37837.fb2
– A ja nie byłem na kursie w Trzebieży – zaśmiał się beztrosko. – Ciotka Bianka nauczyła mnie żeglowania. Ale Hankę, Jacka, Kostropatego znam. Ty pierwszy raz jesteś tu na Szantach? I jak, podoba ci się?
– Pierwszy. Podoba. Fajnie bardzo jest.
– Idziesz do Starego Portu na nocne śpiewanie?
– A co to takiego?
– Taka tawerna, trochę jak nasza, tylko większa. A nocne śpiewanie to nocne śpiewanie. Mam zaproszenie. Chcesz, to cię zabiorę.
– Pewnie, że chcę.
No, jak go już dorwała, to łatwo nie popuści.
Zosia na powrót odzyskała humor, a po chwili z powrotem zaczęła słyszeć, co śpiewają, a nawet reagować prawidłowo.
Po koncercie w Rotundzie całą gromadą poszli do jakiegoś strasznego baru, żeby zjeść cokolwiek poza piwem, a następnie w tejże zwartej grupie udali się do hali Wisły na kolejny koncert. Zosia bawiła się w zasadzie zupełnie nieźle, ale przecież, kurczę, nie po to przyjechała, żeby się bawić, to znaczy też, ale w zasadzie po coś innego. I tego innego nie mogła nijak przeprowadzić, bo wciąż znajdowali się w skłębionym tłumie ludzi. Skądinąd świetnych, jednak nie o to chodzi, nie o to chodzi, nie o to…
Pocieszające było, że dopadła Adama i uczepiła się go nadzwyczaj skutecznie. Wiązała pewne nadzieje z tym Starym Portem, bo jeśli wstęp jest tylko za zaproszeniami, to prawdopodobnie nie będzie tam takich dzikich tłumów i da się uszarpać jakąś chwilę na tę jakże zasadniczą rozmowę z Adamem. Który, kurczę, niczego się nie spodziewa.
Że jest osobą naiwną, przekonała się już przy wejściu. Najwyraźniej zaproszenia dostali wszyscy przyjaciele organizatorów i przyjaciele przyjaciół z całej Polski, i przylecieli tu z wywieszonym językiem, żeby się koniecznie spotkać – jak gdyby nie spotkali się przed dwiema godzinami w Wiśle, pół dnia wcześniej w Rotundzie i jeszcze wczoraj na trzech koncertach. Adam ujął ją krzepko za rękę i zaciągnął do jakiegoś stolika, gdzie cudem nadprzyrodzonym były dwa wolne miejsca.
– Trzymaliśmy dla was – zameldowała Kasia z radia, a jej mąż Kajtek uśmiechnął się do nich radośnie.
– A skąd wiedzieliście, że przyjdziemy? – spytał Adam, nieco zdyszany po sforsowaniu kilkunastu metrów od drzwi do stolika.
– Nie wiedzieliśmy – odparł Kajetan. – To znaczy nie wiedzieliśmy, że akurat wy. Ktoś na pewno by przyszedł. Wy jesteście w sam raz. Poza tym Kaśka ma do ciebie interes, Adam.
– Co, Kasiu? Dla ciebie wszystko. Tylko nie każ mi się wymądrzać do mikrofonu…
– Możesz głupio gadać, tylko pogadaj. Odpytałam już wszystkich znajomych, zespoły też mam, teraz trochę ponagrywam atmosferki, ze dwie albo trzy piochny, a ty mi musisz powiedzieć, dlaczego kochasz tu przychodzić. Rano sobie zmontuję. Nie bądź świnia, Adaś, ja ci też kiedyś coś powiem, jak będziesz potrzebował.
– A skąd wiesz, że ja kocham tu przychodzić?
– Bo nikt, kto nie kocha, nie wytrzymałby tego tłoku. Masz tu mikrofon, nie będę trzymać zawodowcowi, pytanie znasz, poczekaj chwilkę. Pierwszy raz mam to ustrojstwo, malutkie, ale cwaniutkie. Dobrze, gadaj mój przyjacielu. Taśma poszła.
– To jest na taśmę? – zainteresował się Adam.
– No coś ty! To cyfrowe, ale co powiem, cyfra poszła? Dysk leci? Bez sensu. Gadaj.
Adam już bez protestów wykonał wysiłek umysłowy i wygłosił monolog krótki, za to treściwy i nawet nieco uczuciowy, na temat uroków wspólnego śpiewania morskich pieśni, w gronie przyjaciół, ciemną nocą, w środku zimy, w Krakowie, daleko od ciepłych południowych mórz, egzotycznych oceanów, palm, pokładów i żagli. Dokładnie w chwili, kiedy postawił kropkę i odsunął mikrofon od siebie, z małej scenki rozległo się donośne:
„Więcej żagli! Odwińcie z rej płótna,
niechaj maszty się kładną na fali” [3]
Kasia błyskawicznie wyrwała Adamowi mikrofon i wystawiła go w stronę głośnika. Zaczynał się koncert. Po chwili śpiew podjął cały skłębiony w tawernie tłum.
Zosia uznała, że sprawa, z którą przyjechała, może poczekać. Teraz i tak nie ma najmniejszej szansy, by cokolwiek zrobić.
Żeby nie poddawać się beznadziei, zamówiła sobie piwo, a następną piosenkę śpiewała już razem ze wszystkimi.
– Bo kac po piwie, kochana, jest najgorszy – zawiadomiła ją Haneczka nazajutrz, mniej więcej rano. – Popatrz, ja wypiłam tylko cztery i to na raty, a jeszcze pół jednego mi Kajtek wyżłopał w Rotundzie i dlatego mi nic. A ty ile wypiłaś?
