37837.fb2
– To ja zadzwonię do twojej mamy i się dowiem, dobrze? A jak się dowiem, to ci zaraz powiem. A do Gwiazdki jeszcze sporo czasu, przeszło dwa miesiące, mamy czas, żeby się zastanowić co z tym prezentem.
– To ciocia myśli, że jednak mama nas nie zabierze?…
A cholera ją wie, pewnie nie zabierze – pomyślała Zosia ponuro. Nie powiedziała tego sześcioletniemu Metodemu, bo nie miała serca. Zaszkliła coś tam jeszcze i odwróciła jego uwagę za pomocą prostej metody herbatnikowej. Troszkę ją szarpnęły wątpliwości, bo ani Cyryl, ani Metody zdecydowanie już nie powinni jeść herbatników. Powinna im raczej siłą od ust jedzenie zabierać, bo obaj byli zdecydowanie za grubi – ale chwilowo nie dysponowała żadną inną możliwością zaszklenia. A słodycze na ogół bywały skuteczne – sama na sobie to praktykowała nieraz, z równie zgubnym skutkiem.
Wszystko przez cholerne stresy. Niebawem czeka ją zwiększona dawka tychże, a to ze względu na nadchodzące święta. Może Romka rodzina zabierze na Boże Narodzenie do domu, prawdopodobnie Wojtka i Rysia, reszta raczej nie ma szans. Darek odwiedzi mamuśkę w pudle, tatusia dawno jacyś koledzy zadźgali, więc przynajmniej z tatusiem nie ma problemu. Matka Cycka i Mycka jak zwykle wymyśli tysiąc przeszkód, żeby jej chłopcy nie przeszkadzali w ułożeniu sobie życia z kolejnym nowym panem. Tatuś dawno odszedł w siną dal i ślad po nim zaginął. Rodzice Grzesia będą bardzo chcieli, ale nie dadzą rady, też jak zwykle, zajęci odwykaniem – teraz to już pewnie od heroiny, bo wszystkie stopnie poprzednie przeszli i od niczego się nie odzwyczaili. Nawet nie wiadomo, gdzie się teraz podziewają, czy są w jakimś Monarze, czy już może trafił ich złoty strzał. Bartek Żaba, odkąd rodzice zginęli w wypadku samochodowym cztery lata temu, ma tylko babcię, a babcia ma go w nosie. Krzysio nie ma w ogóle żadnych złudzeń, bo nie ma nikogo; jako niemowlę został porzucony przed kościołem, najpierw był w domu małego dziecka w Stargardzie, a potem już tu. Podobną drogę przebył poważny i zamknięty w sobie Marek, tylko że jego matka usiłowała natychmiast po porodzie udusić, na szczęście sąsiedzi weszli przypadkiem do mieszkania i interweniowali; Marek poszedł do Stargardu, a matka się powiesiła, wyszedłszy z aresztu na przepustkę. Słodki śpioch Alan, który to spanie traktuje chyba tak jak bracia Płascy słodycze, ma dla odmiany tylko ojca, matka pięć lat temu odeszła z innym panem, a ojciec natychmiast wpadł z tego wszystkiego w alkoholizm. Zupełnie tak jak u Adolfika Sety, tylko środowisko było bardziej inteligenckie – matka nie tirówka, a sklepowa, ojciec zaopatrzeniowiec w spółdzielni mieszkaniowej. Malutki jak na swój wiek i bardzo kochany Januszek Korn (kochany nie tylko przez swoją piętnastoletnią siostrę Julcię z pierwszej grupy dziewczynek, ale przez wszystkich w „Magnoliach” – może z wyjątkiem pani dyrektor, Stasia Jończyka i obu kucharek) też nie ma szans na normalne święta, bo kiedy samotnie wychowująca ich matka zmarła nagle na zawał, w licznej rodzinie nie znalazł się nikt, kto chciałby wziąć do siebie dwójkę uroczych dzieci. No, ale to rodzina niesłychanie pobożna i z zasadami – natomiast matka żyła z ojcem na kocią łapę, a potem pozwoliła mu pójść do diabła i nie wydusiła z niego żadnych świadczeń na dom oraz dzieci – trudno, dzieci muszą teraz ponosić konsekwencje lekkomyślności i złego prowadzenia się rodzicielki. Każdy przyzna, że jest to mądre i sprawiedliwe, słuszne i zbawienne.
