37837.fb2
– Żarcie przyszło – zawiadomił ich wytwornie kelner, który znał Adama i mógł sobie pozwolić na taką familiarność. Przy okazji mrugnął do Zosi. – Smacznego wam życzę.
W przerwach między kęsami (jadł jak człowiek zgłodniały, ale cywilizowany) wyłuszczył jej swój problem. Zosia zadumała się.
– Cholera, nie wiem. Patrz, jak myślę o tym całym domu, pożal się Boże, to od razu rzucam cholerami.
– Uważasz, że miałem kiepski pomysł z tym prezentem? To znaczy z prezentami. To znaczy… rozumiesz.
– Pomysł miałeś fajny. Ale nie bardzo. Cholera.
Popatrzył na nią nic nierozumiejącym wzrokiem, bo znowu się zapowietrzyła.
– Słuchaj – odpowietrzyła się po jakimś czasie. – To jest tak. Ja pracuję w tym domu chyba siedem lat, albo coś w tym rodzaju. I z każdym rokiem tam przepracowanym, a właściwie nawet z każdym miesiącem jestem bardziej przekonana, że najlepszym prezentem dla domu dziecka byłaby solidna bomba. Taka, żeby go od razu rozniosła na proch i pył.
– Eeee… nie przesadzasz?
– Nie tylko dla naszego domu. Dla każdego cholernego domu dziecka. To są cholerne wylęgarnie patologii, wypuszczamy kaleki emocjonalne, które do końca życia będą miały na garbie dom dziecka. To jest sztuczne życie, nie ma nic wspólnego z prawdziwym. Te dzieci jakoś teraz chowamy, zresztą przeważnie mamy je w nosie, tyle że jesteśmy tam na etacie i to nie ma nic wspólnego z jakimkolwiek wychowywaniem ich do życia, wiesz? Zwłaszcza samodzielnego. No, masakra, mówię ci. Cholera – zakończyła dobitnie.
– Ty też masz dzieci w nosie?
– Powiedziałam „przeważnie”. Nie tylko ja nie mam ich w nosie, jest nas parę sztuk, ale niewiele możemy zrobić. Możemy dzieciaki nauczyć, że trzeba składać ubrania i jak jeść sztućcami, żeby się nie uświnić, i jeszcze parę innych rzeczy, ale nie nauczymy ich, jak kochać ludzi, jak mieć do nich zaufanie, jak żyć, jednym słowem. Zachowywać się – tak. Żyć – nie. Mam tę świadomość i to mi psuje komfort psychiczny.
– Wszędzie tak jest?
– W dużych domach dziecka tak. Jasne, że są różni dyrektorzy i różni wychowawcy, jednym bardziej się chce, innym znowuż nie… Ale nawet ci, którym się chce, niewiele mogą. System jest debilny, rozumiesz. System. A im większy dom, tym gorzej.
– To po co pracujesz tam, gdzie nie masz satysfakcji?
– A bo ja wiem, po co? Chyba nie potrafię się uwolnić od odpowiedzialności za moje dzieci, ale to też jest chora odpowiedzialność, bo mam świadomość, że pływam żabką w gęstej zupie. Żeby nie powiedzieć… nie powiem. A już jak widzę te wszystkie dobroczynne panie, to mi się nóż w kieszeni otwiera.
– Jakie dobroczynne panie?
– A takie jedne się nami opiekują…
– Myślałem, że charytatywne damy to się skończyły zaraz po epoce Orzeszkowej!
