37837.fb2
– A ty masz wszystkie uprawnienia budowlane? Ja się nie znam na przepisach, ale przecież trzeba tu zrobić regularną budowę, zatrudnić jakiegoś kierownika, inspektora nadzoru, diabli wiedzą kogo jeszcze… Czy ja mam pieniądze na takich urzędasów?
– Mówiłem ci, że mam przyjaciół w branży – rzekł cierpliwie Leopold. – Oni mają uprawnienia. Jeden się podpisze jako kierownik budowy, drugi jako inspektor nadzoru i będzie. To jak?
– Kusisz.
– No, kuszę, jak umiem. Słuchaj, moja droga, jeśli chodzi o mnie, to mój status w tym domu będzie oparty wyłącznie na twojej dobrej woli. Bo to przecież będzie twój dom, niczyj więcej. Zawrzemy umowę dżentelmeńską, że dopóki będziesz chciała, będziesz mi pozwalała mieszkać na tym pięterku. Jeśli chcesz, zrobimy tę umowę na piśmie. Ja ci nie będę w żaden sposób przeszkadzał, za to postaram się być użyteczny. Drzewa do kominka narąbię, śnieg w zimie odgarnę, łobuzowi w mordę dam, jeśli przyjdzie. To jak?
Bianka spojrzała jeszcze raz w zachodzące słońce. Znikało właśnie w falach jak odwrócony uśmiech. Niebo i wody wokół mieniły się wszystkimi odcieniami złota, oranżu i purpury.
To wszystko będzie moje – pomyślała i zdecydowała się. Wyciągnęła do Leopolda swoją silną, chociaż malutką dłoń. Uścisnął ją po męsku, a potem złapał Biankę na ręce i okręcił się z nią w kółko.
– Przestań, pierniku, bo dostaniesz ruptury!
– To była najmądrzejsza decyzja w twoim życiu, staruszko!
– Wypraszam sobie staruszkę!
Niebawem okazało się, że rozeznanie Leopolda miało solidne podstawy. Gmina z radością pozbyła się działki, której przedtem nikt nie chciał i z którą nie było co zrobić. Bianka dla zasady trochę pogrymasiła i tym sposobem uzyskała ulgi, których udzielono jej z obawy, że się rozmyśli. Pieniędzy starczyło jej na wszystko – na ziemię, dom, materiały budowlane i jeszcze trochę zostało. Leopold z pasją rzucił się do remontu ruinki, zwoławszy do pomocy kilku kolegów. Rok po pierwszym oczarowaniu miejscem i zachodem, Bianka spoglądała na zupełnie podobny zachód, siedząc w wygodnym fotelu na otwartym tarasie swojego domu.
– W tym roku już nie zdążyłem – powiedział bardzo zadowolony z życia Leopold, siedzący w drugim fotelu – ale wiosną jeszcze trochę podłubię i będziesz tu miała ogród zimowy. O ile będzie ci się chciało zaprowadzić tu jakieś roślinki.
– Nie znam się na roślinkach – oświadczyła Bianka. – Ale się poznam. Teraz zima idzie, kupię sobie różne mądre książki i nauczę się wszystkiego o kwiatkach. Możesz planować ogród zimowy.
Leopold, gdy tylko nadeszła wiosna, obudował taras pięknie rzeźbionym (pod wpływem krajobrazu poczuł w sobie artystę) rusztowaniem, które następnie oszklił. Bianka, w istocie, jako osoba sumienna i realizująca własne plany, nabyła jakiej takiej wiedzy o roślinach ozdobnych, po czym z pasją rzuciła się do zamawiania sadzonek i wtykania ich w glebę – w rezultacie stworzyła wokół domu nowiutki busz w miejsce starego, złożonego z pokrzyw i innego zielska, które Leopold starannie usunął, pozostawiając tylko berberysy i śnieguliczki. Bianka dodała do tych krzewów jakieś osiem czy dziesięć odmian, które podobały jej się w katalogach, posadziła również kilka kęp luzem, preferując róże i byliny. O bylinach ktoś jej powiedział, że to rośliny dla leniwych inteligentów, bo same rosną. Uznała, że to korzystne, bo grzebanie w ziemi generalnie ją nudziło. Tworzenie nowego ogrodu to było coś, pielenie i wyrywanie chwastów uznawała za koszmar.
