37837.fb2 Dom Na Klifie - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 28

Dom Na Klifie - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 28

– Zosia. Słuchaj.

– No, słucham.

– Słuchaj… czy twoja propozycja, wiesz, ta z Krakowa, jest aktualna?

Zosia zamarła z komórką w ręce. Coś jej się przesłyszało.

– Zosiu, jesteś tam?

– Jestem, jestem. Nie słyszałam, co mówisz. Powiedz jeszcze raz.

– Pamiętasz, jak w Krakowie jedliśmy śniadanie u Noworola? Z widokiem na kwiaciarki i Pannę Marię?

– Pamiętam.

– Czy ja mogę jutro do ciebie wpaść, porozmawiać?

– Jutro mam dyżur, może lepiej dzisiaj?

– Dzisiaj mam kaca. Jak się domyślasz, po tej nagrodzie popłynęliśmy troszeczkę z kolegami dziennikarzami…

– Domyślam się. Adam, ty naprawdę?

– Naprawdę. Nie dlatego, że się wczoraj upiłem. Ja to postanowiłem już przedwczoraj.

– Przedwczoraj, ja się zabiję…

– Nie zabijaj się, Zosia. Musimy wszystko omówić. Dzisiaj naprawdę nie mam siły, poza tym chuch mam straszny; jutro przyjadę i będę sobie siedział w jakimś kąciku, dopóki nie znajdziesz czasu. Sprawa jest raczej poważna.

– Raczej. Ale przecież chłopcy się od ciebie nie odczepią. Nie pogadamy tak czy inaczej.

– Zobaczymy, co się da zrobić. To przyjdę.

– To przyjdź.

Zosia wyłączyła komórkę i dopiero teraz oblała się zimnym potem.

Przyjechał koło jedenastej przed południem, wykazując duże wyczucie, ponieważ wszyscy chłopcy byli właśnie w szkole. Przyjaźnie cmoknął Zosię w policzek i chętnie przyjął propozycję kawy.

– Ale nie w pokoju wychowawców, bo zaraz tu ktoś przyjdzie – zaznaczyła Zosia, włączając czajnik. – Pójdziemy do chłopaków, tam będzie spokój.

Zrobiła dwa kubki mocnej kawy, wyciągnęła z szafki nieśmiertelne herbatniki i postawiła to wszystko na tacy. Adam gładko przejął tacę i poszli do pokoju najmłodszych, zwanego salonikiem. Panował tam umiarkowany bałagan, jak zwykle przed południem, ponieważ chłopcy zazwyczaj spieszyli się do szkoły i nie nadążali ze sprzątaniem po sobie. Zosia przymykała na to oczy, pilnując tylko, żeby słali swoje tapczany. Teraz więc jednym ruchem ręki zmiotła z foteli piżamki Cycka i Mycka, których zapomnieli schować, drugim fachowo zgarnęła kredki i farby do jednego sporego pudła i w zasadzie można już było rozpoczynać konferencję. Jeszcze tylko na stole leżały jakieś malowidła na kartkach, ale tymi zainteresował się Adam.

– Popatrz, to ładne jest… Zosia, czy to nie jest przypadkiem dom ciotki Bianki? Rzuć okiem, proszę. Który to malował?

– Grzesio Maniewicz. Ten taki czarnulek w typie rumuńskim. Grzesio jest zdolniacha i najbardziej na świecie lubi malować. Jakbym go nie goniła, to by na świeże powietrze w ogóle nie wychodził. Pokaż ten obrazek. No pewnie, że to dom twojej ciotki. Tylko Grzesio nie umie namalować zimy, kiedyś mi się zwierzał, chyba ta ilość bieli go przerasta. Patrz, a to my wszyscy, to znaczy, nasza grupa. Chyba Grzesio zaplanował jeszcze jakieś letnie wycieczki…

Dom ciotki Bianki był rozpoznawalny z powodu wielkiej liczby wieżyczek – Grzesio chyba nawet trochę dołożył – a przede wszystkim dzięki umiejscowieniu – łąka w kolorze wściekle zielonym, woda niebieska do bólu, żółte słońce z szerokim uśmiechem na promiennym obliczu. Na łące, między domem a wodą czternaście starannie zakomponowanych figurek, z czego jedna okrągła i wyraźnie kobieca, reszta w różnych rozmiarach i w spodniach, oznaczających, że mamy do czynienia z chłopcami. Rozklapana plama z pięcioma podłużnymi wyrostkami na środku łąki sugerowała figlującego Azora – prawidłowo, z czterema łapami i ogonem.

– Bardzo optymistyczny obrazek – zauważył Adam. – Pogodny człowiek z tego Grzesia. Chyba go życie nie za bardzo skaleczyło, co? Stosunkowo, oczywiście – dodał natychmiast. – Bo wiem przecież, że tutaj wszystkich skaleczyło.

– Grzesio, mój drogi, ma w tej chwili dziesięć lat, jest u nas od sześciu, jeszcze na początku odwiedzali go rodzice, ale oboje są narkomanami i to takimi zaawansowanymi. Dawno ich tu nie było i nie dawali znaku życia, więc niewykluczone, że gdzieś zeszli, w jakimś wychodku dworcowym albo nie wiem gdzie. Nie mam pojęcia, jakim cudem on maluje takie pogodne obrazki. Może się broni? Jest to możliwe, psychologu?

