza¬ną piłkę, aż pofrunęła znacznie dalej niż po uderze¬niach jego kolegów. – Pani mu powiedziała, że mógłby grać, a monsieur Falon pokazał, jak to robić.
– Tak… – Aleksa spostrzegła, że inne dzieci traktują go z pełnym podziwu lękiem i wzruszyła się. – Myślę, że twój syn mógłby zrobić niemal wszystko, gdyby tylko bardzo chciał.
Francuzka spojrzała na Aleksę wielkimi ciemnymi oczami.
– Nigdy nie zapomnę daru przyjaźni, jaki pani i pani mąż daliście mojemu synowi…
W oczach Aleksy również zebrały się łzy.
– Gdyby widział to mój mąż, też byłby bardzo dumny z chłopca.
Marie Claire uśmiechnęła się
– Będzie wspaniałym ojcem, zobaczy pani. On jeszcze tego nie wie, ale ja mam tę pewność. Tak będzie.
Aleksa przygryzła drżącą wargę. Pragnęła uro¬dzić dziecko Damiena bardziej, niż kiedykolwiek by przypuszczała. Bezwiednie położyła sobie dłoń na płaskim brzuchu. Nawet teraz było możliwe, że nosi jego potomka. Modliła się, żeby tak było i że¬by Damien pragnął tego dziecka tak samo jak ona.
Bardzo zależało jej na tym, żeby od samego po¬czątku mówił jej prawdę i żeby bezpiecznie wróci¬li do Anglii, lecz gdy myślała o Jeanie-Paulu i o wielkiej miłości chłopca do jej męża, stawało się coraz bardziej jasne, że nie miało znaczenia, po czyjej stronie on jest.
Nie miało znaczenia, co zrobił ani w co wierzył.
Ważne było tylko to, że go kochała i że miała na¬dzieję na jego miłość.
Kiedy tylko wróci, od razu mu o tym powie. Gdyby tylko miała pewność, że Damien jest bez¬pIeczny.
Uścisnęła dłoń Marie Claire, czując powracają¬cy niepokój. Odwróciła się i poszła na górę do swo¬jego pokoju.
Cały czas modliła się o bezpieczny powrót męża.
Victor Lafon stał w towarzystwie porucznika Colberta przed drzwiami prowadzącymi do małej ciemnej celi pod biurem prefekta policji. Sierżant Piquerel był na dole z więźniem.
– Czy mamy przedstawić mu zarzut kradzieży planów? – spytał jak zwykle gorliwy Colbert.
Victor pokręcił głową
– Jeszcze nie. Damy mu trochę swobody i zoba¬czymy, czy sam ukręci sobie linę, na której zawi¬śnie. – Victor otrzymał zadanie zbadania kradzie¬ży, która miała miejsce w pracowni konstruktora okrętów, a także odzyskania cennych informacji, zanim padną łupem wroga.
– Sam nie mógł tego dokonać – rzekł Colbert.
– Ani na chwilę nie opuścił gabinetu generała.
– Falon nie zabrał planów, ale jest jedną z niewielu osób, które wiedziały o ich istnieniu. Mam pewność, że to on stoi za tą kradzieżą, a z czasem wykryjemy jego wspólnika.
– A co z tą kobietą?
– Wysłałem już ludzi, żeby ją przyprowadzili.
– Przecież ona nie mogła tego zrobić.
– To mało prawdopodobne. Ma w sobie dość odwagi, żeby spróbować, ale Pierre nie widział, że¬by wczorajszej nocy gdzieś wychodziła, a gdyby na¬wet wyszła, kobiecie trudno by było to zrobić w po¬jedynkę
– Może więc Sto Owen maczał w tym palce? Wiemy, że się z nim spotykała.
– Jules zawsze umiał postępować z kobietami. Nie mamy powodów, żeby go podejrzewać o co¬kolwiek poza schadzkami z kochanką. Jednak w przeszłości czasem nie zgadzał się z polityką ce¬sarza. Więc nie zaszkodzi go przesłuchać.