– Nic podobnego. Uwierz mi, mają się świetnie. Baltic – Women – Biznes – Club czy jakoś tak. Odwiedzają nas kilka razy do roku i właśnie, przepraszam cię, fundują prezenta. A to piłeczki nożne dla chłopczyków, a to skakaneczki dla dziewczynek. No nie, skakaneczki nie. Dla dziewczynek były plecaczki w kolorach słodkich i żarówiastych. Kupiły nam kino domowe. I załatwiły wyposażenie studia nagraniowego. Takiego bardzo amatorskiego, ale zawsze, parę mikrofonów, jakiś mikser, którego ktoś się pozbył, nagrywarka. Niech z dzieci wyrastają gwiazdy. Od przedszkola do Opola, wszyscy mamy szansę na sukces. I śpiewać każdy może, trochę lepiej lub trochę gorzej. A raz do roku stawiają jakiemuś dziecku czesne w dobrej szkole. To jest niby pożyteczne, ale wyobrażasz sobie typowanie tego dziecka? A my dla nich robimy, też raz w roku, akademię ku czci. Jak Boga kocham. Pani dyrektor zarządza wieczór artystyczny. Najmniejsze dzieci recytują wierszyki, a gwiazdy studia nagraniowego śpiewają karaoke. Coś obrzydliwego, mówię ci. A te baby najbardziej się cieszą, mam na myśli naszą dyrektorkę i damy, jak im się uda zwabić telewizję, żeby nas pokazali. Już tu kiedyś były twoje koleżanki. Śliczny program zrobiły, mówię ci. Moje bliźniaki miały wtedy po cztery lata i obydwa zwymiotowały ze zdenerwowania, bo się Zombie uparła, żeby to one dały paniom kwiatki. Ale tego w materiale nie było.
– Masz bliźniaki? – zainteresował się, wbrew sobie rozśmieszony. Pamiętał, jak dwa lata temu dwie koleżanki od programów społecznych wróciły z jakiegoś domu dziecka w stanie białej furii, ponieważ jakieś dzieciaki puściły im pawia do torby z kasetami. To już teraz wie, który to był dom…
– Mam. Cyryla i Metodego. Sześciolatki, w zerówce. Ta ich matka chyba jest chora umysłowo, żeby taki numer dzieciom wyciąć. Wiesz, jak na nich wszyscy mówią? Cycek i Mycek.
Teraz już Adam śmiał się na całego.
– Przepraszam cię – powiedział, błyskając białymi zębami. – Ja się nie śmieję z nich, tylko z tego, jak to opowiadasz.
– Pocieszna jestem, co? – mruknęła i z pasją wbiła na widelec kawałek fety, po czym sama zaczęła się śmiać. – Adam, ja wiem, że to komicznie wygląda z daleka, ale zapewniam cię, że Cyckowi i Myckowi nie było wtedy do śmiechu. Jak zwymiotowali na oczach wszystkich.
– Moim koleżankom też – zachichotał. – Ale powiedz mi, kochana, co w tym złego, że kobitki, te wasze biznesiary, chcą się dzieciom jakoś przysłużyć?
Zosia spoważniała błyskawicznie.
– W tym, że chcą, nie ma nic złego. To znaczy nie byłoby, gdyby to nie było tylko takie klajstrowanie sumienia. Damy biednym dzieciom karaoke, niech się bawią. A żeby tak wziąć za tyłek tych wszystkich tatusiów, co chlają gorzałę, te wszystkie matki, co też chlają i się puszczają na prawo i lewo, i dzieci im wszystkim przeszkadzają, i zdrowo nimi potrząsnąć! A jak nie chcą dzieci wychowywać, to niech spadają, gdzie chcą, zabrać im prawa rodzicielskie, na dzieci do adopcji się czeka latami! Są ludzie, którzy by chcieli wziąć takie dzieci do siebie, to nie, nie można, bo przecież one mają rodziców!
– A co do tego mają twoje damy?
– Jak to co? One są opiniotwórcze. Jak im dzieci leżą na sercu, to niech robią raban, gdzie się da! W sejmie! W tym klubie są dwie byłe posłanki! To się nazywa lobbowanie, nie? A znowuż te wszystkie, co mają własne firmy, może by tak zaproponowały pracę rodzicom tych dzieci, którzy by je chętnie zabrali do domu, tylko nie mają co do gara włożyć?
Adam jakby trochę stracił apetyt. Pogrzebał widelcem w tym, co zostało z pokaźnej kupki mięsa.
