37837.fb2 Dom Na Klifie - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 14

Dom Na Klifie - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 14

– Naprawdę zostawiła opinię psychiatry? – wtrącił zaciekawiony Konstanty, korzystając z tego, iż mecenas musiał nabrać oddechu.

– Jak najbardziej, szanowny panie. „Zacznę od mniejszego. Mój podręcznik żeglarstwa wciąż jeszcze bywa wznawiany, co mnie nie dziwi, bo jest dobry. Mecenas Józef Boratyński ma moje pełnomocnictwo do kontaktów z wszystkimi wydawnictwami, z którymi podpisałam umowy na wydania angielskie, francuskie, hiszpańskie i polskie. Wszystkie dochody, jakie uda się z tej książeczki wydusić, proszę przekazać Lenie Dorosińskiej, a ona niech zrobi z nimi, co zechce, na przykład sfinansuje płytę jakimś małolatom śpiewającym baranimi głosami jej własne piosenki; albo niech sobie kupi cukierków – jest mi to obojętne, byle zrobiła sobie przyjemność. Ja na jej miejscu dołożyłabym trochę do emerytury, bo wyżyć z tych groszy normalnie się nie da, a tylko patrzeć, jak połowę pochłoną jej wydatki na lekarstwa przeciw sklerozie…”

– A to żmija – powiedziała Lena, całkiem zadowolona. – To już sama dopisała.

– Przepraszam, panie mecenasie – nie wytrzymała Izabela. – To jest ważne? Takim językiem napisane?

– Tak, proszę pani. Styl jest sprawą indywidualną testatorki. Intencja natomiast jest całkowicie zrozumiała i jednoznaczna. Pozwolą państwo, że będę kontynuował?

Państwo kiwnęli głowami, więc mecenas odchrząknął i kontynuował:

– „Moje wszystkie trofea z czasów, kiedy mi się jeszcze chciało brać udział w zawodach i regatach dla żeglarzy samotnych i stadnych, a zatem puchary, statuje, tabliczki z grawerką i inne papudraki zapisuję Bractwu Kaphornowców, oni lubią takie gadżety i będą wiedzieli, co z nimi zrobić”.

Trzej kapitanowie skłonili głowę z szacunkiem.

– „Dom w Lubinie, którego akt własności oraz wszystkie kwity stwierdzające, iż jest mój i niczym nieobciążony, posiada mecenas Boratyński – dom ów wraz z całym wyposażeniem, tj. meblami, obrazkami na ścianach, firankami i kwiatkami w oknach, a także działkę, na której dom stoi – przekazuję mojemu ciotecznemu wnukowi, czy jak tam się nazywa to nasze pokrewieństwo – Adamowi Grzybowskiemu, synowi Konstantego i Izabeli de domo Kołatko…”

Nikt się nie odezwał, tylko Adamowi nieco jakby zwilgotniały oczy. Mecenas znowu odchrząknął i czytał dalej:

– „Przekazuję… Adamowi Grzybowskiemu… nie bezwarunkowo jednak”. Panie Adamie, rozumie pan, prawda? Dom może należeć do pana, jeśli spełni pan warunki określone przez świętej pamięci panią Biankę.

Adam kiwnął głową, ciekawy, co ciotka wymyśliła. Prawdopodobnie każe mu się ożenić. O, Lenie już się oczka świecą.

– „Oddałabym Adamowi dom bezwarunkowo, bo jest człowiekiem szlachetnym i moim ciotecznym wnukiem (czy czymś takim) i już z tego tytułu zasługuje na niego. Jednakowoż życie prywatne mojego ulubionego młodego krewniaka napawa mnie wieloma obawami. Jest ono mianowicie niepokojąco podobne do mojego własnego, co oznacza, że trochę pozbawione sensu”.

Oczy Izabeli stawały się coraz bardziej okrągłe. Konstanty słuchał z zaciekawieniem, a Adam przybrał minę nieprzeniknioną.

