37777.fb2 Diabelska wygrana - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 22

Diabelska wygrana - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 22

Rozdział 22

– Podaj mi rękę.

Aleksa wyciągnęła dłoń, a wtedy Jules złapał mocnym, uspokajającym chwytem jej drżące palce. Poczuła, jak udziela się jej jego siła. W świetle ma¬łej mosiężnej lampki, którą zabrali z bocznej ścian¬ki powozu, widać było, że uśmiechnęła się do nie¬go z wdzięcznością.

– Już lepiej? – spytał.

– Tak, znacznie lepiej. Teraz już zupełnie dobrze. Dziękuję.

– Cała przyjemność po mojej stronie. – Jednak nie wypuścił jej dłoni.

Gdy pokonali ostatni schodek prowadzący do tu¬nelu, wokół nich zamknęła się ciemność. W środku było wilgotno, czuć było zapach stęchlizny oraz jeszcze jedną dziwną woń, którą w końcu zidentyfi¬kowała jako przemoczone, gnijące sukno. Wzdryg¬nęła się na myśl, skąd może pochodzić ten drugi za¬pach, który jednak nie był tak odrażający, jak ocze¬kiwała. Minęło wiele lat od czasu, gdy korzystano z tej części kamieniołomów. Tak powiedział Jules. Wszelkie ciała, jakie mogliby napotkać, już dawno uschły albo zostały po nich same kości.

Gdy minęli zakręt w tunelu i lampka oświetliła. ściany swoim słabym blaskiem, przekonała się, że mówił prawdę.

Trupy, niektóre bez głów, leżały w stertach tu i tam, wpatrując się pustymi oczodołami w nowo przybyłych gości. Aleksa śmiertelnie się wystraszy¬ła tym makabrycznym widokiem. Poczuła, jak żółć podchodzi jej do gardła.

– Boże święty… – Wbiła palce w dłoń Jules'a.

– Wszystko dobrze, cherie. Oni już nikomu nie zrobią krzywdy.

Stłumiła przerażenie.

– Wiem… przepraszam. Tylko że…

– Niczego nie musisz wyjaśniać. Ja też nie jestem odporny na takie widoki. Chyba żaden człowiek przy zdrowych zmysłach nie byłby w stanie przy¬wyknąć do czegoś takiego. Staraj się patrzyć prosto przed siebie. Chodź, musimy się pospieszyć.

Zmusiła się, żeby ruszyć, spoglądając tylko wprost, tam, gdzie padało światło lampy. Serce ło¬motało w jej piersi, gdy wdychała wilgotne powie¬trze.

– Co to za dźwięk? – Stanęła, słysząc jakieś piski, odbijające się echem od ścian tunelu. – Nieważne. Patrz pod nogi.

– Jules, powiedz mi.

– Szczury. – Ścisnął ją mocniej za rękę i pociągnął dalej, zmuszając,., by nie zwracała uwagi na obrzydliwe stworzenia i zimny pot, którym się oblała.

– Jesteśmy już blisko – szepnął i zatrzymał się na rozwidleniu korytarzy. – Odgłos naszych kro¬ków niesie,się daleko. Musimy iść cicho. Patrz uważnie, gdzie stawiasz nogi.

Skinęła głową, lecz Jules nie ruszał się.

– Zostań tu chwilę. Zobaczę, co jest przed nami. Pozostawił ją w małym kręgu światła. Zastana¬wiała się, jakim sposobem on cokolwiek widzi w tych zupełnych ciemnościach. Ledwie słyszała jego oddalające się kroki, potem nastała cisza.

Zadrżała i szczelniej owinęła się peleryną.

Gdzieś w oddali kapała woda, kawałki ziemi wokół jej stóp zamieniały się w błoto. Szczury zamilkły, lecz z ciemności wciąż dobiegały dziwne dźwięki. Cieszyła się, że nie wie, co je wywołuje. Czekała na St. Owena w nerwowej ciszy, cały czas rozmy¬ślając o mężu. Gdzieś tam był Damien… Modliła się w duchu, żeby do niego dotarli, zanim będzie za późno.

Gdzieś w pobliżu od ściany korytarza odpadł mały kamyk. Aleksa podskoczyła przestraszona, odwracając się w tamtą stronę, lecz po chwili ode¬tchnęła z ulgą na widok złocistej czupryny, która pojawiła się w kręgu światła.

– Widziałem go – powiedział, przyprawiając ją o jeszcze szybsze bicie serca. – Przy kolejnym roz¬widleniu tunelu stoi strażnik. Będę musiał się go pozbyć, skoro mamy uwolnić Damiena.

– Nic mu nie jest?

– Widziałem go tylko przez moment. Jest w dalszej części korytarza, przy końcu.