Tak więc ona, Zosia, ma szansę spędzić kolejne smutne święta z dziewiątką smutnych chłopców – smutnych, choć w domu dziecka, zwanym przez większość personelu placówką, na pewno będą organizowane gry i zabawy ludu polskiego – ale te zabawy będą sztuczne jak silikonowe cycki (i mycki), a przez to również smutne strasznie. A ona będzie musiała to przeżyć, w dodatku skubany Jończyk już zapowiedział, że bierze na całe święta urlop, a Zombie mu go dała, zapewne z satysfakcją wynikającą z możliwości dokopania jej, Zosi Czerwonce.
Gdybyż mogła się nazywać inaczej – na przykład Grzybowska, równie dobre nazwisko jak każde inne… a co za tym idzie, mieć męża i gdyby jeszcze ten mąż był człowiekiem sensownym, to by naprawdę można było pokusić się o założenie rodzinnego domu dziecka. Zabrałaby wtedy całą swoją grupę, wszystkich dwunastu. No i chyba trzeba by było jakoś wyrwać Aldonie z łap młodego Setę, bo gdyby ona odeszła, to on by pewnie zrobił coś strasznego. Lepiej nie myśleć, co by to mogło być.
Seta chyba się zrobił od niej uzależniony. Wszystko przez głupią Aldonę, babsko całkowicie pozbawione serca.
A może – gdyby tak zmieniła to nazwisko i tak dalej – mogłaby jeszcze mieć swoje własne dziecko? Albo dzieci? I tak by się chowali wszyscy razem.
Nic z tego nie wyjdzie. Nikt jej nie chciał do tej pory, to tym bardziej nikt nie zechce teraz i potem, i już na zawsze pozostanie Zosią Czerwonką.
Dlaczego do tej pory nie zmieniła sobie nazwiska na Czerwińska, albo jakoś tak?
Chyba myślała, że to będzie wyglądało jak rezygnacja z własnych marzeń.
O nie. Z marzeń nie zrezygnuje. Przecież one ją trzymają przy życiu. Bez nich dawno by sfiksowała. Dom dziecka nie jest dobrym miejscem dla istoty wrażliwej!
W ten sposób Zosia postawiła losowi ultimatum: albo przyniesie jej jakiegoś sensownego faceta do spełniania marzeń, albo już do końca życia pozostanie CZERWONKĄ!
Poranek owej soboty, kiedy to miała ujawnić się ostatnia wola nieodżałowanej pamięci ciotki Bianki – kaphornówki, był – jak na końcówkę października wręcz rewelacyjny. Słońce siało złote promienie przez złote liście buków w Wolińskim Parku Narodowym, widoczny z szosy koło Dargobądzia zalew olśniewał włoskim zgoła lazurem, a w jeziorze Wicko tworzyły się ławice świetlistych gwiazdeczek. Izabela Grzybowska była początkowo trochę niekontenta, bo musiała odwołać dwa zaplanowane wcześniej spotkania, ale w końcu uległa uwodzicielskiej sile rozczulająco pięknych landszaftów. Adam i jego ojciec od początku zachowywali się jak małe dzieci, którym wystarczy pokazać ładny obrazeczek, żeby zaczęły klaskać w łapki.