Colbert skinął głową.
– Całkiem możliwe, że ta kobieta jest kluczem do wszystkiego – stwierdził Victor. – Major najwy¬raźniej darzy ją uczuciem. Może uda się z nim po¬handlować, obiecać mu jej bezpieczny powrót do domu w zamian za zwrot dokumentów.
– Na ile znam Falona, wydaje mi się, że prędzej.będzie chciał wynegocjować swój bezpieczny po¬wrót do Anglii niż powrót swojej żony.
– Może masz rację. Tak czy inaczej, niebawem wszystko stanie się jasne. I odzyskamy plany. I do¬wiemy się, komu chciał je sprzedać.
– A ja myśałem…
– Ze co? Ze odda je Brytyjczykom? Nasi informatorzy nigdy nie potwierdzili, że istniały jakiekol¬wiek przejawy jego lojalności do ojczyzny. Sądzę, że chciał je sprzedać temu, kto da najwyższą cenę. Jest co najmniej pół tuzina krajów, które zapłaciły¬by małą fortu.nę za tak cenne plany.
– Dieu de Ciel, nigdy mi to nie przyszło do głowy!
– Może dlatego generał Moreau właśnie mnie przydzielił to zadanie. Znam majora znacznie dłu¬żej niż ktokolwiek inny. Jeśli ktokolwiek mógłby odkryć prawdę, to tylko ja.
Colbert uśmiechnął się.
– Z pomocą sierżanta Piquerela.
Victor zerknął na ciężkie drewniane drzwi, uzmysłowił sobie, dokąd prowadzą, i wzdrygnął się Potem westchnął, kręcąc głową.
– Tortury to obrzydliwa sprawa. Miałem nadzie¬ję, że nie będą konieczne, ale szczerze mówiąc, nie spodziewam się, by major. powiedział cokolwiek dobrowolnie.
Colbert poszedł za jego spojrzeniem, usłyszał głuche uderzenia pięści, Których nie tłumiły nawet grube drzwi.
– Nigdy go nie lubiłem, ale wiem, że pan, chcąc nie chcąc, darzył go szacunkiem. Przykro mi, że sprawy przybrały taki obrót.
– W czasie wojny takie sytuacje się zdarzają, n'est ce pas?
– D'accord, panie pułkowniku. Niestety, tak właś¬nie bywa.
Victor otworzył drzwi i spojrzał w dół na schody.
Przejście było pogrążone w ciemności, wnętrze pra¬wie niewidoczne. Starał się nie myśleć o tym, co kry¬je mrok, koncentrując się na małym kręgu światła u podnóża schodków.
Na sfatygowanym drewnianym biurku stała oliwna lampa, zaś w małych mosiężnych uchwy¬tach, przymocowanych do ścian tunelu, tkwiły po¬chodnie. Sierżant Piquerel z zaciśniętymi pięścia¬mi sta~ na szeroko rozstawionych nogach. Major siedział przywiązany do krzesła. Jedno oko było tak opuchnięte, że nie mógł go otworzyć, warga przecięta i mocno nabrzmiała.
Victor opanował się.
– Dajcie mi znać, kiedy przywiozą kobietę – po¬wiedział do Colberta, ruszając po schodach. Sły¬sząc te złowieszczo brzmiące słowa, Falon pod¬niósł głowę, wyprostował obite, wymęczone ciało i wbił w niego pełne nienawiści, przeszywające spojrzeme.
Zmęczona Aleksa odeszła od okna, jednak na¬pięcie ogarniające jej ciało wciąż nie ustępowało. Na zewnątrz było ciemno, księżyc i gwiazdy były prawie niewidoczne… i nadal nie było żadnych wiadomości od męża. Poruszane wiatrem gałęzie smagały okna, szelest liści po szybach wzmagał na¬pięcie i wystawiał na próbę i tak już mocno zszar¬gane nerwy.