– Czy jest z nim ktoś jeszcze?

– Widziałem tylko tego jednego. Spróbuję odwrócić jego uwagę, kiedy już pozbędę się strażni¬ka. Kiedy do niego pójdę, ty musisz uwolnić swoje¬go męza.

Za trudem przełknęła ślinę, po czym skinęła głową.

– Jeśli cokolwiek się stanie, bez trudu znajdziesz drogę powrotną. Po prostu zawsze idź lewą odnogą tunelu. Do schodów, które prowadzą na ulicę, są tylko cztery zakręty.

– Nic się nie stanie – powiedziała stanowczo.

– Uwolnimy Damiena i uciekniemy.

– Bien sur, cherie. Nie wątpię, że tak będzie, ale na wszelki wypadek… pamiętaj, trzymaj się lewej strony.

W ogóle nie brała pod uwagę możliwości, że Ju¬les miałby nie wrócić razem z nimi. Tymczasem skoncentrowała się na czekającym ją zadaniu i za¬częła iść powoli, ostrożnie stawiając stopy.

Pokonali ostatni zakręt przed rozwidleniem i Ju¬les zatrzymał się w połowie korytarza.

– Tutaj zostawimy lampkę. Kiedy tunel się roz¬widli, zobaczymy światło dobiegające z posterunku strażnika.

– Dobrze. – Podała mu lampę, a on postawił ją przy ścianie. W jej żółtym blasku pojawiła się czasz¬ka z rozchylonymi szeroko szczękami. Nad nią le¬żały ułożone w stertę zwłoki niczym klocki drew¬na na opał, na wysokość dziesięciu zwłok aż do su¬fitu. Pozbawione ciała kości trupów były pokryte skórą przypominającą suszoną wołowinę, a długie kudłate włosy, które pozostały na niektórych czasz¬kach, zwisały nad pustymi oczodołami.

Aleksa przełknęła ślinę, opanowując drugą falę nudności.

– Musimy iść.

– Jest jeszcze jeden drobiazg.

– Tak?

– Twój mąż. Wygląda na to, że został dość ciężko pobity, ale chyba da radę iść.

– Dobry Boże…

– To twardy człowiek. W życiu wycierpiał pewnie jeszcze gorsze katusze.

Aleksa pomyślała, że już nigdy więcej nie chcia¬łaby stanąć w obliczu takiej sytuacji. Idąc po ciem¬ku, pokonali kilka ostatnich metrów, które dzieliły ich od rozwidlenia. Stamtąd dalszą drogę oświetlał im mdły blask lampy strażnika. Jules pociągnął Aleksę w cień, gdzie podał jej nóż o krótkim ostrzu.

– Wygląda na to, że Damien jest dość mocno związany. Rozetniesz sznury, a ja zajmę się straż¬nikiem. Zaczekaj tu, aż wrócę.

Ruszył przed siebie w zupełnej ciszy. Zatrzymał się, gdy pod stopą zachrzęścił mu jakiś kamyk. Strażnik odwrócił się, szukając źródła tego hałasu. Usatysfakcjonowany, że wszystko jest w porządku, zaczął się oddalać, a wtedy Jules skoczył na niego od tyłu. Objął mężczyznę ramieniem za szyję i zaczął naciskać..

Aleksa przygryzła wargę. Zołnierz był niższy od napastnika. Zaczęli się szamotać, chciał go kopnąć, lecz w kilka sekund Jules go uciszył, po czym odciągnął bezwładne ciało w cień i zosta¬wił na ziemi.

Gdzieś przed nimi w korytarzu rozległ się jakiś dźwięk.

– Remi, to ty? – zawołał żołnierz, który w tune¬lu pilnował Damiena. Jules szybko pociągnął Aleksę na drugą stronę korytarza, gdy barczysty mężczyzna ruszył w poszukiwaniu przyjaciela.

– Remi! – zawołał ponownie. Jules wymamrotał w odpowiedzi: – Nom de Dieu, przestań w końcu żłopać ten parszywy pastis, który pędzi twój wuj.

Gdy mężczyzna zagłębił się w cień, Aleksa wy¬mknęła się za jego plecami, pozostawiając żołnie¬rza w rękach Sto Owena. Po chwili usłyszała dobie¬gające z tyłu odgłosy walki, jęki, stęknięcia, ciosy, lecz nie traciła czasu na oczekiwanie na wynik po¬tyczki.

Puściła się pędem w kierunku drugiej smugi światła na końcu tunelu, gdzie na krześle siedział bezwładnie pochylony do przodu ciemnowłosy męzczyzna.

