37837.fb2 Dom Na Klifie - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 26

Dom Na Klifie - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 26

– Ależ ja jestem ustabilizowany, mamo – demonstracyjnie wbił wzrok w panią Pochanke.

– Nie rozśmieszaj mnie do łez, bo mi się makijaż rozmaże – prychnęła matka i doniosła talerzyk z szarlotką ozdobioną kleksikiem bitej śmietany i świeżą truskawką pokrojoną na plasterki i ułożoną w gwiazdkę. – A nie mogę się rozmazać, bo idę na spotkanie. Biznesowe. No, powiedzmy że biznesowe. Zaproponowano mi członkostwo w bidabljubisi.

– Coś ty powiedziała? – zainteresował się gwałtownie ojciec, czytający powieść Woodehouse’a w swoim ulubionym fotelu.

– Baltic – Women – Biznes – Club. Nie mów, Kostek, że wiesz, co to jest – zaśmiała się perliście Izabela.

– Ja wiem, tato – mruknął Adam, z ustami pełnymi brokułów, zadowolony, że zeszło z niego. – To są dobroczynne panie. Chodzą do domów dziecka i dają prezenty. Jedna wychowawczyni z takiego domu mi mówiła. Klub Bogatych Biznesmenek. Matka, po co ci to?

– Ze względów prestiżowych – wytłumaczyła mu pobłażliwie matka. – Nie każda właścicielka firmy może się poszczycić członkostwem w takim klubie. To trochę jak Rotary, ale trochę inaczej. Nie mam czasu wam tego tłumaczyć, bo nie chcę się zanadto spóźnić. Mamy dzisiaj prelekcję na temat nieodkrytych możliwości naszego umysłu. Będzie jakaś znana pani psycholog. Adaś, dlaczego nie oglądasz własnej telewizji, tylko komercyjną? – puściła w niego ostatnią strzałę i odeszła w kierunku biznesowych dam.

– Ja też wam mogę wygłosić taką prelekcję – ryknął za nią. – Albo jakąś inną. Też jestem psychologiem. Ile płacicie za raz?

Zza drzwi dobiegł tylko perlisty śmiech Izabeli, a po chwili dał się słyszeć stłumiony huk, warkot odjeżdżającej hondy i zapadła cisza przerywana tylko altem pani Pochanke.

– Twoja matka znowu przestawiła bramkę – zauważył pogodnie ojciec, wstając ze swego fotela i przenosząc się do stołu. – A podobno to ja jestem roztargnionym profesorem. Nie za dużo masz tego ciastka?

– W sam raz – zaśmiał się syn. – Ale matka coś mówiła, że w schowku ma zapasik. Całą blachę. Tylko nie będzie tak ładnie udekorowane.

– Kto ci powiedział? Myślisz, że nie umiem pokroić głupiej truskawki na plasterki? Z moją wprawą?

– Na pewno umiesz – zgodził się Adam. – Tylko że to była ostatnia truskawka, z reszty mama zrobiła sobie maseczkę ujędrniającą. Patrz, taka biznesiara z tej twojej żony, a chce jej się piec ciastko dla rodziny. Dobrze z nią mamy w sumie. Tylko niech mnie nie próbuje wydawać za mąż…

– Nie wiem, nie wiem. – Ojciec poskrobał się po głowie, dobierając się do talerzyka Adama jego własnym widelczykiem. – Prawdę mówiąc, też zamierzałem porozmawiać z tobą… możesz jeść szarlotkę dużym widelcem? Bo mi się nie chce iść po drugi. Z tamtej strony, o właśnie. Słuchaj, mój synu, a ty nie masz wrażenia, że rozmieniasz życie na drobne… od jakiegoś czasu?

– Ja to robię całe życie, mój drogi tato. Wcale nie od jakiegoś czasu. Robię to, odkąd pamiętam i jestem bardzo przywiązany do takiego stylu życia. Naśladuję w tym nieodżałowaną siostrę twojego ojca, drogi tato.

– Jak jeszcze powiesz, że bliską krewniaczkę związaną z tobą więzami krwi, to pomyślę, że podebrałeś mi Woodehouse’a. Ale ty nie czytujesz książek. Signum temporis, czyli znak czasu.

Adam dziabnął w truskawkę, lekko zirytowany.