– Ale mi strzeliłaś wykład. Aż mi się głupio zrobiło, że miałem takie idiotyczne pomysły. No ale co, uważasz, że nic nie można zrobić?
– Coś pewnie można. Ja tak teraz tylko jestem na nie. Miałam parę dni temu rozmowę z mamuśką moich bliźniaków i to mnie trochę zdołowało. No i święta idą, a ja zawsze mam gwiazdkową deprechę. Przepraszam cię, miałeś dobre chęci, a ja na ciebie wyskoczyłam. Naprawdę, przepraszam.
– Nic się nie stało. Rozjaśniłaś mi w głowie, nigdy tego nie widziałem od tej strony. Prawdę mówiąc, nigdy się nad tym nie zastanawiałem.
– Wiesz – powiedziała Zosia z pasją. – Jedno wyjście jest. Ale to musiałoby być wyjście systemowe.
Spojrzał na nią pytająco.
– Powinno się zamknąć wszystkie domy dziecka, zostawić tylko takie pogotowia opiekuńcze, na krótki pobyt. A potem małe dzieci do adopcji, większe do rodzinnych domów dziecka. Tylko że u nas nie jest łatwo założyć taki rodzinny dom. Że już nie wspomnę o adopcji.
– U nas, w Polsce?
– U nas w Polsce. Adopcja to kanał. Zanim się zgodzą, dziecko dobiega do matury. Przesadzam, ale rzeczywiście te procedury są okropnie upierdliwe. Ja wiem, że trzeba wszystko sprawdzić po tysiąc razy, żeby ludzie nie zwracali dziecka jak do wypożyczalni, ale mnóstwo rzeczy by można uprościć. A z rodzinnymi domami dziecka jest różnie. Najgorzej chyba w naszym regionie. Wiem, bo znam pary, co chcą zakładać takie domy. Droga przez mękę.
– Może ja bym zrobił o tym jakiś materialik?
– Możesz, dam ci namiary na te małżeństwa. Tylko to by trzeba potem pociągnąć. Bo tak zrobić i zapomnieć to nie ma chyba sensu?
Adam pokiwał głową. Ma rację ta cała Zosia. Poczuł jednak niechęć na myśl o wydeptywaniu ścieżek w urzędach i instytucjach, lobbowaniu, mędzeniu, spotykaniu się po parę razy z tymi samymi ludźmi. Boże, jak on tego nie lubi. On lubi tak: wywęszyć aferę, złapać trop, szybko rozeznać, dopaść winnego, przypieprzyć i zapomnieć. Długofalowe sprawy to nie dla niego. Dla koleżanek. Jego to męczy… w ogóle telewizja go męczy, wszystko jest takie powtarzalne… Może by tak rzucić to i na morze? Dom po cioci Biance też rzucić w diabły, nie chciała zapisać bezwarunkowo, to nie.
– O czym myślisz? Obraziłam cię?
– Nie, skądże. Ale chyba mam jeden pomysł, wprawdzie nie dla całego domu dziecka, może dla jednej grupy… Czy u was praktykowane są wyjazdy? Bo mógłbym zafundować jakiejś grupie wycieczkę do domu mojej ciotki, na Wolin. Tam teraz mieszka taka stara żeglarka, dom jest fajny, można by nawet przenocować wszystkich. Ona by im opowiedziała trochę o żeglowaniu, ja bym się mógł dołożyć…
– Zabrałbyś ekipę z kamerą?
– Nie, coś ty! Chciałabyś? Bo ja myślałem o takim prywatnym wyjeździe. Dla poszerzenia miśkom horyzontów. Może zresztą lepiej poczekać na wiosnę, teraz nie jest tak ładnie. Bo w ogóle to tam jest nadzwyczajnie. Ile dzieci jest w jednej grupie?
– W mojej dwanaścioro. To znaczy dwunastu chłopaków.
– I ty z nimi jesteś stale? Nie, to niemożliwe, coś mi się porąbało…
– No, porąbało ci się. Na grupę jest dwójka wychowawców. Słuchaj, a może by ich tam zawieźć na Sylwestra?
– Wychowawców?