37837.fb2 Dom Na Klifie - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 23

Dom Na Klifie - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 23

– Jezu, w jaki błąd? Od stu lat jest komunikat kuratorium!

– Robi się pani zanadto arogancka!

– To z przepracowania, pani dyrektor. Muszę odpocząć!

– Moim zdaniem wcale się pani nie przepracowuje, pani Czerwonka! Pani grupę rozpuszcza zamiast wychowywać. Stasiu Jończyk mówił mi o pani pomysłach. Żałuję, że zgodziłam się na tę waszą wycieczkę w sylwestra, Stasiu mówił, że chłopcy nauczyli się tam jakichś sprośnych piosenek.

– One nie są sprośne – powiedziała Zosia tonem absolutnej pewności, ale tak naprawdę nie była w stu procentach pewna, czy na niektóre odniesienia do spraw męsko – damskich, których to odniesień jest w szantach sporo, chłopcy w istocie nie są zbyt młodzi. Pomyślała jednak o języku, jakim posługują się na co dzień Maślanko, Wysiak et consortes i ten cień wyrzutów sumienia przestał ją denerwować.

– Porozmawiamy o tym jeszcze. I o innych sprawach też – wydała z siebie groźny komunikat Aldona. – Na razie może pani odejść, pani Czerwonka. Ma pani moją niechętną zgodę. Niechętną!

Mam cię w nosie, klabzdro – pomyślała Zosia mało grzecznie i poszła do swojej grupy.

Do Krakowa dojechała dopiero w drugim dniu festiwalu i w stanie jak świeżo po śmierci klinicznej. W każdym razie tak się czuła. Mało brakowało, a w ogóle by nie pojechała. Złapała wirusa, prawdopodobnie od Krzysia Flisaka, który trzeci dzień leżał rozłożony na obie łopatki, gorączkował, kichał i prychał. Zastosowała kurację uderzeniową, zjadając jakieś pół kilograma tabletek antygrypowych i witaminowych, stosując na zmianę gorące kąpiele i zimne prysznice. Tylko silny organizm spowodował, że przeżyła własne metody lecznicze. Ale i grypa, zapewne przerażona jej determinacją, jakoś ją opuściła.

Na miękkich nogach doszła z pociągu do taksówki, a potem z taksówki do hotelu, w którym spał niemal cały festiwal. Był dosyć wczesny ranek i nie spodziewała się spotkać żadnych znajomych – rzeczywiście, recepcja była jak wymarła. Kiedy poprosiła o pokój z puli rezerwacji festiwalowej, panienka zza lady spojrzała na nią jakby z pewną niechęcią. Zosię mało to obeszło, ponieważ coś się w niej znowu zaczynało trząść.

– Pani wie, że jedna osoba już tam jest? – zapytała panienka.

– Wiem, wszystko w porządku – odpowiedziała Zosia, istotnie przygotowana na obecność w pokoju Haneczki, dawnej koleżanki z obozu żeglarskiego w Trzebieży.

– Pierwsze piętro – warknęła panienka i odwróciła się tyłem. Zosia pokazała jej język, czego tamta nie mogła widzieć, wzięła plecak i udała się do siebie z zamiarem skorzystania ze wszystkich wynalazków hotelowej techniki sanitarnej, gruntownego odmalowania własnej, wymiętej elewacji i dopiero po remoncie rozpoczęcia życia towarzyskiego.

Skorzystanie z wanny okazało się niemożliwe, leżał w niej bowiem i chrapał spory facet w marynarskiej koszulce w przepisowe, biało – granatowe paski. Zanim go jednak Zosia w tej wannie odnalazła, aby stracić resztę złudzeń co do regeneracji i tak dalej – musiała przejść górą ponad sześcioma zewłokami, śpiącymi snem sprawiedliwych na podłodze i dzielących się po bratersku fragmentami hotelowej pościeli, koców i kołder. Na jednym z dwóch łóżek posapywała przez sen Haneczka, leżąca w bardzo niewygodnej pozycji, na waleta z nieznajomą dużą blondynką o rozwianych włosach. Drugie łóżko, o dziwo, najwyraźniej czekało na Zosię, tyle że z dwóch poduszek zostawiono jej jedną, w słusznym przekonaniu, że gdyby była obecna, to drugą sama oddałaby potrzebującym.