Wyszła z pokoju, żeby na dole znaleźć sobie ja¬kieś zajęcie – cokolwiek, co mogłoby zająć myśli -lecz gdy była w połowie korytarza, usłyszała głośne walenie do drzwi, naglące do pośpiechu i gwałtow¬ne. Zaschło jej w ustach. Ze ściśniętym z niepoko¬ju sercem pospieszyła do wejścia.
Po drodze wyprzedził ją Pierre, który mamro¬cząc coś pod nosem, pierwszy dopadł drzwi, żeby uciszyć intruza. Aleksa pobiegła za nim po czarno¬-białej, marmurowej podłodze.
– Bonsoir, monsieur – powiedział służący. – Czego pan sobie życzy?
Aleksa wstrzymała oddech.
– Jules! Co się stało… – urwała, widząc jego peł¬ną niepokoju twarz.
– Obawiam się, że musimy porozmawiać. To sprawa najwyższej wagi. – Ignorując małego ciem¬nowłosego lokaja, wszedł do środka, chwycił ją za nadgarstek i pociągnął przez hol.
– Jules, na litość boską, co się dzieje? – Gdy zna¬leźli się w gabinecie i zamknęli drzwi, odwróciła się do niego twarzą.
– Coś się wydarzyło. Idź na górę i zabierz płaszcz, nałóż też mocne buty. Musimy stąd uciekać.
– Dlaczego? Co się stało? – Niespokojne oblicze Jules'a sposępniało jeszcze bardziej.
– Aresztowali twojego męża za kradzież planów. W pracowni Salliera stwierdzono ich brak już dziś po południu.
– Ale przecież oni wiedzą, że nie mógł ich ukraść. Cały czas był wtedy z nimi!.
– Sądzą, że to on wszystko zorganizował. Zoł¬nierze już tu jadą. Po ciebie.
– Wielki Boże!
– Musisz zachować spokój. Tak jak mówiłem, weź płaszcz i buty. Szybciej, Alekso, nie mamy zbyt dużo czasu.
Kiwnęła głową i biegiem wróciła na górę Wal¬cząc z ogarniającym ją przerażeniem, w pośpiechu spakowała małą torbę podróżną, założyła brązowe pantofle, chwyciła czarną pelerynę z kapturem. Przy drzwiach Jules ujął ją za ramię i razem wybie¬gli z domu. Pomógł jej wsiąść do swojej małej dwu¬kółki i sam wskoczył do środka.
– Dokąd… dokąd jedziemy?
Do hotelu Marboeuf. Tam czeka na nas Ber¬nard z przygotowanym do drogi wozem. Wywiezie cię na północ. Jest jeszcze szansa, że zdążysz na łódź odpływającą z Hawru.
Nie zareagowała na jego słowa. Myślała tylko o aresztowaniu Damiena.
Do hotelu Marboeuf? – powtórzyła automatycznie.
Tak. Bernard wywiezie cię z miasta.
– A co z Damienem?
Uścisnął jej dłoń.
Przykro mi, cherie, ale nie możemy nic zrobić. Zesztywniała. W końcu zaczynała myśleć trochę jaśniej.
Co to znaczy, że nie możemy nic zrobić? Damien jest niewinny. Musimy go wydostać.
Jules tylko pokręcił głową – Gdzie on jest?
Dłuższą chwilę nie odpowiadał.
W katakumbach. Pod prefekturą policji znajduje się loch. Lecz ostatecznie zostanie umieszczony w więzieniu La Force.
W katakumbach… Boże, jak oni mogli? – Łzy napłynęły do jej oczu, wyobraźnia podsuwała maka¬bryczne obrazy. Słyszała o tym miejscu. Od czasów rzymskich pod miastem były kamieniołomy, z któ¬rych wydobywano wapień. W latach Wielkiego Terroru stały się masowym grobowcem dla tysięcy,więźniów, którzy stracili głowy pod ostrzem giloty¬ny. Trudno było jej znieść świadomość, że Damien jest przetrzymywany w jednej z tych okropnych cel w otoczeniu starych kości i gnijących ciał.