– Damien? – spytała drżącym głosem, przyklę¬kając tuż obok. – Damien, kochany, to ja, Aleksa – powiedziała łagodnie, uspokajająco, gładząc go po wilgotnych włosach. Poruszył się, gdy dotknęła palcem jego czoła, po czym wolno uniósł głowę. Strasznie się o niego bała, czuła też ogromny żal i ogromną.falę uczuć, jakich nigdy dotąd nie do¬świadczyła.

– Aleksa? – powtórzył zbolałym głosem.

Po chwili przechylił głowę i kolejny jej zawrót po¬nownie kierował go ku bezpiecznej nieświadomo¬ści. Usiłował otworzyć oczy, ale cały świat był jak¬by za mgłą, czas zwolnił do niedających się zmie¬rzyć chwil, bardziej niemrawych niż niespokojne bicie jego serca. Może właśnie dlatego wydawało mu się, że usłyszał, jak ona wypowiada jego imię.

Chłodne palce przesunęły się po jego policzku. – Tak, kochany. Jestem przy tobie. Przyszłam tu po ciebie.

Próbował zwilżyć usta, nadać jakiś sens temu, co docierało do jego uszu, lecz coś nie pozwalało mu zanurzyć się z powrotem w koszmarze, jąki spo¬dziewał się zobaczyć, unosząc powieki. Wymamro¬tał coś w odpowiedzi, potem poczuł szarpnięcie za sznury, którymi był związany, i zrozumiał, że ktoś rozcina więzy.

Połyskujące w świetle lamy ostrze poruszało się gorączkowo. Pierwsza linka krępująca go na wyso¬kości piersi opadła, więc niepodtrzymywany zgiął się do przodu i zapewne by upadł, gdyby szczupłe ramię nie przytrzymało go i nie usadziło pionowo na krześle.

Już dobrze, kochany – powiedziała kobieta głosem, w który słychać było płacz. – Nic ci nie będzie, tylko musimy się stąd wydostać.

Aleksa…? – wyszeptał ledwie dosłyszalnie.

Ale wiedział, że to przecież niemożliwe. Próbował opanować drżenie, które nagle ogarnęło jego cia¬ło. Tym razem otworzył oczy i zobaczył jej twarz.

Rubinowe usta, ciemnokasztanowe włosy… naj-. piękniejsze zielone oczy, jakie kie,dykolwiek wi¬dział.

Wróciłaś… – powiedział. Jego mózg wciąż źle funkcjonował, bo przecież to nie mogła być ona.

Przygryzła drżącą wargę

Na Boga, czy naprawdę myślałeś, że cię zostawię?

St. Owen… Wyjechałaś ze St. Owenem… Głupio mu było, że powiedział to na głos. Prze¬cież Aleksy tam nie było. Rozmawiał z iluzją Spoj¬rzał na sterty zmasakrowanych zwłok, roztrzaska¬ne czaszki, bezgłowe ciała. Nic dziwnego, że tracił zmysły, skoro był uwięziony w samym sercu piekła.

Nie, kochany – koił go cichy głos, gdy nóż sprawnie rozcinał więzy krępujące mu nogi. – Nie wyjechałam. Nigdy bym cię nie opuściła. Nigdy.

Aleksa… – nie mógł przestać wymawiać jej imienia, nie mógł oderwać wzroku od obrazu, któ¬ry tak bardzo ją przypominał. Poczuł jeszcze boleś¬niejsze ukłucie w sercu.

Pomyślał o nocy, gdy przyjechała do niego do za¬jazdu, o uczuciach, jakimi go darzyła, gdy on sprawiał jej zawód na całej linii. Cierpiał coraz bardziej, chciał przeklinać samego siebie za wszystko, co zrobił.

– Wszystko będzie dobrze – powiedział cichy glos. Nóż cały czas rozcinał kolejne sznury, a cu¬downa zjawa krążyła wokół niego w niesamowitym świetle lamp.

Pomyślał szaleńczo, że to może być jednak rze¬czywistość.

– Damien, słyszysz mnie?

Chwyciła palcami jego podbródek i zmusiła, by na nią spojrzał. Kiwnął głową, zastanawiając się, jak to wszystko jest możliwe.

– Damien, kocham cię. – Na te słowa coś ścisnꬳo go mocno za gardło.

Wpatrywał się w tę iluzję – jej cudowne zielone oczy – i marzył, by wpaść w ramiona pięknej po¬staci mówiącej słowa, które chciał usłyszeć od dawna. Ile osób w jego życiu je wypowiedziało? Jeszcze mniej wymówiło je zupełnie szczerze.

– Słyszałeś mnie? – powiedział głos. Jakaś ręka potrząsnęła go za ramię. Ostatnie słowa padły po¬jedynczo. – Ja… ciebie… kocham.

