37837.fb2 Dom Na Klifie - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 29

Dom Na Klifie - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 29

– Adam, mało mnie znasz, ale jednak trochę… Czy twoim zdaniem poszłabym na jakieś studia dla dogodzenia ambicjom rodziców?

– Chyba nie bardzo, co?

– Całkiem nie bardzo. I tu się pojawił jeszcze jeden problem; mianowicie ojciec zacisnąwszy zęby, zakomunikował mi otwartym tekstem, że jeśli nie pójdę tam, gdzie oni chcą, to nie będą płacić na moje studia ani na moje utrzymanie i już. Oni mnie widzą na KUL – u, a w przyszłości jako mecenasa znanego w całej Polsce. A jak nie, to na drzewko. Matka słowa nie powiedziała za mną, tylko płakała demonstracyjnie cały czas.

– No to co w końcu zrobiłaś, poszłaś na politechnikę? Jesteś architektem na posadzie wychowawczyni w bidulu?

– Nie, chłopcze. To znaczy poszłam na KUL, a jakże. Tylko nie na prawo, a na historię sztuki. Bardziej mi leżała. Rodzicom wystarczyło z początku, że im machnęłam kulowskim indeksem, nie posunęli się do sprawdzania, na jaki wydział córeczka zdawała. Zorientowali się dopiero, jak byłam na trzecim roku i rzeczywiście zamknęli mi kranik. Ale ja już byłam dobrze notowana, miałam wyniki, dostałam stypendium rektorskie. Dobrze, że starzy nie powzięli pomysłu, żeby mi wymówić mieszkanie, zresztą, uczciwie mówiąc, postawiłam im takie brzydkie ultimatum, że jeśli i z domu mnie wyrzucą, to cały Lublin się dowie, jacy są naprawdę. A oni byli szanowani nauczyciele. Ojciec dyrektor jednej szkoły, matka drugiej. Nie chcieli ryzykować reputacji…

– Uuu, zaczynam się ciebie bać. Jeszcze się zastanowię, czy się za ciebie wydam…

– Przestań. Wolałbyś mieć żonę ciućkę bez charakteru?

– Ciućkę bez charakteru mógłbym mieć jako dodatek do żony z charakterem. Żebym nią sobie mógł pomiatać… czasami.

– Pomiatasz?

– Nie, żartuję. Ale podobno każdy prawdziwy mężczyzna musi czasami dać babie przez łeb. Rodzice twoich dzieci, zdaje się, wyznają taką filozofię?

– W dużej mierze. Natomiast moi rodzice właściwie się mnie wyrzekli. I postanowili resztę życia spędzić na opłakiwaniu jedynej naprawdę ukochanej córki. To ja poczułam się wypisana z rodziny i wyjechałam jak najdalej. Najdalej było do Szczecina. Nie dostałam od razu pracy jako historyk sztuki, więc postanowiłam, że będę pracować gdzie bądź, dopóki jej nie dostanę. W „Magnoliach” była potrzebna wychowawczyni, brakło chętnych, więc mnie wzięli, tylko dali warunek, że zrobię jakieś tam kursy pedagogiczne, to zrobiłam. Żaden problem, nie tylko Marynka była zdolna. Nie przewidziałam, że w tym domu dojdą do głosu moje, cholera by je wzięła, uczucia wyższe. No i w efekcie historia sztuki została mi jako taki ornament życiowy, do niczego właściwie nieprzydatny, ale miło, że ją mam w zanadrzu. Jakby co, to wytłumaczę dzieciom różnicę między Matisse’em a Cezanne’em. Ale one na razie mnie o to nie pytają.

– Ooo, ale niewykluczone, że ja cię będę pytał o takie rzeczy. Postanowiłem się porozwijać duchowo i kulturalnie. No więc jak, umowa stoi?

– O, cholera. Ale narozrabiałam. No dobrze, ryzyk – fizyk. Stoi.

Ponieważ jedenastego marca wypadają imieniny Konstantego, a szesnastego Izabeli, państwo Grzybowscy zazwyczaj urządzali wspólne przyjątko dla znajomych, mniej więcej w połowie między jedną datą a drugą. Ewentualnie w jakiś stosowny weekend okoliczny. Tym razem sobota wypadała trzynastego marca i Adam uznał, że będzie to doskonały dzień na przedstawienie rodzicom narzeczonej. Miał nadzieję, że imieninowe okoliczności złagodzą pierwszy szok, a potem już jakoś pójdzie.

