37837.fb2
– Adaś! Z dziećmi! No, bo już myślałam, że się was nie doczekam!
– A bo ciocia strasznie niecierpliwa. Tu mam przedstawiać, czy wejdziemy do domu?
– Do domu, bo zimno. Widziałeś, jak ładnie mam odśnieżone?
– Właśnie zastanawiałem się, kto cioci tak ładnie odśnieżył…
– Sama sobie odśnieżyłam, chłopcze! Sama! Patrz, ile można zrobić, jeśli się ma wolę walki. Co to, same chłopaki? Nie, jest jedna dziewuszka i jedna pani. Dzień dobry pani, ja jestem Lena Dorosińska. Widziałam panią na cmentarzu. Dobrze pamiętam? Na pogrzebie Bianki. Buty możecie wytrzeć i nie zdejmować, chyba że chcecie, w domu ciepło…
– Mamy kapcie, bo skoro będziemy tu nocować, to trzeba się zadomowić. Czy mogę pani wszystkich przedstawić?
– Możesz, dziecko, tylko to sensu nie ma, bo ja i tak zapomnę. Za dużo was, żeby tak od razu zapamiętać. Na bieżąco się nauczę. Niech pani mi powie, jak ma na imię?
– Ja się nazywam Zofia Czerwonka.
– Bardzo mi przyjemnie. A pani wie, że tu niedaleko jest wzgórze Zielonka?
Zosia nie wiedziała tego i nie była pewna, czy usłyszała tę nowinę dlatego, że zdaniem Leny Czerwonka pasuje do Zielonki, czy raczej się kolorystycznie gryzie. Zostawiła jednak ten pasjonujący temat odłogiem. Właśnie zaczynała się zastanawiać, jak to się stało, że mieszkając w Szczecinie całe życie, nigdy nie obejrzała sobie porządnie wyspy Wolin. Parę razy była w Międzyzdrojach, raz rzuciła okiem na Festiwal Wikingów i to było wszystko. Odwiedzała też Świnoujście, ale to już kolejna wyspa, Uznam. Tak naprawdę małą miała wiedzę o tych stronach. I to chyba błąd, bo tu jest jakoś tak bardziej przecudnie… kurczę… i ten dom, taki duży, taki fajny i z takim obłędnym widokiem…
Chłopcy stali karnie w przestronnym holu, więc zarządziła szybkie rozpakowanie się w przeznaczonych im na nocleg pomieszczeniach, a zaraz potem zbiorowe wyjście na zwiedzanie. Darek natychmiast zaprotestował, bo on by wolał indywidualnie, ale Zosia była stanowcza.
– Indywidualnie to nie dziś, kochany. Nie znacie okolicy, jeszcze mi który zabłądzi. Poza tym musisz mi pomóc pilnować wszystkich. Nie chciałabym zgubić Cycka i Mycka… Boże, musimy wreszcie wymyślić im jakieś przyjemniejsze zdrobnienia! Gdzie mamy spać? Chciałabym, żeby chłopcy zostawili tam swoje bambetle, zanim wyjdziemy…
Nie dokończyła, że wtedy będą wracać już jakby do siebie. Wydało jej się to nietaktowne. Nie wiedziała, dlaczego.
Lena zastanowiła się przez moment.
– W zasadzie spać możecie, gdzie chcecie, z wyjątkiem mojego pokoju i Adama, Adam wam pokaże, które to. Adasiu, panią Zosię połóż w małym, ze skośnym dachem, we dwie z dziewczynką się zmieszczą, tam są dwa łóżka, wiesz. A reszta niech kombinuje. Połówki, materace i pościel są w schowku pod schodami. To bardzo dobry pomysł, żebyście teraz gdzieś poszli, bo szybko się ściemni, to potem już nic nie zobaczycie. A jak wrócicie, to was nakarmię.
– Barszczem, oczywiście, prawda, ciociu Leno?
– Prawda, synu. I tym, co wczoraj przywiozłeś. Dobrze, że o tym pomyślałeś, bo sama bym nie wykarmiła takiej zgrai…
– W pokoju ciotki Bianki mogą spać?