Poczuł w oczach gorące łzy. Chciał je powstrzy¬mać, lecz formowały się w wielkie krople, które za¬częły spływać po jego zapadniętych policzkach.

– Powtórz to – wyszeptał. – Powiedz to jeszcze raz, zanim odejdziesz.

– Ja nigdzie nie odchodzę! Nie odchodzę bez ciebie! Kocham cię – wyrzuciła z siebie płaczli",ie. – Kocham bardzo, aż do bólu. Bólu, od którego chyba umrę. Dobry Boże, Damien, proszę, po¬wiedz, że rozumiesz, co do ciebie mówię.

Wizja przybrała bardziej rzeczywistą formę.

Postać wydawała się mówić zupełnie serio. Miała wypisany na twarzy głęboki niepokój, strach o je¬go życie. Kochała go. I nie wyjechała z St. Owe¬nem.

– Nie wyjechałaś… – szepnął. – Nie wyjechałaś…

– Wyjedziemy stąd razem – powiedziała, przecinając ostatni z krępujących go sznurów. – Razem! – Znowu szarpnęła go za ramię, lecz wciąż nie był w stanie się wybudzić ze swego letargu.

– Lepiej wyjedź ze St. Owenem… – powiedział do obrazu przed swymi oczami. Ta myśl już wcześniej przyszła mu do głowy, lecz bał się do niej przyznać. – Ze mnie nie będziesz mieć pożytku. Wciąż cię tyl¬ko ranię. Sam już nie wiem, kim jestem.

Nie chciał tego wyznać. Słowa same wypłynęły z jego ust, ale wiedział, że są prawdziwe. Było zbyt wiele kłamstw, zbyt wiele wyrachowanej gry, zbyt wiele lat przeżytych w oszustwie. W końcu zaczął sam siebie oszukiwać.

Smukła dłoń dotknęła jego policzka.

– Ja wiem, kim jesteś – rzekła zjawa. – Jesteś po¬łączeniem wszystkich ról, jakie grałeś. Jesteś wszystkim, czego kiedykolwiek pragnęłam, czego potrzebowałam u mężczyzny. I kocham wszystko, czym jesteś.

Ujrzał jej pełne łez oblicze, widoczne w oczach głębokie uczucie. Ból serca powoli ustępował. Po raz pierwszy ciemność, jaką był spowity jego umysł, zaczęła się rozjaśniać. Obraz zaczął nabie¬rać ostrości. Szum w uszach minął. Czas i rytm bi¬cia jego serca wróciły do normalności.

– Aleksa – wyszeptał zdumiony, że wciąż ma przed oczami jej twarz. Prawdziwą twarz. – Słodki Jezu, co ty tu robisz?

Drżącymi dłońmi ujęła jego policzki i delikatnie ucałowała spuchnięte usta.

– Nie ma czasu na wyjaśnienia. Musimy uciekać. – Wsunąwszy ręce pod jego pachy, pomogła mu wstać. Oparł się na niej ciężarem ciała.

– Nie powinnaś tu przychodzić. Powinnaś była wyjechać ze St. Owenem w jakieś bezpieczne miej¬sce…

– Powinnam była zrobić wiele rzeczy, lecz ta jest najważniejsza. A teraz chodźmy stąd.

Jego umysł w końcu zaczął funkcjonować. Ski¬nął głową i oboje ruszyli tunelem. Podpierała go swoim ramieniem, a nim dotarli do miejsca, gdzie stała lampa na posterunku ostatniego strażnika, zaczął iść bardziej stabilnym krokiem.

Zabrała lampę leżącą na sfatygowanym drew¬nianym stole, znajdującym się przy ścianie, po czym rusnyli dalej. Kiedy znaleźli się na rozwi¬dleniu, stanęła.

– Przyszedł ze mną Jules. Wiedział, że cię tu zamk¬nęli i znał drogę przez podziemia. To on zajął się strażnikami. – Rozejrzała się, lecz niczego nie by¬ło widać. – Boże, coś musiało się stać. Powinien tu na nas czekać.

Damien wyprostował się. Zebrawszy całą siłę woli, puścił Aleksę.

– Zostań tu, w cieniu.

– Ale ty jesteś osłabiony…

– Skoro tu jesteś, nic mi nie będzie. – Wziął lampę i oddalił się, początkowo trochę niezdarnie, po¬tem pewniejszym krokiem 'z coraz większą deter¬minacją Aleksa zaryzykowała dla niego swoje życie. Powiedziała mu, że go kocha, a on sam- wie¬dział najlepiej, jak ogromną darzy ją miłością.

W ciemności rozległ się czyjś jęk. Damien znie¬ruchomiał, wytężając słuch. Kolejny podobny od¬głos. Poszedł w tamtym kierunku, podobnie jak Aleksa.