– Muszę go wydostać – powiedziała cicho, ocie¬rając łzy z policzków. – Nie zostawię go tam.
– Posłuchaj mnie, cherie…
– Nie! To ty mnie posłuchaj! Kradzież planów to był mój pomysł i nie pozwolę, żeby on wziął całą winę na siebie!
– Gdybyśmy ich nie zabrali, on sam by je wy¬kradł.
– Zapewne. Co dowodzi, że cały czas mówił prawdę
– Generał Moreau myśli inaczej.
– Jak to?
– Uważa, że twój mąż chciał sprzedać plany temu, kto najwięcej zapłaci. Armia Napoleona sta¬nowi zagrożenie dla wielu krajów. Każdy chętnie kupiłby tak cenne informacje.
– Ja… nie interesuje mnie, po co chciał je zdobyć i komu sprzedać. To nie ma już naj mniejszego znaczenia. Ja go kocham, Jules, i pomogę mu. Nic, co powiesz, mnie nie powstrzyma.
St. Owen cicho zaklął.
– Wypuść mnie, Jules. Wynajmę dorożkę i sama tam pojadę. Nie ma powodu, żebyś się w to anga¬żował. I tak zrobiłeś bardzo dużo. Ale od tej chwi¬li to już wyłącznie moja sprawa.
Jules mocno pociągnął lejce i mały powóz gwał¬townie się zatrzymał.
– Naprawdę myślisz, że pozwolę ci jechać tam samej?
– Jules, proszę cię. Muszę to zrobić.
Jasnowłosy mężczyzna spojrzał na nią twar¬do i westchnął.
Wyznanie im prawdy niczego nie załatwi, bo pewnie stracą was oboje, aby mieć pewność, że in¬formacj a nie przedostanie się dalej.
– A co innego mogę zrobić?
– Spróbować go stamtąd wydostać.
Nadzieja wstąpiła w serce Aleksy.
Czy istnieje choćby cień szansy, że się uda? – Właśnie cień, ale to lepsze niż nic.
– Więc… jak mielibyśmy to zrobić?
Jules zawrócił konia w boczną uliczkę, oddalając się od hotelu Marboeuf.
Na placu Denfert-Rocherau, w pobliżu północnego końca rue de la Tombe-Issoire, jest wej¬ście db katakumb. Miejsce nie jest pilnie strzeżo¬ne, gdyż zwykle nie ma takiej potrzeby. Możemy dostać się do tunelu, który przecina się z koryta¬rzem pod prefekturą
– Byłeś tam kiedyś?
Raz. Oni korzystają z tego tunelu dość często, a my kilka miesięcy temu próbowaliśmy wyciągnąć z lochu jednego z naszych.
– Udało się?
Nie. Usłyszeli nas. Jeden z moich przyjaciół został pojmany, jeden zabity. Dwaj uciekli.
Nerwowo oblizała wargi.
– Przykro mi.
Wzruszył ramionami.
Może tym razem będziemy mieli więcej szczęścia.
Tak… musimy w to wierzyć. – Pomyślała jednak z niepokojem, co się stanie, czy katakumby staną się miejscem wiecznego spoczynku dla trzech nowych ciał obok tysięcy innych.
Victor Lafon stał za drzwiami u szczytu scho¬dów.
– Nie ma jej – powiedział porucznik Colbert.
– Uciekła z Jules'em St. Owenem.
– Sacre bleu! – Victor uderzył pięścią w drzwi.
– Musiał się dowiedzieć, że już po nią jedziemy!
– Może to zwykły zbieg okoliczności. A może wysłała kochankowi wiadomość, że mąż został we¬zwany, i wykorzystali sposobność, żeby uciec.
– Możliwe, ale wątpię. Postawcie blokady na drogach wyjazdowych z miasta. Nie wypuszczać nikogo, kto w najmniejszym stopniu wyda się po¬dejrzany.
– A co z Falonem? Mamy go dalej naciskać w sprawie planów?