– Oczywiście, jeśli tylko chcą, niech śpią. A co, myślisz, że przyjdzie ich straszyć?
– Może i nie przyjdzie… Dobrze, chodźcie, młodzieży, pokażę wam chatę.
Pokazał im trzy nietykalne pokoje – Leny, Zosi i swój, i pozwolił, aby swobodnie rozpełzli się po domu. Miał nadzieję, że każdego coś tam zaciekawi i będzie o czym rozmawiać wieczorem. Bo jeżeli nie – to naprawdę będzie masakra, a zapraszali go koledzy (i koleżanki zwłaszcza) na dziennikarskiego sylwestra w Klubie 13 Muz, to odmówił, idiota, co go podkusiło, na litość boską, skoro od dawna jest świadom, iż każdy dobry uczynek musi, po prostu musi być słusznie ukarany…
Zosia najpierw z obowiązku rzuciła pedagogicznym okiem, czy wszyscy chłopcy zachowują się jak należy i stwierdziwszy, że niczego nie demolują ani nie kłócą się przy podziale miejsc, spokojnie poszła do swojego pokoju z pochyłym dachem, zabierając przy okazji plecak Julki, która ugrzęzła chwilowo w łazience. Uwielbiała takie pokoje. Okno od strony wody, prześlicznie. Poczuła, że ten dom ją przygarnia, wręcz przytula do siebie… Boże, co za miejsce! Co za dom cudowny, tyle zakamarków… A ten pokój chyba najmilszy. Dwa spore tapczany, nie żadne wąskie prycze, z pewnością bardzo wygodne. Kątem oka zauważyła na jednym z nich rozciągnięte wspaniałe futro, ale wzrok jej przykuwał widok za oknem, ten sam, który tak kochał Adam – słońce idące ku zachodowi i tworzące na wodach Zalewu świetlisty szlak z milionów złotych gwiazdeczek. Och, i te wszystkie wyspy…
Ciekawe, jak tu się śpi ze świadomością istnienia tak blisko tych wszystkich cudów?
Nie odrywając oczu od hipnotyzującego widoku złocistej drogi na wodzie, Zosia padła jak długa na bliższy z dwóch tapczanów.
Straszny krzyk zelektryzował wszystkich w domu. Adam, zorientowawszy się, że krzyk dobiega z pokoju na piętrze, rzucił na podłogę torbę, którą właśnie chciał zanieść do siebie i popędził po schodach, za głosem. Razem z nim pędzili chłopcy. Niektórzy mieli bliżej, więc prędzej dobiegli i pierwsi zobaczyli, co było do zobaczenia.
Zosia siedziała na podłodze, trzymając się za serce. Na tapczanie, pochylając nad nią ogromny łeb, siedział wielki czarny pies i przyglądał jej się ciekawie.
Chłopców trochę cofnęło, dzięki czemu Adam mógł wpaść do pokoju, gotów do interwencji.
Na widok kompletnie zdezorientowanego Azora, brutalnie wyrwanego z drzemki, ryknął niepohamowanym śmiechem. Azor, utykając, zlazł z tapczanu, mimochodem polizał Zosię w czubek głowy i poszedł się przywitać z Adamem.
Chłopców odblokowało i również zapragnęli się przywitać, więc gremialnie rzucili się na psa, co przyjmował z powagą, ale bez niechęci. Zosia pozbierała się z podłogi i siadła na opuszczonym przez Azora tapczanie.
– Matko jedyna – powiedziała na przydechu. – Dostałam zawału serca. Macie na podorędziu jakieś bajpasy dla wszystkich gości, których on wystraszy na śmierć?
– Moim zdaniem, to ty go wystraszyłaś – zaśmiał się Adam. – To nasz Azor. Właśnie się zastanawiałem, gdzie się podział. On jest staruszkiem, choruje na reumatyzm i nie lubi zimy. Pewnie go bolały łapy i uciął sobie drzemkę. A tu nagle pojawia się obca pani i strasznie krzyczy…
– Mało tego – przyznała się Zosia. Ja na niego wskoczyłam. To jest nowofinland?