– Tutaj – zawołał ją cicho, lekko skrzeczącym głosem, spoglądając na znajdującego się w głębokim cieniu człowieka. St. Owen leżał bez ruchu w powiększającej się kałuży krwi. Nóż z kościaną rękojeścią zabłysnął srebrzyście w świetle lampy. W pobliżu leżał bezwładnie sierżant Piquerel ze skręconą pod nienaturalnym kątem szyją.

Damien usłyszał szelest sukni, gdy Aleksa przy¬klękła tuż obok.

– Boże… Boże miłosierny… tylko nie Jules.

Na dźwięk swojego imienia jasnowłosy mężczy¬zna otworzył błękitne oczy. Widząc Aleksę i stoją¬cego przy niej Damiena, uśmiechnął się.

– A więc… cherie… nasz wysiłek nie był darem¬ny… Znalazłaś… swojego mężczyznę… teraz mu¬sicie uciekać…

Przygryzła usta.

– Jules…

Damien słyszał w jej głosie ogromny ból, gdy sięg¬nęła po dłoń leżącego. Kiedyś na pewno czułby za¬zdrość, teraz ogarnął go jedynie żal, że Aleksa straciła dobrego i lojalnego przyjaciela.

St. Owen uścisnął ją słabo.

– Zrób tak, jak powiedziałem, cherie. Zabierz swojego męża… i uciekajcie.

– Jules, nie mogę cię zostawić. Damien, powiedz mu, że nie odejdziemy bez niego.

Obaj bardzo szybko zrozumieli, że to było mądre posunięcie. Każda minuta miała znaczenie, każda zmarnowana sekunda mogła oznaczać śmierć. Lecz jedno spojrzenie na pełną cierpienia twarz Aleksy wystarczyło, żeby Damien zrozumiał, iż prędzej od¬da życie, niż znowu kiedykolwiek ją rozczaruje.

– Nie pozbędziesz się nas tak łatwo, St. Owen. Uciekamy dalej we troje. – Kołysząc się niepewnie na nogach, Damien pochylił się, a razem z nim Aleksa.

– Nie ma czasu… – zaprotestował Francuz, lecz oni puścili to mimo uszu. Wspólnymi siłami posta¬wili go na nogi. Aleksa oderwała pasek materiału ze swojej halki i przyłożyła do rany w piersi SL Owena.

Ten jęknął słabo, głowa opadła mu bezwładnie do przodu. Damien i Aleksa wzięli go pod ramio¬na, po czym wszyscy ruszyli korytarzem.

– Trzymajmy się lewej strony – powiedziała, gdy dotarli do rozwidlenia. Kilka razy musieli stanąć, że¬by odpocząć i zregenerować drżące od zmęczenia kończyny. Gdy dotarli do schodów prowadzących na ulicę, Damien nie mógł uwierzyć, że im się udało.

– To nie będzie proste – wydyszał ciężko.

– Damy radę – powiedziała, a on przypomniał sobie, jak powiedziała to samo małemu Jeanowi¬-Paulowi. Zebrawszy siły, podniósł SL Owena i za¬częli się wspinać. Aleksa całym ciałem podpierała go z drugiej strony. Szli we troje powolutku, krok po kroku, w bólu i niepewności, lecz z coraz więk¬szą nadzieją, że może im się udać.

Wtedy w tunelu za ich plecami rozległy się jakieś dźwięki. Damien zamarł ze strachu.

Czyżby Lafon wrócił do lochu i stwierdził ucieczkę? A może pułkownik i jego żołnierze rzu¬cili się korytarzami w pościg za zbiegami, z zamia¬rem pozbawienia ich życia? Odegnał obawy, co stałoby się z nimi, gdyby:vpadli w ręce oprawców. W końcu wydostali się na ulicę.

Chłodne powietrze otrzeźwiło go. Wykonał kil¬ka głębokich wdechów.

– Powóz stoi za rogiem – powiedziała Aleksa, oddychając równie ciężko jak on.

Kiwnął głową, zbierając wszystkie pozostałe siły.

Rozejrzał się w lewo, w prawo i przez ramię do tyłu. Ulica była pusta, jeśli nie liczyć błąkającego się rudego kota i śpiącego w rynsztoku pijaka.

Gdy dotarli do powozu, St. Owen oprzytomniał na tyle, żeby przemówić.

– Jedźcie… do hotelu Marboeuf… Tam… bez¬piecznie. Bernard… pomoże… – Gdy wsadzili go do dwukółki, tylko jęknął i stracił przytomność.