Kiedy było już absolutnie niezbędne, zajmował się tym Leopold.
Od czasu do czasu pryskała z domu na klifie na dalekie morza, wciąż jeszcze bowiem miała siły i ochotę na pływanie. No i z czegoś trzeba było żyć. A frankofilski właściciel „Le cochet” nadal żywił do niej zaufanie.
Leopold nie znalazł sobie żadnej baby, chociaż Bianka po namyśle wcale mu tego nie broniła, wręcz przeciwnie, namawiała go nawet. Mieszkali tak we dwójkę w pełnej zgodzie i harmonii prawie dwadzieścia lat, aż pewnego dnia Leopolda najzupełniej nieoczekiwanie trafił zawał serca w samo słoneczne, lipcowe południe. Bianka opłakała go szczerze, za pociechę mając to, że zmarł tak nagle, nie wiedząc w ogóle, że odchodzi z tego świata. Wtedy w domu na klifie pojawiła się Lena Dorosińska, również zbolała, świeżo bowiem pochowała męża, też ofiarę zawału.
Bianka ucieszyła się z kilku przyczyn – raz, że z Leną była od lat zaprzyjaźniona (choć z przerwami), dwa, bo zaczynała odczuwać ciężar wieku i wolała mieć kogoś w zasięgu głosu, trzy, ponieważ przyjaciółka wniosła w posagu swoją emeryturę, podczas kiedy jej zasoby pozostawiały wiele do życzenia – szczęście że podręcznik dla żeglarzy wciąż przynosił jakieś tam niewielkie dochody. Dodatkowym powodem do zadowolenia było to całe zabawne i młode towarzystwo szantowe, które z biegiem czasu przywlokło się za Leną.
Adam zastanawiał się, jak ciotka rozporządziła domem. Uznał za najzupełniej naturalne, że pozostawiła go Lenie. Sam by tak zrobił na jej miejscu.
Lena nakarmiła gości barszczem. Krzątała się po domu w sposób jak najbardziej naturalny, nie poruszając w ogóle sprawy testamentu Bianki. Izabela zaczęła ją w cichości podejrzewać, że jakimś chytrym sposobem omotała przyjaciółkę, wyłudziła od niej zapis na dom, no i teraz czuje się jak pani, zadowolona dodatkowo, że udało jej się wycyckać rodzinę, czyli prawowitych spadkobierców. Adam odniósł wrażenie, że ożywienie Leny jest sztuczne i wywnioskował, iż starsza pani tak źle znosi odejście Bianki, że aż nie jest w stanie o niej rozmawiać. Postanowił, że zaprosi tu któregoś ze swoich dawnych kolegów z „czasów psychologicznych”, jak je nazywał. Konstanty delektował się barszczem, gawędził z Leną o wyższości żywopłotu ligustrowego nad szpalerem tui i nie miał żadnych myśli ubocznych. Podobnie jak Adam uważał, że teraz Lena zostanie gospodynią domu na klifie i że jest to jak najbardziej w porządku.
– Herbatę podam wam w ogrodzie zimowym. – Lena odczyniała właśnie jakieś uroki nad dzbankiem i filiżankami. – Srebrna łyżeczka. Pamiętaj, Izuniu, herbatę można sypać wyłącznie srebrną łyżeczką. Lepiej złotą, jeśli się ma. Ja nie mam. Chcecie z mlekiem?
– Bawarka? – Izabela skrzywiła się pociesznie. – Nigdy w życiu!
– Jaka tam bawarka. Porządna herbata po angielsku. Robię dużo, bo zaraz powinni być.
– Co powinno być?
– Nie co, tylko kto. Mecenas i komitet.
– Jaki, na Boga, komitet?
– Czy może komisja. Nie, jeszcze inaczej. Rada nadzorcza. Też nie. Patrzcie, nie pamiętam, jakeśmy to nazwały. Bo ja pomagałam Biance redagować. Ona za grosz nie miała zdolności literackich. Chociaż napisała podręcznik, hehe. Dobrze, że po angielsku. Jak go przekładała na polski, praktycznie połowę napisałam za nią. Ona by się nie przyznała…
– Leno, poczekaj. – Izabela ożywiła się znacznie. – To ty wiesz, co tam jest w tym testamencie? I nie powiedziałaś nam? No to powiedz teraz!