– Jeszcze nie. On nie wie, że próba kradzieży się powiodła, a ja nie chcę mu na razie dawać tej sa¬tysfakcji. Poza tym są inne pytania, które wymaga¬ją odpowiedzi. – Zacisnął szczęki, lecz po chwili rozluźnił się. – Być może dostaliśmy do ręki wyma¬rzoną broń. Kiedy skończy pan swoje zadania, niech pan wraca do mnie i wtedy zobaczymy…
Porucznik zasalutował.
– Tak jest. Niebawem będę z powrotem. Tymczasem Victor wrócił na dół. Falon był nie- przytomny, krępujące go liny wbijały mu się w pierś, głowa zwisała do przodu, kosmyki czar¬nych włosów opadały na twarz.
– Ocuć go – powiedział Victor do sierżanta. Osiłek chrząknął i sięgnął po blaszane wiadro z wodą, którą chlusnął na pokrwawioną twarz ma¬jora i hałaśliwie odrzucił puste naczynie na bok. Falon jęknął i otworzył oczy.
– A więc nadal jesteś wśród żywych. To dobrze, majorze, bo mam dla ciebie interesujące wiado¬mości.
– Nic, co powiesz, nie jest w stanie mnie zainte¬resować, Victor. – Popatrzył na swoich oprawców przez opadające powieki. Bolały go wszystkie ko¬ści, żebra, mięśnie i stawy. Nie chciał patrzyć na ściany, bo wiedział, co tam jest. Gdyby to zro¬bił, przerażenie pomogłoby go złamać. To wszyst¬ko było częścią ich gry.
A w kwestii pozyskiwania informacji… Sierżant doskonale znał się na sW9jej robocie.
– Więc uważasz, że nie wiem nic interesującego
– rzekł Lafon. – Ale może zaciekawi cię informacja, że gdy ty byłeś… zajęty tutaj, twoja żoneczka uciekła z kochankiem.
Damien uniósł brwi.
– Naprawdę? A któryż to kochanek?
– Jules St. Owen. – Lafon dał mu chwilę, żeby to sobie rozważył. – N a pewno go sobie przypominasz: przystojny blondyn, bardzo bogaty i wpływowy. Wi¬dywała się z nim regularnie od pewnego czasu.
– Chyba zwariowałeś, jeśli myślisz, że w to uwierzę.
– Tak? St. Owena widziano kilka razy przed waszym domem, a nasi ludzie śledzili twoją żonę, któ¬ra dwukrotnie wybrała się z nim na randkę do Cafe de Valois. – Pułkownik wszedł w krąg światła, pa¬dającego z pochodni. – Pomyśl o tym, Falon. Mo¬że przypomnisz sobie, jak z nią tańczył na cesar¬skim balu… jak zawsze umiał ją wypatrzyć z pała¬cu generała Moreau. Skoro ja to zauważyłem, to ty na pewno też. Przypomnij sobie… a może dostrze¬żesz ziarno prawdy w moich słowach.
Coś się w nim poruszyło. Z początku może nie¬wielkie, niedające podstaw do niepokoju ziarenko wątpliwości. Przynajmniej część z tego, co mówił Lafon, było prawdą. Sto Owen był wyraźnie zainte¬resowany Aleksą, a w pewnym okresie Damien są¬dził, że ona to zainteresowanie odwzajemnia.
Wątpliwości wciąż rosły, nabierały groźnych roz¬miarów, nie pozwalały się zignorować.
– Po co mi to mówisz? Nawet gdyby to była prawda, jaką ty miałbyś z tego korzyść?
– Odpowiedzi na kilka naszych pytań. Teraz, gdy już wiesz, jak lojalna jest twoja żona, może powiesz nam prawdę na temat swojej własnej lojalności. Chcemy wiedzieć, od kiedy nas szpiegujesz.
– Pracuję dla ciebie, Victor. Od ośmiu lat. Jeśli nie wiesz tego, to jesteś głupcem.