Damien ostrożnie oparł go o kanapę, potem trzymając się za żebra, z pomocą Aleksy sam wsiadł i ciężko usiadł. Ledwie widział, jak ona rów¬nież zajęła miejsce, ale chwycił lejce i wyprowadził powóz na ulicę.

Na chwilę zamknął oczy, ponownie starając się zebrać całą energię. Na jakiś czas musiał stracić przytomność, bo gdy rozejrzał się dokoła, dwu¬kółka wj eżdżała właśnie na podwórzec na tyłach hotelu Marboeuf. Wielki brodaty mężczyzna szedł obok powozu, z niepokojem zaglądając do wnę¬trza.

– To Jules – wyjaśniła Aleksa, zwracając się do mężczyzny, który mógł być tylko Bernardem, przyjacielem St. Owena. – Jest ciężko ranny, a mój mąż też potrzebuje pomocy.

Brodacz wziął Jules'a na ręce ostrożnie, jak nie¬mowlę i przycisnął do swojej szerokiej piersi.

– Zajmę się nim. A co z panem? Da pan radę pójść o własnych siłach?

– Dam radę – odparł Damien. Jeszcze nigdy nie był tak pełen determinacji.

Aleksa wyciągnęła do niego ręce.

– Ja ci pomogę. – Pierwsza wysiadła z powozu, a potem pozwoliła, żeby się na niej oparł, gdy schodził na ziemię.

Pomyślał, że pomaga mu zgodnie z tym, co mó¬wiła. Prawdę mówiąc, zawsze stała u jego boku.

Dzisiaj dla niego pokonała swój strach przed wej¬ściem do tego makabrycznego miejsca, jakim są katakumby. W zamku broniła go przed siostrą i matką, stanęła po jego stronie nawet tamtej nocy na plaży, gdy uznała go za zdrajcę i napuściła na nie¬go pułkownika Bewicke'a. Ryzykowała własne ży¬cie, by go ocalić.

Stała murem przy nim jak żadna inna kobieta, jak tylko nieliczni mężczyźni. Bez względu na oko¬liczności, nigdy tego nie zapomni… ani tego, ani czułych słów, które powiedziała do niego.

A teraz nadszedł czas, żeby on stanął przy niej. Musiał dopilnować, żeby znalazła się w bez¬piecznym miejscu. I nic – nawet Wielka Armia Na¬poleona – nie mogło go zatrzymać.

* * *

Aleksa ledwie zauważyła ciężar męża, gdy poma¬gała mu iść przez podwórze do wysokiego kamien¬nego budynku, który miał być ich schronieniem. Myślała tylko o tym, jak wyglądał w tym piekle, ja¬kim był podziemny loch, o wyrazie jego twarzy, gdy mu powiedziała, że go kocha.

Spoglądał na nią wtedy przez kilka zapierają¬cych dech w piersi chwil;' a potem jego piękne oczy napełniły się łzami. Ledwie mogła w to uwierzyć. Taki twardy człowiek?, zwykle skrywający. swoje uczucia… a jednak błyszczące krople wzruszenia popłynęły po jego policzkach.

Powtórz to, powiedział wtedy z wyrazem ogromnej tęsknoty na umęczonej twarzy. Powiedz to jeszcze raz.

Na to wspomnienie poczuła, jak coś chwyta ją za serce. NIgdy by nie przypuszczała, że tak bardzo pragnął usłyszeć te słowa, żałowała, że nie wyznała ich już dawno temu. Patrząc na nią, powiedział, że powinna była wyjechać z Sto Owenem. Wierzył, że go zdradziła, a jednak myślał tylko o jej bezpieczeń¬stwie. Nawet teraz na samą myśl o tym czuła, że jej oczy napełniają się łzami. Zamrugała, by je odgonić.

– Jak się czujesz? – spytała cicho. Czuła jego na¬pięte mięśnie, gdy prowadziła go do drzwi. Jednak z każdym krokiem wydawał się coraz silniejszy. – Czy lepiej?

– Lepiej, niż oczekiwałem. – Odwrócił się i delikatnie pocałował ją w usta. – Dzięki tobie. – Serce Aleksy wykonało pełne salto. Gdy weszli do kuchni, Damien się zatrzymał.

– Co się stało? – spytała mocno zaniepokojona.

– Muszę czymś związać sobie żebra.

– Zostań tu. Zaraz wrócę.

Oparł się o pieniek. Miała już odejść, lecz za¬trzymał ją jakiś głos.

– Ja coś przyniosę. – Siwowłosa kobieta postawi¬ła ciężki gar na palenisku. Trochę wody rozlało się, wywołując obłok białej pary. Kobieta odwróciła się i wyszła, by po kilku chwilach powrócić ze świeżo upranym lnianym prześcieradłem, które zaczęła rozdzierać na paski.