– Nowofunland – poprawił Adam. – Nazywa się Azor, bo ciotka Bianka lubiła sobie pożeglować dokoła Azorów, a kiedyś nawet tam mieszkała przez rok czy półtora. Dobry z niego piesek, tylko ma już swoje lata. Nie chce mu się ruszać z miejsca, jak już gdzieś zalegnie.
Dobry piesek właśnie sumiennie oblizywał wszystkie twarze i ręce, które znalazł w pobliżu. Po czym wydał z siebie straszny, przeciągły, basowy pomruk i zwalił się na podłogę, łapami do góry, w pozycji „poddaję się, tylko mnie teraz drapcie”.
Patrząc na kotłujących się z psem chłopców, Zosia poczuła kolejny w swoim życiu atak złości na panią Hajnrych – Zombiszewską, która, powołując się na rozliczne przepisy, stanowczo zabraniała trzymania w domu dziecka jakichkolwiek zwierzaków. Żeby już nie myśleć o tej koszmarnej babie, zarządziła wyjście.
– Bo słońce zajdzie i nie będziemy wiedzieli, gdzie jesteśmy!
Oczywiście, chłopcy koniecznie chcieli, żeby Azor poszedł z nimi, ale Adam pokręcił głową z powątpiewaniem.
– Jemu się raczej nie będzie chciało – powiedział. – Mówiłem wam, łapy go bolą, ma reumatyzm, lumbago, artretyzm, nie wiem, co jeszcze. Zimą chodzi tylko w krzaczki, a gdyby się nauczył spuszczać wodę w klopku, to by w ogóle z domu się nie ruszał.
Nienaturalnie ożywiony (jak na siebie) Alan padł na kolana przed Azorem, objął go za szyję i coś tam mu żarliwie naszeptał do ucha. W odpowiedzi pies przejechał mu jęzorem po całej twarzy i stęknął wyraziście.
– Ja go poprosiłem, żeby poszedł – zakomunikował Alan. – Powiedział, że pójdzie. Chodź, piesku. Idziemy na spacer.
Ku zdumieniu Adama nowofunland, stęknąwszy jeszcze raz, podniósł się na cztery łapy, otrząsnął zmiętoszone przez chłopców futro i stanął, gotów do wymarszu. Alan, szczęśliwy, ujął go za obrożę i najwyraźniej mianował się jego nowym panem.
Długo ty z nim nie będziesz – pomyślała ponuro Zosia. – Do jutra. Żeby tę Aldonę… ach, nieważne. To znaczy, żeby ją szlag trafił.
Zosia nie potrafiła hamować własnych emocji.
Czasem musiała, ale zawsze wiele ją to kosztowało.
Poszli na wzgórze Zielonka, popatrzeć na świat. Rzeczywiście, było na co. Zobaczyli nawet kawałek morza. Poganiali trochę po okolicznych polach i lasach. Obrzucili się śnieżkami i nawet zrobili rachitycznego bałwana. Na porządnego, tłustego okrąglaczka zabrakło śniegu, ale nawet taki chudy bałwan sprawił im sporo przyjemności. Na ogólne życzenie otrzymał imię Stasiu, po czym został zbiorowo skopany i rozniesiony w proch i pył.
Kiedy wracali, Adam zagadnął ją właśnie o bałwana.
– Słuchaj, czy to, że nazwali go Stasiu, to ma jakieś znaczenie? Wiąże się z kimś autentycznym? Jakiś Stasiu jest na rzeczy?
– Obawiam się, że tak, mój zmiennik, bo na grupę jest dwójka wychowawców, nazywa się Stasiu Jończyk. Nie jestem pewna, czy nie mieli go na myśli. A bo co?
– A bo nic. Wiesz, ja kiedyś kończyłem psychologię, trochę mi zostało takiego zawodowego zainteresowania ludzkimi reakcjami. Tu się rzucało w oczy, że oni tego bałwana nie skopali abstrakcyjnie. On im się czymś naraził, ten bałwan. A twój Stasiu co?