– „Nie będę tu wyłuszczać moich racji w tym temacie, korzystając z uprzywilejowanej pozycji, która uniemożliwia wam jakąkolwiek dyskusję ze mną. Warunki moje, na których Adam otrzyma dom z przyległościami, są trojakie. Po pierwsze: Adam Grzybowski ma się wreszcie ożenić. Z możliwie sensowną osobą płci przeciwnej (w zasadzie nie mam nic przeciwko związkom tej samej płci, jednak dobrze będzie, jeśli dzięki Adamowi przedłuży się istnienie naszej rodziny, zresztą Adam nie ma skłonności homo). Uwaga: przyjście na świat dzieci nie jest warunkiem koniecznym, wystarczy ślub. Zależy on bowiem od decyzji Adama, podczas gdy dzieci to już sprawa siły wyższej (choć nie tylko, oczywiście). Dla mnie ważna jest dobra wola”. Pan Adam nadal wszystko rozumie, nieprawdaż?

– Prawdaż.

– „Sprawa dalsza. Przez trzydzieści lat z hakiem dom się marnował, ponieważ mieszkało w nim troje starych pierników zapatrzonych wyłącznie w siebie. No, uczciwie, Lena uczyniła pewien wyłom i dom zaczął trochę żyć. W tym miejscu dziękuję ci, droga Leno”.

– Bardzo proszę. – Uśmiechnęła się szeroko.

Mecenas skłonił głowę w jej stronę.

– „Kolejnym więc warunkiem otrzymania przez Adama mojego domu jest, aby uczynił z domem coś pożytecznego”.

Adam i jego ojciec spojrzeli po sobie ze zdumieniem. Co Bianka miała na myśli, na litość boską?

– „Jest mi wszystko jedno, co to będzie, zresztą nie chce mi się wymyślać, Adam jest młody i niegłupi, niech coś wykombinuje. Ocenę, czy istotnie jest to coś pożytecznego, pozostawiam moim trzem przyjaciołom, znakomitym kapitanom jachtowej żeglugi wielkiej, Antoniemu Sieńce, Jerzemu Chowankowi i Bronkowi Grabiszyńskiemu. Jeśli któryś z nich przyżegluje w międzyczasie za mną do nieba, dwaj pozostali niech sobie radzą jak potrafią. Jeśli wymrą wszyscy, sprawę oceny pozostawiam mecenasowi Józefowi Boratyńskiemu, który jest młodszy od Adama, więc miejmy nadzieję, że pożyje dłużej…”

Kapitanowie z powagą i bez zmrużenia oka ukłonili się Adamowi, który pospiesznie zerwał się z krzesła i odkłonił.

– „Trzeci warunek jest tak oczywisty, że aż mi głupio pisać, Adam zapewne sam się domyśla – Lenie Dorosińskiej proszę zapewnić jej dotychczasowe mieszkanie w domu w Lubinie tak długo, jak długo będzie chciała je zajmować…”

– Ciociu Leno – odezwał się Adam. – Zawsze i na jak długo zechcesz.

– Najpierw się ożeń – zachichotała aż jej się oczka zmniejszyły do wielkości groszków zielonych, nieco wyblakłych. – Na razie to ja tu mieszkam!

– „Warunek numer trzy jest dożywotni. Warunki numer jeden i dwa zachowują ważność przez dziesięć lat. Jeśli do tej pory Adam się nie ożeni i nie wymyśli patentu na dom – trudno. Ale nie będę w zaświatach zadowolona. I to już wszystko. Pozdrawiam was, rodzino i przyjaciele stąd, gdzie jestem”. Tu następują podpisy pani Bianki Grzybowskiej, panów Sieńki i Grabiszyńskiego, świadków oraz mój. Czy wszystko, co odczytałem, jest dla państwa całkowicie zrozumiałe?

– Jasne – powiedział, śmiejąc się, Adam. – Za dziesięć lat dostanę ten dom. Ciociu Leno, czy będę mógł do ciebie przyjeżdżać co jakiś czas?

