37830.fb2 Dobry adres to cz?owiek - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 10

Dobry adres to cz?owiek - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 10

Wywietrzcie szkielety z szafy!

Pościel najlepiej wietrzy się latem, ale szkielety można wietrzyć cały rok. Pewien zrozpaczony pan napisał list do „Gazety Wyborczej”: „Mieszkamy razem z partnerką i jej dziecko ma w szkole kłopoty, jak określić nasze relacje. Może wymyślicie jakieś przyzwoite słowo?!”. I niby problem jest, choć go nie ma. Ten pan jako „konkubent” jest szkieletem dla tej pani i jej dziecka (przecież to konkubenci „w pijackim szale zarzynają konkubiny”, bo już „znana aktorka żyje w stałym związku partnerskim”). Gdy w moim banku pewna pani dociekliwie ustalała, kim jest dla mnie „pan, któremu chce pani dać pełnomocnictwo” – w pewnej chwili ryknęłam wnerwiona: „konkubentem!” – i w banku zapadła cisza. Bo konkubent, jak wspomniałam, w „pijackim szale” itd., ale dawać mu pełnomocnictwa do własnej kasy?!

Moje córki trening inności przeszły w szkole podstawowej. Nie wiem, jak to wygląda dziś, ale w tamtych latach wychowawca dociekał, co robią rodzice, czy dziecko ma rodzeństwo, kto pomaga odrabiać zadania, itp. Wyglądało to mniej więcej tak:

– Kasia Nowak! Jak się nazywa mama? Nowak i co dalej?

– Nie, mama nazywa się Dorota Terakowska.

– Hmmm… – mruczała nauczycielka, nie wiedząc, że to prolog jej kłopotów. – A tata?

– Który tata? Tata Maciek czy tata Andrzej? – pytała siedmioletnia Kasia.

– Chyba nie masz dwóch ojców! – wołała nauczycielka.

– Mam – mówiła z powagą Kasia, która przywykła mówić „tato” zarówno „oryginalnemu” ojcu, jak i mojemu wieloletniemu partnerowi.

– Który ojciec jest prawdziwy? – wołała zdenerwowana nauczycielka.

– Obaj – stwierdzała Kasia, bo obaj wydawali się jej jak najbardziej prawdziwi. Zrezygnowana nauczycielka rzucała kolejne hasło – „rodzeństwo” – nie mając pojęcia, w jaką pułapkę się pakuje. Nasza trójka dzieci z dwóch różnych małżeństw chowa się w przekonaniu, że jest prawdziwym rodzeństwem. No bo jest.

– Siostra Małgosia Szumowska i brat Wojtek Szumowski – oznajmiała zatem Kasia.

– Moment… Ty nazywasz się Nowak, mama Terakowska, a rodzeństwo Szumowscy?! – wołała nauczycielka, a część klasy, w której rodzinach wszyscy nazywali się jednakowo, chichotała przymilnie. Ale Kasia rozglądała się z dumą po klasie. Była jedyną w takiej sytuacji, a ja już ją nauczyłam, że to jest dobrze, a nie źle.

Za czasów dzieciństwa Małgosi sprawa się skomplikowała, bo pojawił się pierwszy pies. Zawsze tłumaczyłam, że zwierzęta to członkowie rodziny, zatem na pytanie o rodzeństwo, Małgosia mówiła: – Siostra Kasia Nowak, brat Wojtek Szumowski i brat Kusy.

– Kusy? Jaki Kusy? – dociekała nauczycielka. – Terakowski i Szumowski – mówiła Małgosia, dzieląc psa równo pomiędzy nas.

Oczywiście, odpytywanie z rodzinnych stosunków zawsze kończyło się okrzykiem: „Niech mama lub ojciec przyjdą jutro do szkoły!”. Niekiedy dochodziło też do pytania o datę ślubu rodziców (wzięliśmy go po 35 latach udanego związku i była to miła ceremonia, w której dwójka dzieci spełniła role świadków). Większość nauczycielek nie wiedziała, jak reagować. Ich zdaniem aż takie komplikacje zdarzały się w rodzinach menelskich, właśnie tam, gdzie „konkubent w szale zarżnął konkubinę”, ale nigdy nie „w rodzinach normalnych”.

Oczywiście, najpierw to ja musiałam nauczyć się sztuki polubienia inności, a opanowałam ją w wieku około dwudziestu sześciu lat i nie gdzie indziej, ale w nobliwym miejskim magistracie. Załatwiałam jakąś urzędową sprawę, wzięłam dokumenty od mamy i odpowiadałam na liczne pytania urzędniczki: – To w którym roku pani się urodziła? – W 1938. – A rodzice kiedy brali ślub? – W 1946 – wyrecytowałam z karteczki. – To pani jest dzieckiem nieślubnym – oznajmiła z nagłym triumfem urzędniczka, a ja spojrzałam zdumiona: – Kto? Ja?! Co pani wygaduje? – Pozostałe urzędniczki powoli gromadziły się wokół biurka i wpatrywały się we mnie z rosnącą ciekawością. – Niech pani porówna daty i fakty – powiedziała urzędniczka, jej koleżanki gorliwie potakiwały, a ich szepty uderzały o ściany i sufit biura: „1938… 1946… Liczyć nie umie?… I nie wiedziała? Tyle lat?…”.

– Coś podobnego! – zawołałam. – Taki fantastyczny fakt do życiorysu i nic o tym nie wiedziałam?

Zaczęłam się śmiać, urzędniczki patrzyły z rosnącą dezaprobatą, ja nagle poczułam się inna – i było mi z tym dobrze.

– Dlaczego nigdy nie powiedziałaś, że jestem nieślubnym dzieckiem? – spytałam w domu, a moja siedemdziesięcioczteroletnia mama nagle się zaczerwieniła.

– Wstydziłam się? – odparła z małym znakiem zapytania.

– Czego? – dociekałam.

– No bo wszyscy… – zaczęła ona, a ja machnęłam ręką:

– Wszyscy…! – powiedziałam lekceważąco. – Chyba fajnie być trochę innym niż wszyscy? – powiedziałam i uścisnęłam ją.

Opowiedziałam to moim córkom, gdy miały po kilkanaście lat. Ta opowieść im się spodobała. A mnie się spodobało, iż wychowałam je tak, że umiały ją docenić. I że w efekcie w naszych szafach nie ma żadnych szkieletów. Bo naprawdę wstydzić trzeba się całkiem, ale to całkiem innych rzeczy. I pewnie same wiecie jakich.