– Jest możliwe… chyba. Nie odpytuj mnie z psychologii; mówiłem ci, jestem niepraktykujący. Ale wiesz, myślę, że to mogą być projekcje jego marzeń. On się lubi zamyślać?

– Zamyśla się permanentnie. Marzy o lepszym świecie?

– Pewnie tak. Wcale nie jestem pewien, czy nie umiałby namalować zimy, ale on chyba wolał namalować lato. Może było mu u ciotki dobrze i miał nadzieję, że jeszcze tam wrócicie?

– Tak wygląda.

– No właśnie. To co, uznamy, że miał wizję nadprzyrodzoną?

– Tylko musiałby domalować ciebie…

– I ciotkę Lenę, czyli kapitana Dorsza.

– Adam, ty naprawdę mówiłeś poważnie?

– Naprawdę poważnie. Wiesz, ja już od jakiegoś czasu mam dość telewizji i w ogóle dziennikarstwa. Przestało mnie bawić. Mnóstwo rzeczy przestało mnie bawić. Mógłbym, oczywiście, wrócić do żeglarstwa, szwendać się po świecie; kiedyś pracowałem kilka lat na Karaibach, woziłem turystów, takich bardzo bogatych, mógłbym tam wrócić, mam wciąż kontakty, nie zapomniałem, jak się to robi, więc pewnie znalazłbym pracę bez trudności. Ale to mnie też nie nęci. Może już pora na mnie, żeby gdzieś zakotwiczyć?

– Adam, ale w tym Krakowie… odmówiłeś tak stanowczo…

– Zaskoczyłaś mnie – wyznał. – A może nawet trochę przestraszyłaś – poprawił. – Wiesz, ja nigdy przedtem nie miałem cienia podobnego pomysłu na życie. Ale jak przemyślałem sprawę… dlaczegóż by nie spróbować?

– Adam, ale tu nie ma „spróbować”. No bo co, rozmyślisz się i bęc? Nie ma domu? Dzieci z powrotem do bidula?

– Nie, nie. Skoro już się umawiamy, to w ten sposób, że nie zostawiamy żadnego dziecka samemu sobie przed pełnoletnością.

– Kurczę, Adam, zaczynam się bać własnego pomysłu.

– Teraz ty? To bardzo dobry pomysł. Może trochę szalony, ale naprawdę mądry. Słuchaj, ja już nie jestem nastolatkiem, za chwilę stuknie mi czterdziecha, do tej pory żyłem wyłącznie dla siebie i właśnie mi się to znudziło. Nie będę ci wstawiał ideologii, bo mnie samego to brzydzi okropnie. Ale uważam, że warto coś zmienić. No co, zaryzykujesz?

– A co powiemy rodzinom?

– Oooo, widzisz. I dopiero tu jest prawdziwy problem. Musimy się zastanowić, czy walimy im prawdę w oczy, czy udajemy, że od roku na przykład jesteśmy potajemnie zaręczeni. No bo ja rozumiem, że ślub musimy wziąć?

– Musimy. Inaczej nie pozwolą nam założyć domu dziecka.

– Nie wiem, jak ty, ale ja bym swoim powiedział prawdę. Ojciec zrozumie, matka nie wiem, ale nienawidzę im kłamać. A ty?

– Ja mniej więcej tak samo. Też nienawidzę kłamać, między innymi dlatego, że potem odruchowo mówię prawdę, więc robią się kłopoty… masakra, mówię ci. Ale z moimi rodzicami problemu nie będzie, oni mnie nie lubią i nie będą chcieli przyjeżdżać na żadne śluby ani w ogóle.

– Jak to cię nie lubią? Co ty gadasz?

– Prawdę. Moi rodzice są w ogóle okropnie nieszczęśliwi i między innymi dlatego od nich uciekłam. To strasznie brzmi, nie? Ale oni chcą być nieszczęśliwi. Słuchaj, miałam starszą siostrę, Marynkę, i ta Marynka chciała być prawniczką, studiowała na KUL – u i była taka bardziej genialna. Ja to mówię bez ironii, naprawdę miała wielkie zdolności. Jeszcze przed magisterką miała prawie że otwarty przewód doktorski. Marynka była dumą rodziny, kończyła te studia, a ja zbliżałam się do matury, no i niestety, był wypadek, autobus wjechał na trotuar i zabił troje ludzi, w tym ją. I moim rodzicom palma odbiła. Ja rozumiem, że rozpaczali, sama też swoje przepłakałam, bo chociaż nie byłyśmy specjalnie zżyte, rozumiesz, kompletnie inna grupa krwi, no, ale przecież siostry. Kochałyśmy się i byłyśmy zaprzyjaźnione – o, to jest właściwe określenie. Tyle że byłyśmy kompletnie różne. Kiedy Marynka zginęła, ja miałam siedemnaście lat i szykowałam się na politechnikę, na architekturę. Ale rodzice, jak już skończyli z głównym rozpaczaniem, to wezwali mnie przed oblicze i oznajmili, że ze względu na pamięć Marynki mam się przeorientować na prawo. No to ja zaczęłam gorąco protestować, a oni jak te dwa głazy. Przywiązali się do myśli, że będą mieli w rodzinie wybitnego prawnika. Tłumaczyłam jak komu dobremu, że nigdy nie zostanę dobrym prawnikiem, a po cholerę im kiepski prawnik, będę kompromitować nazwisko. Zero reakcji. Chcesz jeszcze kawy?

– Za chwilkę chętnie. I co, poszłaś na to prawo?