– Wiem, co to znaczy signum temporis, tato. Książki też czytuję. Tego twojego arystokratycznego bęcwała czytałem w wannie. Miałem go naraz. Dlaczego czytasz takie bzdury?

– Bo wszystkie mądre książki już przeczytałem. Kiedy czytam coś nowego, to albo mnie to nie interesuje, albo mam wrażenie, że ktoś po raz kolejny międli te same problemy. Bez mistrzostwa i głębi Szekspira, Dantego, czy choćby Hemingwaya albo Remarque’a. Paru innych też mógłbym wymienić. A Woodehouse mnie bawi. Tylko wolę go w przekładzie Juliusza Kydryńskiego, a nie… widzisz, nawet nazwiska nie mogę zapamiętać. No więc właśnie. A poza tym uważam, że ze śmiesznej książki inteligentny człowiek też potrafi wyciągnąć nauki dla siebie. Oczywiście pod warunkiem, że jest ona śmieszna, a nie głupia. Adamie, mamy tak rozmawiać o literaturze, czy o tobie?

– Zdecydowanie wolę o literaturze. No to ci się przyznam. Mnie Woodehouse też bawi.

– Jak to miło, że się jednak przyznałeś, ty snobie. I co, postanowiłeś być takim Bertiem Woosterem [4]

– Nie mogę być Woosterem, bo nie jesteś arystokratą, tato. Nie obdarzyłeś mnie żadnym tytułem. Bo taka szlachta zagrodowa to się raczej nie liczy, co? I mająteczek za mały.

– Brat twojej ciotki – babki Bianki, a mój ojciec był utracjuszem. No i dobrze, bo nie bardzo nam mieli co odbierać po wojnie. A poza tym teraz twoja matka uzupełnia braki majątkowe. Zostawimy ci wszystko w testamencie i to bez warunków, nie tak jak Bianka. Ale my pożyjemy jeszcze trochę, więc prędko się do forsy nie dorwiesz.

– Nie załamuj mnie, tato. – Adam zdążył chwycić ostatni kawałek szarlotki. – Ale powiedz, już poważnie, bo i tak nam się ciastko skończyło, możemy usiąść i porozmawiać jak mężczyzna z mężczyzną. Czego ode mnie oczekujesz?

– Niczego. To znaczy ja nie mogę od ciebie niczego żądać, nie mogę się niczego po tobie spodziewać, natomiast mogę się o ciebie martwić. Osobiście jestem zdania, że jeżeli człowiek w pewnym momencie nie wydorośleje, to na stare lata nie będzie z siebie zadowolony.

– Uważasz, że jestem niedorosły? Z powodu niemania żony?

– Z powodu niemania nie, raczej z powodu ogólnej niepożyteczności żywota.

– Boże, tato. Co za język.

– Niepożyteczność jest równie dobra jak niemanie. Adam, spróbuję ci wyjaśnić mój punkt widzenia. Żyjesz miło, ale dość egoistycznie. Do niczego właściwie nie dążysz. Nie doskonalisz się. Nie uczysz nikogo tego, co sam umiesz. Nie siejesz i nie orzesz, skaczesz z kwiatka na kwiatek. Twoja ciotka robiła tak całe życie. Tu popracowała, tam popracowała, nikogo nie pokochała, z nikim się nie związała. Umierała samotnie. Ja nie będę umierał samotnie, mam syna. Izabela też. A ty kogo będziesz miał?

– Chryste. Tato, przeraziłeś mnie kalibrem tej rozmowy. Napiłbyś się koniaczku? Ewentualnie whisky, mamy w domu trochę…

– Wystraszyłem cię?

– Nie myślałem jeszcze o umieraniu samotnie. W ogóle nie myślałem o umieraniu.

– To pomyśl o tym, jak się będziesz starzał. Zapewne jestem tylko leciwym pierdołą, ale wciąż mam wrażenie, że mężczyzna, który wybuduje dom, posadzi drzewo i spłodzi syna, jest bardziej spełniony niż mężczyzna, który nie wybuduje domu, nie posadzi drzewa i nie spłodzi syna.