Izabela była zdania, że są niepoważni, lecz ostatecznie musiała im to wybaczyć, wybaczała im zawsze i już się właściwie pogodziła ze świadomością, że inni nie będą. Ale przecież miłość ci wszystko itd., a oni są wszak mężczyznami jej życia. Uważała nawet, że w sumie ma szczęście – to, że czasem ją denerwowali swoją grzybowską beztroską, nie liczyło się w obliczu faktu, iż obaj, mąż i syn byli prawdziwymi facetami, z głową, sercem i jajami. W takiej kolejności.
Publicznie by tego nie powiedziała… raczej by nie powiedziała, zwłaszcza o tych jajach (Izabela szczyciła się swoim wykwintnym sposobem wyrażania się i ogólnie bycia) – ale co myślała, to myślała.
Mamusiną hondę prowadził Adam, cały zadowolony, że na jeden dzień uwolnił się od vectry, kaszlącej, słabej i niemal już skurczonej we dwoje. Piękny dzień nastrajał go pogodnie i nawet mu się nie chciało specjalnie przekraczać prędkości. Najchętniej w ogóle zostawiłby samochód gdziekolwiek i piechotą poszedł zobaczyć, jak też wygląda Jezioro Turkusowe z tym całym złotem i purpurą dookoła. Potem udałby się na widokowe wzgórze Zielonka, skąd przy czystym powietrzu widać nawet kawałek morza. Aż wreszcie usiadłby z ciotką Bianką na jej tarasie i przy zachodzącym chłodnym, jesiennym słoneczku i szklance czegoś dobrego gwarzyliby sobie o jachtach, ciepłych morzach, sztormach i ciocinych żeglarskich przewagach.
No właśnie. Jeśli nawet usiądzie jeszcze kiedyś na tym tarasie, żeby pogadać, to przecież już nie z wiekową ciotką – kaphornówką.
Miał nadzieję, że dobry Bóg wyposaży ciocię hojnie w jakiś niewielki stateczek, żaglowy, ma się rozumieć, z dorzeczną załogą, na którą będzie mogła wrzeszczeć do woli i z którą będzie szczęśliwie pływała po morzach i oceanach nieba.
Żeglarka numer dwa, czyli Lena Domosińska, oczekiwała gości w oknie, a kiedy zobaczyła hondę podjeżdżającą na mikroskopijny parking przed domem, wyturlała się natychmiast na ganek jako jednoosobowy komitet powitalny. Jeśli zresztą za osobę uznamy starego, mocno kudłatego nowofunlanda Azora (a tak by właściwie należało), to komitet był dwuosobowy.
Lena została uściskana przez całą rodzinę, Azor natychmiast zażądał tegoż samego, jednak musiał się zadowolić wytarganiem za uszy. Powiedział swoje „fofff” i oddalił się godnie, lekko tylko utykając na lewą tylną łapę, jako że jesienią zwykle cierpiał na reumatyzm.
– Mecenasa jeszcze nie ma – oznajmiła energicznie Lena. – Chodźcie do domu, czekam na was z barszczem ukraińskim. Po podróży na pewno chętnie zjecie.
– Nie za wcześnie na obiad? – Izabela miała wątpliwości, ale wyjaśniono jej, że sam barszcz to nie obiad, tylko posiłek regeneracyjny, który po podróży przysługuje.
– A co to za podróż? – zdziwiła się jeszcze, ale wyraźnie była w mniejszości, więc machnęła ręką. Lena robiła wspaniały barszcz ukraiński z fasolą, wiadomo było, że jak już go człowiek powącha, to się nie oprze.