– Nie mogę. Bianka zapowiedziała, że jeśli puszczę chociaż odrobinkę pary z ust na ten temat, to ona tu wróci i będzie mnie straszyć. Ja w to, oczywiście, nie wierzę, ale ryzykować nie będę. Ona mogłaby to zrobić.
Izabelę zastanowiła jeszcze jedna rzecz.
– A dlaczego właściwie nie ma rodziców Konstantego? Powinni chyba być na otwarciu ostatniej woli?
Lena pokręciła głową.
– Nie mieli po co się tłuc. Bianka dawno powiedziała bratu, jak rozporządzi majątkiem. Izuniu, ja ci jednak proponuję, najpierw mleko, a potem dodam herbaty, dobrze?
– I mówisz, że to nie będzie świństwo?
– Ależ skąd! Spróbuj.
Izabela nieprzekonana spróbowała i z zaskoczeniem stwierdziła, że herbata jest świetna, z mlekiem smakuje doskonale i jest o wiele mocniejsza od kawy, którą ona sama zwykła pić. Już czuła nadciągający hercklekot, ale nie mogła się powstrzymać przed wypiciem całej filiżanki.
– Ty to pijesz i żyjesz? – zdziwiła się, trochę nietaktownie.
– Bo co, bo mocna? Nie znoszę siuśków – oświadczyła Lena. – O, jadą. To znaczy, przyjechali.
Podreptała do drzwi. Była jeszcze mniejsza i o wiele okrąglejsza od Bianki. Adam podejrzewał, że kiedy tylko wyjdzie za drzwi, podkuli nóżki pod spódnicę i potoczy się na spotkanie gości jak piłeczka.
Po chwili cała zaróżowiona z emocji wprowadzała do salonu trzech znanych już Izabeli z pogrzebu starców w sznycie kapitańskim oraz – o zaskoczenie! – zupełnie młodego mężczyznę w eleganckim garniturze.
Jej zdaniem facet, który nazywa się Boratyński, powinien mieć jakieś dwieście do trzystu lat. Ten zaś wyglądał na trzydzieści, elegancję prezentował wstrząsającą, urodę osobistą też, garnitur kupił zapewne u Armaniego, albo u któregoś z jego kolegów, a krawat podarowała mu kochanka, księżna Windsor.
Izabela mimo woli poczuła się rozśmieszona. Konstanty i Adam nie odczuli żadnych palpitacji w związku z wejściem stylowego mecenasa.
Lena, turlając się z zadowoleniem dookoła wszystkich zebranych, dokonała prezentacji, zaproponowała przybyłym herbatę i inne, bardziej męskie napoje, oni zgodzili się na herbatę, męskie napoje zostawiając na potem.
– Rozumiem, że państwu przede wszystkim zależy na zapoznaniu się z treścią ostatniej woli świętej pamięci pani Bianki Grzybowskiej – wyraził słuszne przypuszczenie Boratyński i przystąpił do wypełniania obowiązków.
Chwilę trwało dopełnienie formalności i wreszcie w wypielęgnowanych kosmetykami Diora dla Panów dłoniach mecenasa pojawił się arkusz papieru zapisanego niechlujnym pismem Bianki.
– Mówiłam jej, żeby napisała to na komputerze – mruknęła Lena, widząc podniesione brwi Izabeli. – Ale ona twierdziła, że ręką będzie ważniejsze. Niech pan czyta, panie Józiu.
Adama znowu rozśmieszyło, że staruszka Lena jest z wytwornym prawnikiem na „panie Józiu”, ale nic nie powiedział.
– Już czytam, proszę państwa.
Mecenas powiódł wzrokiem po zebranych, jakby sprawdzał, czy są dostatecznie poważni i wreszcie zaczął czytać (dykcję miał, oczywiście, perfekcyjną, godną doprawdy Teatru Narodowego):
– „Będąc najzupełniej zdrową na umyśle, chociaż niektórzy mogą mieć co do tego wątpliwości (na wszelki wypadek załączam opinię psychiatry) – za to, niestety, coraz starszą na ciele, zaczynam, acz niechętnie, liczyć się z nadchodzącym końcem żywota. A ponieważ odchodząc z tego świata, zostawię po sobie to i owo, czuję się w obowiązku zawczasu tymi dobrami rozporządzić…”