Zosia szczęśliwie miała wolne, mogła więc spokojnie ubrać się w jakieś odświętne szaty, zrobić stosowną fryzurę i makijaż… i rzucić się głową w dół.

Adam przyjechał po nią o piątej po południu. Miała na sobie długą brązową spódnicę, kaszmirowy sweter, na szyi zamotanych z osiem sznurów drobnych paciorków, na głowie większą szopę niż zazwyczaj i delikatny makijaż. W sumie wyglądała zupełnie przyzwoicie. Nawet ładnie. Pod długimi, starannie pociągniętymi śliwkowym tuszem rzęsami, czaił się jednak absolutny popłoch.

– Matko Boska, co my robimy – jęknęła. Adam, który spodziewał się raczej kolejnej soczystej cholery, zrozumiał, że z Zosią jest nie najlepiej.

– Bardzo dobrze robimy – odrzekł stanowczo. – Zbieraj się. Wyglądasz jak lala. Ojciec będzie zachwycony. Matka… nie wiem, ale raczej też.

– Twoja matka pewnie by wolała, żebyś się ożenił z taką panienką, co ma urodę supermodelki i intelekt niejakiego Einsteina. A tu taka plama… Ja tego nie przeżyję. Adam, nie wiedziałam, że to będzie takie trudne. Wycofuję się. Musisz mi wybaczyć. Przepraszam cię za wszystko…

– Przestań bredzić – powiedział tym razem łagodnie. – Nie możesz się wycofać, skoro już mnie namówiłaś do tego wariactwa. Nie możesz zmarnować mojego młodzieńczego entuzjazmu. To prawdopodobnie ostatni mój młodzieńczy entuzjazm. Jak zostanę ojcem piętnaściorga dzieci, to na pewno szlag go trafi. Złaź z tej kanapy i jedziemy. Trzeba jeszcze kupić kwiatki. Dla ojca i matki.

– Zostałeś poetą?

– To z nerwów. No już, proszę cię. Musimy się wspierać, a nie tak…

– O matko… No dobrze, ale strasznie się boję…

– Ty myślisz, że ja się nie boję? Ja umieram ze strachu. Ale pomyśl, jak już będzie fajnie, kiedy wszystkich pozawiadamiamy, wszystko załatwimy i weźmiemy się do konstruktywnej pracy. Pomyśl o Cycku i Mycku. O swojej dyrektorce pomyśl!

– O matko, chcesz ją zabrać do Lubina?

– Przeciwnie, chcę ci uprzytomnić, że zostawisz ją tu na zawsze. Rusz się, proszę. Gdzie masz płaszczyk? W szafie? A gdzie masz szafę? A, widzę. Kurteczka. Może być. Pasuje ci do spódnicy.

Sztywna ze zdenerwowania Zosia pozwoliła się ubrać w brązową kurteczkę, zawinąć w kremowy szalik i wyprowadzić z pokoju.

W niedokładnie posprzątanym samochodzie Adama trzęsła się nadal.

W kwiaciarni trzęsła się jeszcze bardziej.

Kiedy przejeżdżali przez Most Pionierów, omal się nie rozleciała.

Na Trasie Zamkowej nieco jej odpuściło.

Kiedy parkowali przed willą na Warszewie, była już całkiem spokojna. W każdym razie po wierzchu.

Izabela Grzybowska miała bardzo praktyczny zwyczaj nie tyrać w dniu własnych imienin, nawet jeśli to był dzień umowny. Niejaka pani Wiesia, która przychodziła co drugi dzień sprzątać, w razie potrzeby potrafiła się przeistoczyć w zdolną i sprawną kucharkę. Tym razem było podobnie. Pani Wiesia krzątała się w kuchni, z szybkością karabinu maszynowego wyrzucając na stoły i bufety coraz to nowe przystawki, dania główne i półgłówne, jak to z dobrotliwą ironią określał Konstanty, w doskonałym humorze podżerający z półmisków a to kawałek sushi, a to pasztecik z grzybami, a to tartinkę z łososiem. Zamierzał się porządnie najeść przed przyjściem gości, a potem być wzorowym i uroczym panem domu, niezainteresowanym tak banalną czynnością jak jedzenie.

Izabeli daleko było do jego beztroski, poza tym denerwowało ją to podżeranie, mimo iż pani Wiesia nie miała nic przeciwko. Ale pani Wiesia uwielbiała Konstantego i żywiła do niego cześć nabożną jako matka jednego ze studentów, którym uratował życie, a przynajmniej rok studiów, przesuwając im terminy egzaminów w nieskończoność. A Izabela stwierdziła właśnie, że ukochana popielata kiecka nie wejdzie na nią już nigdy… a w każdym razie dzisiaj; poza tym tak naprawdę, chociaż to ona właśnie nalegała na urządzanie wystawnych i ludnych przyjęć imieninowych, nie lubiła ich i zawsze była nimi śmiertelnie zmęczona.