– Merci beaucoup – powiedziała cicho Aleksa, przyjmując ten prowizoryczny bandaż, gdy tymcza¬sem Damien ściągał zakrwawioną koszulę. Znieru¬chomiała na widok posiniaczonych żeber i za¬schniętej krwi na owłosionej piersi.

– Usiądź – poleciła nieco bardziej gwałtownie, niż chciała. – Muszę oczyścić te rany. – Odetchnꬳa głęboko, żeby się uspokoić. Była bliska załama¬nia, ale postanowiła, że jednak się opanuje.

Kobieta bezszelestnie zjawiła się znowu, poda¬ła gałganek i garnek gotującej wody. Aleksa drżącymi rękami opatrywała poranione ciało Damiena. Musiał wyczuć jej zdenerwowanie, gdyż wziął ją za rękę i pocałował w wewnętrzną stronę dło¬m.

Milczeli oboje, gdyż nie byli sami, ale na twarzy Damiena malowała się taka czułość, że słowa nie wydawały się potrzebne. Aleksie zmiękło serce. Gdy skończyła obmywać jego rany, owinęła mu że¬bra lnianym bandażem, próbując nie zwracać uwa¬gi na syki bólu i jej własny ból, odczuwany w odpo¬wiedzi na jego cierpienie.

– Przepraszam… nie chciałam… Pokręcił głową.

– Nic nie zrobiłaś. To nie twoja wina, w ogóle ni¬czemu nie zawiniłaś.

Jednak było inaczej, dobrze o tym wiedziała.

– Szkoda, że to nieprawda, chociaż bardzo bym tego chciała. Wszystko, co się wydarzyło, to moja wina. – Podniosła głowę, gdy kobieta wyszła z kuchni, zamykając za sobą drzwi. – Jules i ja… to my wykradliśmy te plany.

Damien aż jęknął.

– A więc o to chodzi. A oni odkryli kradzież dokumentów?

Kiwnęła głową, unikając jego wzroku.

– Chyba ci o tym powiedzieli?

– Nie. Rzucili tylko przynętę, aby wysondować, ile wiem.

Przygryzła wargę.

– Kiedy to zrobiliście?

– Tamtej nocy, gdy wezwał cię Moreau.

– A gdzie te dokumenty są teraz?

– Wysłaliśmy je na północ. Jules ma tam łódź, która odpływa do Anglii. Plany mają być dostar¬czone generałowi Wilcoksowi.

Damien pokiwał głową.

– Już wcześniej słyszałem, że St. Owen jest przeciwny polityce cesarza, ale nigdy nie pomyślałbym, że aż do tego stopnia.

– Wilcox poprosił go, żeby mi pomógł. Chciałam ci powiedzieć, ale…

– Ale bałaś się mi zaufać.

– Tak.

– A teraz?

– Teraz rozumiem, że to wszystko nie ma znaczenia. Kocham cię i nie dbam o to, co zrobiłeś i dlaczego. Wszystko mi jedno, w co wierzysz. A je¬śli wtedy nad Sekwaną mówiłeś szczerze… jeśli ko¬chasz mnie w jednej dziesiątej tak jak ja ciebie, to nie ma znaczenia, dokąd pojedziemy, byle tylko razem.

Wziął ją w ramiona, zanurzając twarz w jej wło¬sach. Pod palcami czuła spokojne bicie jego serca.

– Mówiłem szczerze – wyszeptał. – Każde słowo. Kocham cię, Alekso. Kocham nad życie. I nigdy już nie chcę ryzykować, że cię stracę

Jej serce nabrzmiało radością. Objęła go za szy¬ję i przytuliła, lecz niepokój o jego połamane i po¬siniaczone żebra kazał jej zwolnić uścisk. Chciała powiedzieć coś jeszcze, lecz siwowłosa kobieta właśnie otworzyła drzwi.

– Monsieur St. Owen pyta o państwa. Proszę pójść za mną na górę

Spłynęła na nią kolejna fala strachu. Boże, oka¬zał się takim dobrym i lojalnym przyjacielem.

– Przynajmniej jest przytomny – stwierdził Da¬mien. – To dobry znak.

Wzięła go za rękę i razem poszli po schodach.

Z każdym krokiem pod górę Damien stękał z bó¬lu, lecz w końcu dotarli na piętro.

– Proszę tędy. – Poprowadziła ich korytarzem do dużego pokoju z ciężkimi jedwabnymi zasłona¬mi i pleśnią na suficie.

– Jules! – Aleksa podbiegła do niego i przyklę¬kła obok łóżka. Miał dziwnie blade wargi i niemy grymas bólu na poszarzałej twarzy. Uniosła wzrok na Bernarda.

– Czy on…?