– Jesteśmy skłonni pójść na ugodę. Ta kobieta zdradziła cię już drugi raz. Zapomnij o niej i za¬cznij myśleć o sobie. Odpowiedz na nasze pytania, a wtedy zastanowimy się, czy cię wypuścić.
Damien splunął Lafonowi pod nogi.
– Idź do diabła!
– Sierżancie, może ty przekonasz majora, żeby odpowiedział na nasze pytania?
Lecz Damien nie myślał już o serii brutalnych ciosów, które zaraz otrzyma. Myślał o Aleksie i o tym, że Victor Lafon mówił prawdę. Znał go od ośmiu lat. Francuz nie był kłamcą, a przynaj¬mniej nie umiał kłamać w przekonujący ~posób. Aleksa wyjechała ze?t. Owenem. Pozostawało jednak pytanie: dlaczego?
Dostał pierwszy cios w żołądek i poczuł w głowie przyprawiający o mdłości ból. Lecz nadal potrafił myśleć tylko o żonie i Sto Owenie. A może Jules dowiedział się o aresztowaniu, zrozumiał, co grozi Aleksie, i pojechał, żeby jej pomóc? To całkiem możliwe, chociaż wydawało się mało prawdopodobne, aby tak szybko dotarła do niego ta alarmu¬jąca wiadomość. A nawet gdyby chciał pomóc, dla¬czego miałby to robić? Dlaczego ryzykowałby ży¬cie dla kobiety, którą ledwie zna?
Pozostawała kwestia spotkań, o których wspo¬mniał Lafon. Dlaczego jeździła do tej kawiarni? Czy był jeszcze jakiś inny powód oprócz tego, co wydedukował Lafon?
Piquerel walnął go pięścią w szczękę, aż głowa Damiena odskoczyła do tyłu. Stracił na chwilę świadomość, która zaraz wróciła, a z nią wizerunek Aleksy. Uśmiechała się do niego łagodnie, dzięku¬jąc za pomoc, którą okazał Jeanowi-Paulowi. Dla¬czego jeździła do St. Owena? Czy naprawdę zosta¬ła jego kochanką? Te pytania nie dawały mu spo¬koju, sprawiały, że chciał znowu pogrążyć się w ciemności.
Lecz odpowiedź nadeszła szybko i gwałtownie:
bo Aleksa wciąż mu nie ufała. Bo chociaż zależało mu na jej zaufaniu, sam nie był w stanie zaufać jej do końca.
Chciała wrócić do domu. Może St. Owen obiecał jej w tym pomóc. Był właścicielem kilku stat¬ków, więc mógł to zorganizować. Jules był dobrze znanym uwodzicielem, więc doskonale wiedział, co powiedzieć kobiecie. A mimo całej swojej od¬wagi Aleksa wciąż była naiwna.
Pomyślał o nich razem i poczuł się tak, jakby ktoś wbił mu nóż w samo serce. Może St. Owen za¬bierze ją do Anglii. Może zamierzał tam zostać ra¬zem z nią. A może po prostu chciał ją uwieść, po¬bawić się nią jakiś czas, aż mu się znudzi, a potem porzucić.
Damien otrzymał kolejny cios w brzuch, po którym zgiął się wpół, lecz ten ból nie mógł się równać z cierpieniem, jakie odczuwał w sercu. Ogarniała go coraz większa gorycz, męka, która wypychała mu z płuc całe powietrze, która zaciskała mu gar¬dło.
J ego własny los nie miał znaczenia. Bał się tylko o Aleksę. Nie wiedział, gdzie jest, czy kiedykol¬wiek wróci do domu.
Nie wiedział także, co zaszło między nią i St. Owe¬nem, lecz w pewien sposób to także przestało być istotne. Miał świadomość, że on sam jest za wszyst¬ko odpowiedzialny, że najbardziej ze wszystkiego na świecie pragnie, aby Aleksa była bezpieczna.
Wiedział jedno: bez względu na to, jak bardzo chciałby wszystko zmienić, już nigdy więcej nie zo¬baczy swojej pięknej żony.