Dom ciotki Bianki był dość spory i przedwojenny, a łączyła się z nim nader romantyczna historia – Bianka usłyszała ją kiedyś od Niemców, którzy przyjechali do Lubina szukać śladów po przodkach. Otóż dom zbudował w późnych latach dwudziestych pewien kapitan, który miał piękną i kochającą żonę. Niestety, zachorowała mu ta żona jakoś poważnie, Niemcy nie byli pewni na co, w każdym razie kapitan wybudował żonie „skromny domek” nad wodami i rzucił pływanie do diabła, żeby zostać z nią na zawsze. Przedtem pływał dookoła świata na wielkich windjammerach (podobno nawet na słynnej „Herzogin Cecilie”), nachapał się tam nie najgorzej, tak że nie musiał już pracować, tylko grał na giełdzie – z dużym powodzeniem. Żonie polepszyło się natychmiast, przypuszczalnie naprawdę kochała tego swojego kapitana i tęskniła za nim okropnie, kiedy całymi miesiącami szwendał się po morzach południowych.
Do tej pory była szalenie słabowita i nie mogła mieć dzieci, a kiedy się tu osiedlili, natychmiast urodziła mu zdrowiutką trójkę, jednego po drugim samych synów. Spędzili tu radosne lata, ale kiedy synowie podrośli, cała rodzina wyniosła się do Berlina, żeby chłopcy spokojnie mogli sobie studiować. W domu została jakaś ciotka rezydentka, która miała utrzymywać porządek, dopóki, po latach, rodzina nie wróci na swoją wyspę szczęśliwą.
I tu opowieść przestaje być romantyczna, bo wybuchła wojna, chłopcy poszli do Wehrmachtu i, niestety, zginęli wszyscy trzej, z czego dwóch na froncie wschodnim, a trzeci, najmłodszy, w ostatnim tygodniu wojny, broniąc Berlina, kompletnie bez sensu. Matka umarła ze zgryzoty, a ojciec na zawał. Synowie nie zdążyli się pożenić. Ciotkę rezydentkę razem z resztą ludności wyspy wysiedlono. Ci Niemcy, którzy tu przyjechali, to byli jacyś dalecy krewni owej ciotki. Mieli ze sobą nawet stare zdjęcie portretowe kapitana i tej pięknej żony. No więc piękność żony była, powiedzmy, umowna, kapitan za to bardzo godny, w mundurze, z fajką i imponującymi bokobrodami. Z obojga jednakowo biło jak łuna autentyczne poczucie szczęścia i spokoju. Ciotka Bianka uznała, że to musi być dobry dom, skoro po pierwsze, wybudowano go z miłości, a po drugie, tak tu ludziom było dobrze. Niemcy nakręcili trochę filmu i więcej się nie pokazali, ona zaś szybciutko wydzwoniła znajomego fotografa, kazała zrobić reprodukcję portretu stylowej pary, oprawiła ją w piękne ramki i powiesiła w salonie na honorowym miejscu, tuż obok „kapitańskiego” wizerunku „Herzogin Cecilie”. Dla potomności zamówiła u grawera tabliczkę z podpisem tej treści: „Kapitan Ewald Weissmüller i jego małżonka Hedwig – zbudowali ten dom z miłością, żyli tu szczęśliwie – oby wszyscy, którzy tu zamieszkają, byli równie szczęśliwi”. Tabliczka zawisła pod portretem, troskliwie przez Biankę i Lenę pucowana i utrzymywana w stanie lśniącej złocistości. Adam podśmiewał się trochę, że teraz one mieszkają tu jak stare dobre małżeństwo, ale ciotki nie dawały się podpuszczać.
– W naszym wieku nie bywa się już lesbijkami, drogi chłopcze – mawiała Bianka. – W naszym wieku płeć w ogóle zanika. Jesteśmy rodzaju nijakiego.
– Mów za siebie – sarkała zazwyczaj w takich przypadkach Lena. – Jesteś starsza o dziesięć lat. Bądź sobie obojnakiem, jeśli chcesz, ja tam jestem damą. Może trochę starą, ale zawsze!