Zosia zamierzała poddać się zrozumiałej furii – no bo jakże, ona, osoba chora i zmęczona, po całonocnej jeździe w śmierdzącej kuszetce, chciałaby odpocząć, przecież po południu zaczynają się koncerty i będą trwały do późnej nocy, więc ona teraz musi zebrać siły i potrzebuje odrobiny komfortu oraz prywatności… a tu, szkoda gadać! Już nabierała w płuca powietrza, aby ryknąć strasznie, obudzić wszystkich, kiedy nagle jej się odechciało. Przecież to jacyś szalenie sympatyczni ludzie. Widać po gębach płci obojga. I zostawili jej łóżko nietknięte – no, prawie nietknięte, wprawdzie najwyraźniej podczas bankietu służyło do siedzenia, ale potem poukładali kołderkę jak umieli, poduszki nie zabrali…

Postanowiła umyć na razie tylko ręce w umywalce i przespać się trochę, a jak już całe towarzystwo się wyniesie – a przynajmniej facet z wanny – weźmie kąpiel i odświeży się porządnie.

Kiedy puściła wodę do umywalki, facet w wannie przecknął się na chwilkę i obdarzył ją ujmującym uśmiechem.

– O, Zosia – powiedział. – Ty jesteś Zosia, prawda? Cześć, ja jestem Kajetan. Moja żona Kasia zna Haneczkę. Ja też. Miło cię widzieć.

I wyciągnął do niej rękę. Zosia, rozśmieszona, uścisnęła podaną sobie prawicę.

– Chcesz siusiu, to wyjdę, albo zasunę tę zasłonkę przy wannie, ona jest nieprzezroczysta – kontynuował nowy znajomy. – Nie krępuj się. Nie trzeba? To ja może jeszcze chwilkę utnę sobie komarka, pozwolisz?

Uczyniwszy zadość wymogom kurtuazji, Kajetan uśmiechnął się jeszcze raz swoim miłym uśmiechem i natychmiast znowu zachrapał.

Zosia ponownie przekroczyła kilka ciał i padła na łóżko. Niespodziewanie dla siebie samej poczuła się doskonale jako dziesiąta lokatorka dwuosobowego pokoju, ogarnęło ją przyjemne odprężenie i po chwili spała już spokojnie – jak cała reszta.

Być może dlatego, że żadna z pozostałych dziewięciu osób nie należała ani do wychowanków, ani do personelu domu dziecka „Magnolie”.

Obudziło ją cichutkie szuranie. Załoga pokoju 112 budziła się do życia, czyniąc to delikatnie, żeby nie wyrwać ze snu nowo przybyłej. Haneczka siedziała na łóżku, przeciągając się i ziewając przeraźliwie acz bezgłośnie. Zza uchylonych drzwi łazienki dobiegały odgłosy prowadzonej szeptem scysji małżeńskiej – to Kasia usiłowała namówić Kajetana na powrót do własnego apartamentu.

Jakiś długowłosy młodzian zauważył, że Zosia otworzyła oczy.

– Już nie śpi – zakomunikował półgłosem.

Cichy pokój natychmiast przestał być cichy. Zwłoki wstawały z podłogi, wykonując podstawowe kocie ruchy służące uruchomieniu mięśni oraz kręgosłupów. W łazience dał się słyszeć rumor i po chwili Kasia z Kajetanem pojawili się w drzwiach.

– Cześć, Zosiu – powiedziała Kasia przyjaźnie. – Ja jestem Kasia, a mojego męża podobno już poznałaś. Mieliśmy tu wczoraj mały mityng, Haneczka nas zaprosiła, bo nas wyrzucili z holu i trzeba było coś z sobą zrobić.

– Jak to, wyrzucili was z holu? Robiliście bankiet w recepcji?

– Jaki bankiet. Koncert się skończył koło północy, towarzystwo jeszcze chciało posiedzieć, pocieszyć się sobą, a tam koło recepcji widziałaś, jest mnóstwo foteli, więc je zajęliśmy. Może ze trzydzieści osób nas było, a góra czterdzieści pięć. Trochę się pośpiewało, o pierwszej barman sobie poszedł i nie chciał z nami rozmawiać, a o trzeciej taka smutna chuda z recepcji kazała nam się rozejść. Bo przeszkadzamy. Komu przeszkadzamy, chyba jej, bo przecież cały hotel nasz. Ale się rozeszliśmy i do rana już były zajęcia w podgrupach.

– Jak to, cały hotel nasz? – chciała wiedzieć Zosia.