– Tobie dobrze, mój drogi – mówiła z goryczą do męża, zajadającego właśnie jakieś skomplikowane ciasteczko serowe. – Ty się niczym nie przejmujesz. Nawet tym, że jak ci ta cała dekoracja spadnie na koszulę, to będziesz się musiał przebierać. Uważam, że niepotrzebnie już się tak odpicowałeś. Błagam, Kostek, nie ryzykuj tej koszuli! Jest najładniejsza i najbardziej cię w niej lubię! Pierwsi goście przyjdą za pół godziny, zdążysz się przebrać dziesięć razy!

– Nie masz racji, kochanie. – Konstanty strzepnął z dłoni okruszki. – Pierwsi goście już są. Poza tym chcę być piękny dla ciebie, a nie dla żadnych gości, nawet dla rektora.

– Jednak będzie rektor? Rany boskie, jacy goście? Gdzie ich widzisz?

– Adam właśnie podjechał, z jakąś dziewczyną i z dużymi bukietami kwiatów. Zwróć uwagę, pierwszy raz przywozi nam do domu dziewczynę. Nigdy tego nie robił. Czy twoim zdaniem to coś znaczy?

Izabela natychmiast zapomniała o swojej sukni, jego podżeraniu i nawet o rektorze. Rzuciła się do okna.

– Pokaż! Faktycznie, dziewczyna. Za gruba. Co ona ma na głowie? Nie widzę, ładna, czy nie, tylko tę szopę…

– Poczułaś się teściową? – zaśmiał się mąż. – Może dla Adama powierzchowność nie ma znaczenia? To by o nim w zasadzie dobrze świadczyło…

– Bere, bere – prychnęła Izabela. – Ma, czy nie ma, kobieta powinna dbać o sylwetkę. To jakaś niechluja? Po co mu niechluja? Jak ja wyglądam?!

– Ty wyglądasz doskonale, kochanie. Naprawdę i jak zwykle. Pójdę im otworzyć.

Ale Adam zdążył już otworzyć sobie własnym kluczem i właśnie wprowadzał Zosię na pokoje.

– Dzień dobry, szanownym solenizantom – zawołał od progu. – Przyjmujecie życzenia już, czy dopiero jak przyjdą wszyscy? Pozwólcie, proszę, to jest Zosia Czerwińska…

– Czerwonka – poprawiła bohatersko Zosia. – Bardzo mi przyjemnie. Czy pozwolą państwo, że złożę życzenia wszystkiego najlepszego?

Podczas rytualnej szamotaniny z bukietami, ściskaniem dłoni i tak dalej, Izabela błyskawicznie przyjrzała się Zosi. Czerwonce, matko jedyna, Czerwonce! Co za nazwisko! Jednak jej własne Kołatko było o wiele lepsze. Przy bliższych oględzinach Zosia stawała się zupełnie do zniesienia. Nooo, za gruba była nadal, ale swoją długą spódnicę nosiła z wdziękiem, te zabawne paciorki świetnie dobrała kolorystycznie, szopa na głowie miała zdecydowany kolor i piękny połysk, cera różana (chociaż trzydziestka na karku, to widać, a jakby była chudsza, to by nie było widać… może), oczy wyraziste, ładne rzęsy, ostatecznie jak się odchudzi, to ujdzie.

– Nie, skądże, cieszymy się, że przyjechaliście wcześniej – mówił właśnie Konstanty, przetrzymując dłoń Zosi w swojej (bez sensu!). – Proponuję, żebyście z nami siedli przy małym stoliku, porozmawiamy sobie spokojnie, bo jak te tłumy starszych państwa nadciągną, to już będzie po ptokach. After birds, jak mówią moi studenci. Pani Wiesia nam doniesie uprzejmie jakieś jedzonko, prawda, pani Wiesiu? Te genialne ciasteczka z sera koniecznie. I co tam pani uzna za stosowne. Kawę czy herbatę?

– Ja podam jedno i drugie! – zawołała pani Wiesia z kuchni. – Państwo siądą, a ja zaraz przyniosę coś na ząb.

– Nie chcielibyśmy sprawiać kłopotu – bąknęła Zosia, onieśmielona metrażem oraz ogólną wytwornością panującą wokół.