– Przeżyje, chociaż zachował się bardzo lekkomyślnie. Na Boga, przecież on aż prosił się o śmierć. – Czy będzie mógł podróżować? Nie może tu zo¬stać. Będą go szukali. Musi wyjechać z miasta.

– Załatwię to – rzekł Bernard. – I wam też po¬mogę UCIec.

Wróciła spojrzeniem do Jules'a, który tymcza¬sem otworzył oczy.

– Och, Jules, tak mi przykro. Przepraszam. – Za¬płakała.

– Nie przepraszaj… cherie. Gdyby nie ty i ma¬jor… już bym nie żył..

– Będziesz musiał wyjechać. Oni na pewno od¬kryją twój udział w całej tej sprawie. Boże, prze¬cież straciłeś wszystko.

Uśmiechnął się słabo.

– Jestem człowiekiem morza… pamiętasz? Jest wiele portów, które m,ogę nazwać moim domem. A pieniądze… to nie problem.

– Jules… jak ja ci się kiedykolwiek odwdzięczę?

– Wystarczy jeden z twoich pięknych uśmiechów, cherie. – Przeniósł wzrok na Damiena, szukając pełnym bólu wzrokiem prawdy na jego twarzy. – Jest pan… wielkim szczęściarzem, majorze Pa¬lon. – Znowu spojrzał na Aleksę. – Pańska urocza żona bardzo pana kocha.

Damien popatrzył mu prosto w oczy.

– Nie bardziej niż ja ją

Jules wytrzymał jego spojrzenie.

Skoro tak… to mam nadzieję, że zrobi pan to, co powiem.

– To znaczy?

– Jedźcie na północ. Bernard pomoże wam… opuścić miasto. Mam w Hawrze kilka statków. Je¬den z nich niebawem wypływa do Ameryki. Kiedyś tam byłem. To dobry… silny kraj… o wielu możli¬wościach. Wasza przeszłość nie będzie miała zna¬czenia. Pożyczę wam trochę pieniędzy… pomogę zacząć nowe życie…

– Dobry z pana człowiek, St. Owen – przerwał mu Damien. – Mam nadzieję, że pewnego dnia na¬zwie mnie pan swoim przyjacielem, tak jak został pan przyjacielem Aleksy. Co do tej drugiej sprawy, wyjazd do Hawru – jak najbardziej, ale popłynie¬my statkiem do neutralnego portu, abyśmy potem mogli wrócić do Anglii. Chciałbym zawieźć moją żonę do domu.

Aleksa wstała, ogarnięta wątpliwościami.

Ale my nie możemy tam wrócić. Jeśli cię zła¬pią, zostaniesz skazany i stracony, a jeśli wyje¬dziesz, ja też nie chcę zostać. Nie chcę zostać bez ciebie. Pojedziemy razem.

Damien uśmiechnął się

Pewnego dnia, moja kochana, nauczysz się mi ufać. Wrócimy razem do domu, do zamku Palon. Wszystko, co ci powiedziałem, to prawda.

Uczucie ulgi było tak wielkie, że ugięły się pod nią kolana.

– Dzięki Bogu.

– Bogu i St. Owenowi. – Damien wyciągnął rękę do leżącego.

Jules znowu uśmiechnął się słabo.

– Może kiedyś znowu się spotkamy. A tymcza¬sem… powinniście już jechać. Bernard odprowa¬dzi was do granicy miasta, a stamtąd ktoś zabierze was na północ. Jeśli się pospieszycie… zdążycie… mała łódź płynie do Anglii. – Odwrócił się do Aleksy. – Przyjemnie by było… cherie… gdybyś osobiście dostarczyła te plany.

Potem wszystko odbyło się bardzo szybko. Za¬nim się zorientowała, już całowała Jules'a na poże¬gnanie w policzek, potem szybko zbiegła na dół i znalazła się na długim płaskodennym wozie ra¬zem ze swoją torbą podróżną, jakimiś kocami i to¬bołkami z jedzeniem. Po chwili dołączył do niej Damien, a potem oboje zostali nakryci brezentem, na którym ułożono dużą stertę słomy, na niej zaś stało kilka beczących owiec. Ostra woń ich wilgot¬nej wełny przenikała przez płócienną przegrodę.

Bernard wspiął się na kozioł i wóz wytoczył się ze stajni na wybrukowaną drogę prowadzącą po¬za miasto.

O dziwo, mimo niewygody Damien zasnął. Wy¬czerpanie i ból zbierały swoje żniwo, był tak osła¬biony, jakim nigdy jeszcze go nie widziała.

Ze łzami w oczach zdała sobie sprawę, jak moc¬no wciąż trzyma ją za rękę. I delikatnie przyciska do niej swoje obite wargi.