– Zwyczajnie. Nie ma tu ani jednego gościa spoza festiwalu. Zespoły mieszkają, ludzie poprzyjeżdżali z całej Polski. No dobrze, będzie jeszcze okazja, żeby pogadać, a my musimy się odświeżyć, noc była fajna, tylko nieco męcząca. A ja mam jeszcze prackę do zrobienia, naumawiałam się z ludźmi. Chodź, Kajtek, idziemy.

– No przecież czekam – zdziwił się uprzejmie Kajtek, rzeczywiście podpierający drzwi wyjściowe.

– Jaką ona ma prackę? – zdziwiła się Zosia. – To my tu nie jesteśmy dla przyjemności?

– My tak, ona nie – wyjaśniła Haneczka, znowu ziewając. – To znaczy też, ale nie tylko. Ona pracuje w radiu i musi stąd przywieźć liczne audycje. Chcesz pospać? Chłopcy i dziewczynki, już dzień. Idźcie sobie, my jeszcze odpoczniemy! Zośka, to jest zespół „Pasażerowie na gapę”. Nie mieli siły iść do siebie, bo mieszkają aż dwa piętra wyżej.

Zespół w składzie dwóch dziewczyn i czterech młodzieńców pożegnał się grzecznie i odmaszerował. Pokój rozgęścił się widocznie i zrobił lepszy do życia. Zosia zarządziła małe wietrzenie i wyciągnęła się jeszcze na dwupoduszkowym obecnie posłaniu.

Jej myśl zaprzątnięta była nie tylko szantami. Ściślej mówiąc – zupełnie czymś innym. Zosia postanowiła zrobić coś zupełnie niekonwencjonalnego i właśnie zabierała się do obmyślania modus operandi.

Dlaczego uparła się, żeby właśnie w Krakowie? Nie wiadomo, być może dlatego, że Kraków był tak daleko od codziennych, męczących spraw, odbierających człowiekowi chęci do życia i wiarę we własne możliwości.

Wobec jednak prowadzonego na tym festiwalu życia zdecydowanie stadnego, rzecz wydawała się bardzo trudna, o ile nie niemożliwa.

Ale kurczę, co to znaczy niemożliwa?

Dla chcącego nie ma nic trudnego, powtarzała Zosi babcia, kiedy uczyła ją zawiązywania sznurowadeł. Zosia wielokrotnie przekonała się o wielkiej mądrości zawartej w tym porzekadle. Ilekroć się na coś porządnie zawzięła – dopinała swego. Więc i teraz dopnie!

Krakowska Rotunda pękała w szwach. Zaczynał się pierwszy tego dnia koncert słynnego festiwalu „Shanties”, którego tematem było niewątpliwie coś tam, ale Zosia zapomniała, co takiego, ponieważ coraz mniej myślała o szantach, a coraz bardziej o tym, co chciała zrobić. Niestety, coraz mniej również miała odwagi, żeby to zrobić. Na razie ściskała mnóstwo rąk, rzucała się na różne szyje, tonęła w objęciach mniej lub bardziej znajomych i wydawała entuzjastyczne okrzyki. Wszystko to jednak robiła jak gdyby połową siebie.

Może nawet mniejszą połową…

Po mniej więcej półgodzinnej szamotaninie w holu, znalazła się wreszcie na jakimś mało wygodnym krześle, za to z dużą szklanką piwa w ręce. Miejsca w rzędzie obok zajmowała wyłącznie silna ekipa szczecińsko – trzebieska.

Brakowało w niej Adama.

A powinien przecież gdzieś tu być!

W połowie mniej więcej koncertu i po drugim dużym piwie Zosia dała się wreszcie ponieść nastrojowi, włączyła do kolektywnego refrenowania, gibania, gwizdania i wydawania okrzyków. Zrobiło jej się od tego jakby lepiej, napięcie z niej opadło.

I właśnie wtedy zobaczyła przeciskającego się przez publiczność Adama z tacą zastawioną szklankami żywca.

– Nie mówcie, że nie chcecie – wyrzęził, oddał komuś swój bez cenny ładunek i padł na wolne krzesło, z którego chwilowo zrezygnowała Haneczka. Obok Zosi.

Zosia z punktu przestała słyszeć, co się dzieje na scenie. Piwa nie wzięła, bo obawiała się, że po trzecim straci zdolność logicznego rozumowania.

– Jak się bawisz? – zapytał tymczasem Adam. – Przywiozłaś tu jakieś dzieci, czy jesteś sama?