Zosia nienawidziła listopadów. Odkąd pamięta, nastrajały ją ponuro i pesymistycznie, czuła się jak jesienny listek opadły z drzewa i zdeptany stopami setek przechodniów. W podkutych butach. Listopady nie miały żadnych zalet, żadnych. W grudniu były przynajmniej święta, w styczniu już dzień się troszeczkę przedłużał, w lutym nadchodziła nowa nadzieja na wiosnę i życie. Gdyby można było, wzorem świstaka, który jest mądrym i uroczym gryzoniem, gdzieś tak pod koniec października zaszyć się w głębokiej norce i ciąć komarka aż do kwietnia… Może przy okazji straciłoby się odrobinkę ciała, bo przecież podczas snu się nie je, a organizm czymś się musi odżywiać – odżywiałby się nadmiarem Zosi, a jej figura zyskałaby na tym niewątpliwie…

Gdyby zaś Zosia była mniejsza w talii, to może Adam zwróciłby na nią uwagę JEDNAKOWOŻ???

Nie mogąc zapaść w prawdziwy sen, Zosia wraz z nadejściem listopada zapadała w coś w rodzaju wewnętrznego letargu. Wykonywała wszystkie czynności życiowe, wykonywała swój zawód wychowawczyni, nawet nie czyniąc specjalnej krzywdy powierzonym sobie dzieciom – jednak możliwości twórczych nie posiadała żadnych. Budziła się z owego letargu gdzieś w okolicy dziesiątego, piętnastego grudnia, kiedy można już było zaczynać z dziećmi przygotowania do Gwiazdki.

Chłopcy z jej grupy, na szczęście dla niej, też nie wykazywali szczególnej aktywności w tym okresie. Może i oni byli w poprzednim życiu świstakami. Zdaniem Zosi nie było wykluczone, iż wszyscy razem tworzyli zgodną świstaczą kolonię gdzieś pod Zawratem, ewentualnie w Dolinie Pięciu Stawów.

Kurczę, żeby tak kiedyś zawieźć chłopców w Tatry albo w Karkonosze, albo w Beskidy, pokazać im wiosną dębik ośmiopłatkowy na Boczaniu albo kozice na stokach Czerwonych Wierchów, albo limbę próchniejącą przy drodze do Morskiego Oka, a najlepiej wszystko razem… a może trafiłby się świstak? Pocieszny, nieco arogancki, stojący słupka i wpatrujący się świdrującymi oczkami w intruza… Spotkała kiedyś dawno temu takiego. Łypnął na nią, gwizdnął przeraźliwie i zapadł się pod ziemię.

Nie ma takiego numeru. Nigdy w życiu dom dziecka nie będzie miał tyle forsy, żeby wysłać całą grupę w Tatry. Bo nawet gdyby miał na jedną grupę, to przecież nie można wysłać jednej grupy, nie wysyłając innych, blablabla.

Cholera jasna.

Po powrocie z Lubina Adam czuł się dość zabawnie – jakby trochę cierpiał na rozdwojenie jaźni. Z jednej strony został bowiem hojnie obdarowany przez ciotkę Biankę – dom na klifie był jego ukochanym miejscem na ziemi i Adam miał świadomość, że chętnie by tam zakotwiczył na długie lata (i najchętniej nie robił nic specjalnie fatygującego – może pisałby książki). Z drugiej strony – perspektywa zamieszkania tam na stałe odsuwała się na dziesięć lat. Chyba że Lena przyjęłaby go w charakterze sublokatora, co ostatecznie wcale nie było niemożliwe. Aczkolwiek ona sama odżegnała się od takiego rozwiązania, machając energicznie rękami. Najprawdopodobniej ten chytry sposób na ożenienie go wydumały obydwie starsze panie i pewnie bardzo były zadowolone ze swojej pomysłowości.