Bianka kupiła dom prawie na tej samej zasadzie, na której zbudował go kapitan Weissmüller – za pieniądze zarobione na morzach. Tyle że nie woziła towarów wielkim windjammerem, a bogatych Amerykanów zgrabną brygantyną o nazwie „Le cochet”, co po naszemu znaczy „kogucik” (właściciel był frankofilem, poza tym sam siebie uważał za niezłego kogucika, co było zawsze przedmiotem lekkiego naigrawania się Bianki). Brygantyna pływała po Morzu Karaibskim. I to w latach, kiedy dolar miał w Polsce sporą wartość. Bianka wynajmowała się jako kapitan jednostki, a ponieważ naprawdę miała pojęcie o żeglarstwie, była ceniona przez pracodawcę, który wyrażał jej uznanie w przyjemnej formie wymienialnej. Kiedy dobiegła sześćdziesiątki, postanowiła osiąść na stałym lądzie, w Starym Kraju i uwić sobie jakieś gniazdko na starość – zamierzała żyć jeszcze długo i szczęśliwie i to jej się w zasadzie udało. Z pływaniem wcale nie skończyła, ale ograniczało się ono już tylko do kilkutygodniowych wyskoków na morze… no, parę razy było to po kilka miesięcy.
Dom w Lubinie pokazał jej zaprzyjaźniony żeglarz ze Świnoujścia. Popadał właśnie w ruinę – dom, nie żeglarz – niemniej i tak robił wrażenie. Dla samotnej starszej pani był raczej spory, ale Bianka zakochała się w nim od pierwszego wejrzenia. Podobnie zresztą jak ów zaprzyjaźniony, którego jednakowoż nie było stać na kupienie od gminy rozpadającej się budowli. Miał nadzieję, że zawrze z Bianką coś w rodzaju spółki, że ona dom kupi, a on własnymi siłami będzie go remontował, a potem sobie na jakimś stryszku zamieszka. Stary spryciarz specjalnie przywiózł tam potencjalną wspólniczkę latem, w porze przed zachodem słońca, licząc, że ją trafi. I nie przeliczył się.
Przyjechali jego samochodem, ale zaparkował go nieco poniżej wzgórza i poprosił Biankę, aby ostatni etap drogi przebyli pieszo. Trochę klęła, bo nie przepadała za pieszymi wycieczkami, szczególnie pod górkę, ale ostatecznie się zgodziła. Wspięli się zrujnowanym brukiem, minęli kilka rozpadających się domów w zarośniętych ogrodach i wyszli prawie na szczyt. Przed nimi był już tylko las i kawałek łąki po lewej stronie.
– Zwariowałeś, Leopoldzie – sapnęła Bianka, mocno zmęczona. – Po cośmy się tu pchali? Plener mi chciałeś pokazać? Lasek z kiełbasek? Łączkę zieloną? I nie mogliśmy wjechać samochodem jak biali ludzie?
– Chwila, chwila, tylko się nie denerwuj. My teraz skręcimy w prawo…
– W te krzaki? Poldziu, masz źle w głowie. Sam sobie idź, jak chcesz, a ja siądę na przydróżce i będę się regenerować! Żebym miała siły zejść z tego Giewontu!
– Co to właściwie jest przydróżka? – zainteresował się mimo woli Poldzio.
– A co cię to obchodzi? Nie mam pojęcia. To, na czym zaraz siądę. Boże, przecież ja nie mam szesnastu lat, tylko sześćdziesiąt! Zapomniałeś? Czy chciałeś mnie zamordować?
– Bianko moja jedyna, proszę cię, nie siadaj. Zaraz siądziemy oboje. Jeszcze jeden maleńki wysiłek. Wysiłeczek. Proszę, chodź ze mną. Tu jest ścieżka, tylko trochę zarosła…
Bianka stęknęła demonstracyjnie i ruszyła za Leopoldem, torującym drogę przez gąszcz zdziczałych berberysów i śnieguliczek. Gąszcz po chwili się przerzedził i wyjrzała zeń prawie całkowicie zarośnięta trawami dróżka. Okrążała ona największą kępę krzaków i wyprowadzała na coś, co kiedyś było podjazdem.