– Jeśli się ożenię, to budowanie domu mogę mieć z głowy…

– No to ci już niewiele zostanie. Pomyśl, co miała Bianka z tego, że była wielką żeglarką? Trochę artykułów w prasie? Jakieś trofea? To już ta cała Lena, która nosa nie wychyliła poza Bałtyk, była od niej szczęśliwsza.

– Lena też nie miała dzieci…

– Ale miała męża i jak się zdaje, bardzo się kochali przez całe życie. Adam, w życiu trzeba być z kimś. Jeśli ci nie odpowiadają kwity i biurokracja, to się nie żeń. Ostatecznie niech diabli wezmą dom w Lubinie. Ale znajdź sobie kogoś i niech to będzie sensowna kobieta, a nie taka jak te wszystkie siuśki, które też nie zamierzają dorosnąć. Muszę ci się przyznać, że nie znoszę Piotrusia Pana. Ani w wersji męskiej, ani w damskiej. Proszę, nie bądź podstarzałym Piotrusiem Panem za te kilka lat. A teraz mam dosyć tej rozmowy, daj mi, proszę, koniaku, napijemy się, a ty zrobisz, co zrobisz. Pamiętaj tylko, że Bianka nie była zadowolona ze swojego życia.

– A skąd to wiesz, tato? Moim zdaniem była.

– Bianka była mistrzynią robienia dobrej miny do złej gry. Jesteś taki jak ona. Gdyby jej się to podobało, to jak myślisz, zostawiłaby taki idiotyczny testament? Dałaby wszystko ukochanemu Adasiowi i cieszyła się z zaświatów, że tak jak ona, starzeje się i umiera w samotności. Lej, chłopcze. Twoje zdrowie.

– Twoje, tato.

– Ciociu Zosiu.

– Tak, Alanie.

– Czy my byśmy nie mogli mieć w domu psa? Nie musiałby być taki duży jak Azor, mógłby sobie być nawet zupełnie malutki. Ja bym go też nazwał Azor i bym się nim opiekował, i bym go wyprowadzał na spacer regularnie, naprawdę… Ciociuuuu…

– Obawiam się, że nie możemy mieć psa w domu, kochanie.

– Dlaczego, ciociu? Przecież w domu jest dużo miejsca, a on by był mały, to by się zmieścił. Mógłby spać ze mną, w nogach bym mu rozkładał kocyk.

Zosia pokręciła głową. Alan nigdy nikomu nie pozwalał dotykać swojego niebieskiego kocyka w bure misie; kocyk przyszedł razem z nim do domu dziecka i był jego jedynym przyjacielem i usypiaczem w najgorszym, początkowym okresie. Raz na jakiś czas kocyk robił się już zbyt brudny, a wtedy Alan prał go sam w umywalce napełnionej wodą z proszkiem do prania, potem płukał starannie wiele razy i w końcu wieszał na kaloryferze. Dopóki kocyk nie wysechł, Alan na wszelki wypadek kręcił się gdzieś w pobliżu. I teraz co? Psu to by go oddał. Cholera z tą Aldoną.

Zacisnęła zęby, potem rozluźniła twarz, przyoblekła ją w najmilszy, deczko lizusowski uśmiech i udała się w stronę gabinetu dyrektorki.

Wyszła z niego pięć minut później, bez śladu uśmiechu, powtarzając w myślach po wielekroć słowo „cholera” oraz wiele innych wyrazów, których używanie bezwzględnie tępiła u wychowanków.

Alan nie będzie miał dla kogo rozkładać kocyka w nogach łóżka.

– Cześć, kolego z pracy. Mam u ciebie piwo.

Adam podniósł oczy znad komputera. Właśnie cyzelował komentarz do własnego materiału i usiłował wepchnąć o wiele za dużo słów w niewielkie ramy czasowe. Jak zwykle miał z tym problem i jak zwykle go to irytowało. Widok stojącej nad nim w pozie zwycięskiej Ilonki Karambol, wymachującej jakimś kwitem, sprawił mu przyjemność. Bardzo lubił Ilonkę.

– Jakie znowu piwo, koleżanko z pracy? Nie chcę twojego piwa. Ja odwykam. Brzuch mi rośnie, to jest chciałem powiedzieć, mięsień piwny. Czyli bierceps. Zaniedługo nie będziesz chciała na mnie patrzeć ani zostać moją żoną.