Następnego dnia Adam niebacznie zwierzył się ze swego dylematu kilku kolegom redakcyjnym, kiedy w południe w Barze Jarze odreagowywali szczególnie nerwowy briefing (dwóch operatorów rozchorowało się jednocześnie, wszyscy pozostali byli gdzieś zaplanowani i redakcja informacji została nagle pozbawiona możliwości informowania telewidzów o najnowszych dziurach w jezdni i przekrętach w łonie urzędów państwowych oraz samorządowych). Jeszcze nie dopił piwa i nie skończył opowiadać, a już wiedział, że źle zrobił. Godzinę później w redakcji zawisł wielki plakat informujący wszystkich o castingu na narzeczoną dla Adama. Na dole plakatu zostawiono miejsce, żeby osoby chętne mogły wpisywać zgłoszenia. Zanim ukazało się główne wydanie lokalnego dziennika, na plakacie widniały już nazwiska prawie wszystkich koleżanek redakcyjnych, trzech pogodynek, dwóch montażystek, trzech kierowniczek produkcji, jednej realizatorki dźwięku oraz dwóch kolegów dziennikarzy i pani Eweliny Proszkowskiej, dyrektorki Oddziału i jego redaktor naczelnej. Panią Proszkowską zamazano, ale trochę była czytelna.

– Powinieneś być zadowolony z takich wyników – tłumaczyła skrzywionemu Adamowi Ilonka Karambol. – Jakbym ja miała takie branie, ty bym skakała z radości.

– Ciekaw jestem, czy twój Kopeć by skakał.

– Mój Kopeć by w ogóle uwagi nie zwrócił, czy mam branie, czy nie mam – odrzekła Ilonka z odcieniem goryczy. – Jeśli idzie o branie, to on tylko karpie i leszcze w ciepłym kanale koło Dolnej Odry. Czuję się zmuszona wystąpić o rozwód, a to oznacza, że ty będziesz mógł się ze mną ożenić i dostaniemy tę chatkę. Fajna jest?

– Bardzo fajna. To rozwiedź się z Jaromirem i bierzemy chałupę. Tylko co w niej zrobimy pożytecznego?

– Jak to co? Dwoje dzieci. Albo troje. Kopeć zamiast dzieci woli tłuste leszcze. Ja je potem muszę smażyć! Dobrze, że je chociaż skrobie i wypaprasza.

– Co robi?

– Wypaprasza. Wybabrasza. Wybebesza. No. Obrzydliwe zajęcie. Czy ty łowisz rybki, Adamie?

– Raz łowiłem. Na Karaibach. Takim jakby harpunem, wiesz, na sznurku. Ale rybka też mnie chciała złowić. Omal nie straciłem życia i łódki i od tego czasu nie mam serca do wędkarstwa. To dobrze, czy źle?

– Kochany. Wpisz mnie, proszę, na pierwsze miejsce na swojej liście oczekujących!

Proszę. Ilonka. Czemu nie? Ale tak naprawdę Ilonka kocha swojego Kopcia, chociaż stale na niego wyrzeka. Głównie ma mu za złe, że nie pozwolił jej kupić jakiejś półwyścigowej fury za bardzo okazyjną cenę. Ilonka, która jest maniaczką szybkiej jazdy, prawie to odchorowała, jednak po jakimś czasie fura rozleciała się nowemu właścicielowi na zakręcie – szczęściem jechał akurat dość wolno, więc stracił tylko dwa zęby przednie. Strach pomyśleć, co mogłaby stracić Ilonka, która nigdy nie jeździła wolno. Prawdopodobnie życie. Nie dała się jednak przekonać i twierdziła, że jej by się nic nie rozleciało, bo ona jeździ lepiej.

Adam naprawdę ją bardzo lubił, tylko jakoś nie potrafił jej sobie wyobrazić jako żony. Być może żona powinna być jednak nieco mniejszą wariatką?

Tegoroczny listopadowy letarg Zosi przeciągnął się prawie do połowy grudnia. Dokładnie czternastego, w porze obiadowej zadzwoniła jej komórka. Zosia przerwała nauki prawidłowego krojenia kotleta na talerzu, których to nauk właśnie udzielała Cyckowi i Myckowi na terenie placówkowej stołówki, i odnalazła szalejący telefon w przepaściach swoich licznych kieszeni.

– Halo, słucham.