Bianka podniosła oczy – dotychczas uważnie patrzyła sobie pod nogi, żeby nie wejść w rosnące tu bardzo bujnie pokrzywy – i aż jęknęła.
– Och ty, Poldziu… cofam wszystko, co sobie o tobie pomyślałam…
Byli na łące, której tylko górna część zachowywała jaki taki poziom. Na szerokim ziemnym tarasie stał dom, na pierwszy rzut oka w stanie agonalnym, ale jakiż piękny, nawet z dziurami po oknach, wyrwanymi drzwiami i częściowo zapadającym się dachem… Architekt wymyślił bryłę o doskonałych, harmonijnych proporcjach, dość solidną, żeby miała siłę oprzeć się wiejącym tu wiatrom, a jednocześnie nie poskąpił wieżyczek, mansard i balkoników. Rzucało się w oczy, że dom został zaprojektowany dla licznej rodziny, która miała mieszkać wygodnie, nie wpadając na siebie nawzajem przy każdej okazji. Od strony przeciwległej do podjazdu z domu wystawały resztki jakiejś konstrukcji, na której gdzieniegdzie trzymały się jeszcze resztki szkła. Bianka widywała już w życiu takie konstrukcje i domyśliła się natychmiast, że to szczątki tarasu, będącego częściowo ogrodem zimowym. Mniemany ogród zimowy wychodził na stronę południową; kawałek dalej łąka zaczynała stopniowo opadać, najpierw łagodnie, potem coraz stromiej, aż wreszcie kończyła się urwiskiem, za którym widać było wody Zalewu, płonące w tej chwili różowym odblaskiem zachodzącego słońca. Bianka podążyła wzrokiem tam, gdzie spodziewała się słońce zobaczyć i zobaczyła je nisko nad rozsianymi licznie, doskonale stąd widocznymi wysepkami, oblanymi wodą we wszystkich odcieniach szkarłatu i purpury.
– Poldziu – powiedziała po chwili milczenia. – Zrobiłeś to specjalnie.
– Tak, Bianko – odparł niewzruszenie Poldzio. – Zrobiłem to specjalnie. Czyżby mi się udało?
– Tak, ty stara cholero – wyrwało się Biance, która potknąwszy się leciutko, wpadła w dość jadowite pokrzywy. – Kupię tę chałupę, jeśli tylko będzie mnie na to stać. Natomiast nie wiem, czy będzie mnie stać na remont. Trzeba to wszystko rozeznać i obliczyć.
– Już rozeznałem – oznajmił Poldzio skromnie. – Będzie cię stać. To znaczy, powinno. Gmina bardzo chce sprzedać ten dom i w ogóle posesję i bardzo się boją, że im to się nie uda. Moim zdaniem zastosują wszystkie możliwe ulgi.
– Dlaczego, na Boga się boją? Przecież to piękny dom!
– Ale duży. Ludzie na ogół wolą nieco mniejsze. Gmina ma świadomość, że jeśli nie sprzeda działki z domem, to zostanie w końcu ze sporą ruiną na garbie i będzie ją musiała rozbierać albo jakoś zabezpieczać, żeby to się nikomu na łeb nie zwaliło. Słuchaj, moja droga. Z paroma kolegami obejrzeliśmy całość dokładnie i zapewniam cię, że mury i wszystko, co nie zostało rozgrabione z tego domu, jest w dobrym stanie. Wiesz, że długie lata byłem cieślą okrętowym, znam się na stolarce, mam zaprzyjaźnionych budowlańców, trochę pieniędzy, podejmuję się niewielkimi kosztami przeprowadzić tu remont. Pod warunkiem, że zgodzisz się, żebym tu w tym skrzydle od strony lasu zamieszkał. Nie potrzebuję wiele, dwa pokoiki na piętrze, kuchenka, łazienka. Ja już nie jestem rozwojowy.
– A jeśli znajdziesz sobie babę? – spytała rzeczowo Bianka.