– Nie mam pojęcia. – Zosia usiadła na łóżku. – Ale było cudnie. Nie masz aspiryny przypadkiem? Aspiryna najlepsza. Podobno. Głowa mi pęka.
– Nie mam aspiryny. Mam na wątrobę. Chcesz na wątrobę?
– Nie, dziękuję, wątroba mi nie nawala. Pójdziesz ze mną na spacer? Może łyk świeżego powietrza nam dobrze zrobi. Na Planty albo gdzie indziej.
– Nie chce mi się nigdzie chodzić. Chce mi się wyłącznie spać. Poza tym spacerowanie w warunkach mokrego lutego mnie brzydzi. Tobie też nie radzę, bo jeszcze się przeziębisz.
Zosia wygrzebała się z pościeli i stanęła na własnych nogach. Przeciągnęła się, aż chrupnęło, i znowu padła na łóżko, ale po chwili wytężyła silną wolę i znowu uniosła się do pionu.
– Ja się jednak zmobilizuję. Mam wrażenie, że głowa mnie boli nie od piwa, tylko od braku powietrza. Wczoraj go nigdzie nie było i teraz też boleśnie odczuwam jego brak w tym tu pokoju. Może przy okazji kupię sobie aspirynę; miałam, ale całą zjadłam z powodu mojej grypy. A ty śpij, jeśli chcesz.
– Jeszcze odrobinkę – zgodziła się Haneczka i owinęła się kołdrą. – Obudź mnie jak wrócisz.
Porządny prysznic sprawił, że Zosi nieco się polepszyło. Zeszła na dół, stwierdziła, że pora śniadania dawno minęła i postanowiła znaleźć sobie jakieś przyjemniejsze miejsce na poranny posiłek. Przyjmując, że godzina dwunasta jest porankiem.
Planty w warunkach mokrego lutego straciły sporo swojej zwykłej urody, ale powietrze, niewątpliwie, było tu świeże. Zosia, nie spiesząc się, spacerowym krokiem pomaszerowała w stronę Starego Miasta, licząc na to śniadanie. Minęła Bramę Floriańską i zdziwiła się na widok artystów, najwyraźniej wodoodpornych, eksponujących pod murem liczne i śliczne obrazy. Prawdopodobnie również wodoodporne. Niektóre były przykryte przezroczystą folią.
Uwagę Zosi, od jakiegoś czasu zorientowanej marynistycznie, zwróciła imponująca fregata pod pełnymi żaglami, oczywiście w sztormie, otoczona bryzgami fal. Przed dziobem fregaty unosiło się wielkie ptaszysko, zapewne artystyczna wizja buriewiestnika czyli albatrosa. Być może kolorystyka obrazu była troszkę nietrafiona (wzburzone fale w kolorze indygo efektownie kontrastowały z lazurowym niebem, albatros miał skrzydła jak pawi ogon, a żagle fregaty były zielone), niemniej Zosię ucieszyła ekspresja malowidła. Widać było, że malarz przejął się tematem.
– „Aleksander von Humboldt” – powiedział ktoś przy niej tak niespodziewanie, że aż podskoczyła.
– Matko święta. Jaki Aleksander?
– „Von Humboldt” – odrzekł najspokojniej w świecie Adam. – Ten pacykarz musiał go widzieć i się zasugerować. To taki niemiecki bark, ma zielone żagle. Bardzo ładny.
– Aaaa, to ja też go widziałam. Na obrazkach. Rzeczywiście ładny. A co ty tu robisz?
– To co i ty. Zażywam świeżego powietrza. Chodzę sobie, nic nie robię i w tym jest mój wdzięk. Poza tym szukam jakiegoś śniadania. A ty się załapałaś w hotelu?
– Coś ty, oni przestają karmić o dziesiątej.
– To chodź, znajdziemy coś razem. Przecież gdzieś tu musi być jedzenie.
Już od momentu, kiedy stwierdziła, że Adam za nią stoi, Zosi robiło się zimno i gorąco na przemian, a ból głowy zamienił się w kompletną pustkę. Gdyby ktoś ją spytał, dokąd poszli na to śniadanie, nie potrafiłaby odpowiedzieć – zapamiętała tylko, że na stoliku stała najprawdziwsza, pachnąca frezja w dużym kielichu od wina.
Ta frezja wydawała się bardzo stosowną dekoracją do tego, co postanowiła zrobić za chwilę. Strasznie się bała, a jednocześnie miała świadomość, że musi. I to musi teraz, bo kiedy? Za chwilę znowu wpadną w zbiorowe łapy znajomych i przyjaciół. Nie wiedziała tylko, czy lepiej od razu wziąć byka za rogi, czy poczekać, aż Adam się pożywi.
Na razie przeglądał kartę i zastanawiał się, czy na sfatygowany wczorajszym i przedwczorajszym dniem organizm lepiej mu zrobi jajeczniczka na masełku, czy może jajeczka po wiedeńsku… coś delikatnego w każdym razie, żadne kiełbaski, frankfurterki, nic z tych rzeczy, ewentualnie jeszcze skłonny byłby wziąć pod uwagę twarożek, ale bez szczypiorku, mięciutkie bułeczki, świeże masełko, kawa z mlekiem, tylko nie latte, bo nie chodzi o mleko z kawą, a wręcz przeciwnie, rozumie pani?
Pani rozumiała doskonale, bo nie pierwszego skacowanego gościa w swoim życiu widziała i obsługiwała.
Zosia, widząc te kontredanse, uznała, że lepiej będzie poczekać. Niech no on się najpierw wzmocni. Przyda mu się.
Sama nie miała zdrowia na wybieranie, zamówiła więc dokładnie to samo, co Adam.