37837.fb2
– NO TO CO??? – ryknęła pani dyrektor, do reszty tracąc cierpliwość.
– Kieliszki mi ze stołu strącał…
Tu Zosia nie wytrzymała i zachichotała za szafą, co miało taki skutek, że natychmiast została wyproszona z gabinetu i straciła resztę zajmującej rozmowy.
Kilka szczegółów z życia fascynującej rodziny Setów dorzucił jej kolega z pracy, Henio Krapsz, łagodny młody człowiek, uwielbiany przez wychowanków ze swojej grupy – co było tym bardziej zrozumiałe, że funkcję wychowawczyni w tejże grupie pełniła również sama pani dyrektor.
– Nie słyszałaś? Ach, bo to wszystko się rozgrywało głównie wtedy, kiedy miałaś złamaną nogę. Ile cię nie było, dwa miesiące?
– Sześć tygodni.
– Właśnie. W ciągu tych sześciu tygodni mamunia Adolfa przyszła raz do synka w odwiedziny, poznała pana Zombiszewskiego, który miał akurat dyżur, zapałała do niego miłością z gatunku pierwszych, poderwała go zawodowo i razem zwiali w dal siną bez końca. Aldony omal szlag nie trafił, bo sama rozumiesz, żeby chociaż z jakąś panienką z dobrego domu, ale z tirówką! A ty się nie zainteresowałaś, jak już wróciłaś, że Zębaty gdzieś się podział?
– Myślałam, że ma urlop, czy coś, nie miałam czasu się zastanawiać, połowa grupy mi chorowała na świnkę, pozarażali się jedni od drugich, masakra, mówię ci. Nie wiedziałam, jak się nazywam. Mógłby mi się dom zawalić na głowę.
– No widzisz. A Adolfowi się zawalił. Jeszcze ta matka czasem do niego mówiła ludzkim głosem, ale po tym, jak odbiła męża pani dyrektor, już się tu przecież nie pokaże, więc dzieciak ma ją z głowy. Tatusia, jak mówisz, też ma z głowy.
– Ty do niego mówisz ludzkim głosem…
– Staram się. Ale dla równowagi ma Aldonę, która go nienawidzi bardziej niż przedtem.
– Aldona każdego nienawidzi.
– I dlatego dobrze wybrała zawód. Może dowolnie dawać wycisk dzieciakom i zdaje się, że to robi. Powiadam ci, Zośka, nie ma lepszego miejsca dla kryptosadysty niż zamknięta placówka opiekuńcza. Co ja tu robię w ogóle?
– Stanowisz element równowagi.
– Tego, co robi Aldona, nie da się zrównoważyć. A ona robi to chytrze i wtedy, kiedy nikt nie widzi, nie słyszy. Nikt poza dziećmi, oczywiście.
– Jak nie widzi, nie słyszy? Przecież ona się drze na cały dom, tynk z sufitu leci!
– Zgadza się. W dzień. A wieczorami i w nocy sączy im różne jady. Coś mi się o uszy obiło, tylko że oni nie chcą gadać, skubani. Nie wiem, jak, ale ona ich zastrasza. Wcale się nie dziwię Zombiszewskiemu, że prysnął. Nie chciał na to patrzeć. I rozumiem, dlaczego Aldonka nie wzięła sobie nikogo do pomocy przy dyżurach, jak prysnął. Natomiast nie rozumiem, dlaczego, kiedy już prysnął, nadal był lojalny wobec niej i nie doniósł, gdzie należy, o jej metodach wychowawczych.
– Może stosował podobne.
– Możliwe.
– Ty, Henio, czy my nie powinniśmy jakoś zadziałać?
– Nijak nie zadziałasz, bo nawet jeśli będzie nas dwoje, a dzieci nic nie powiedzą… a na dodatek nikt z kadry nas nie poprze… a nie poprze…
– Cholera.
– Właśnie, cholera. Gdybyś była moją żoną, to też byśmy stąd prysnęli i założyli rodzinny dom dziecka, nie? To by było jakieś rozwiązanie przynajmniej dla kilku osób.
– A ze swoją żoną nie możesz?…
– Niestety, nie mogę. Nawet chciałem. Ona się nie zgadza. Mówi, że nie ma predyspozycji. Chyba naprawdę nie ma. Przecież to artystka. Będę tu dalej doginał, dobrze, że Ksenia wykazuje tolerancję wobec mojego powołania życiowego, którym jest wychowywanie dzieci. Ona mówi, że to sprawiedliwe, bo sama takiego powołania nie czuje, tak więc jeśli pozwoli sobie na dziecko, to ja je będę chował. Proszę bardzo, mogę. Będę miał akurat doświadczenie. Nawiasem mówiąc, za tydzień moja pani ma wernisaż, fajną wystawę robi w galerii na Końskim Kieracie. Piątek, siedemnasta, wpadniesz?
Miała właśnie wolne, więc wpadła, napiła się szampana i z przyjemnością pogawędziła z Ksenią Krapszową, tyleż uroczą osobą, co zdolną malarką, z którą polubiły się od pierwszego wejrzenia na weselu jej i Henryka, kiedy to Ksenia wylała na siebie czerwone wino i tylko one dwie pękały z tego powodu ze śmiechu, podczas kiedy reszta weselników, a zwłaszcza weselniczek, w szale usiłowała to wino ze ślubnej sukni wywabić, już to posypując ją solą, już to zapierając zimną wodą lub stosując inne patentowane środki.
Od tego czasu minęły trzy lata, Adolfik na dobre zainstalował się w domu dziecka i zaczął w nim pełnić funkcję etatowej ofermy. Ani mamusia – tirówka, ani tatuś – alkoholik nie zakłócali mu spokoju, nie odwiedzali go, nie zabierali na święta ani weekendy, nie pisali, nie telefonowali – po prostu znikli na dobre z jego życia. Prawdopodobnie sąd rzeczywiście odebrał im prawa rodzicielskie, a żadna życzliwie nastawiona rodzina nie zgłosiła chęci zaopiekowania się małym, brzydkim, chudym i rudym chłopcem o zbyt długich rękach, które jakby przeszkadzały mu w swobodnym poruszaniu się. Cóż, mało kto chce mieć w domu niekomunikatywną małpkę.
Spośród personelu domu dziecka tylko Henio i Zosia traktowali Adolfika mniej więcej jak człowieka, a on był im za to wdzięczny; z tym, że jednak do Henia, jako zmiennika pani Aldony, Aduś nie miał tyle zaufania, co do Zosi – osoby niejako z zewnątrz. Mniej więcej dwa razy dziennie napomykał jej o tym, jak fajnie byłoby, gdyby go wzięła do swojej grupy, na co jednak – jak się rzekło – dyrektorka nie wyraziła zgody.
Dyrektorka, która już przed rejteradą małżonka była jędzowata, teraz ziała nienawiścią do całego świata, do swoich podwładnych i wychowanków, a wśród tych ostatnich szczególnymi względami obdarzała nieszczęsnego Adolfika. Nie było dnia, żeby go nie sponiewierała słownie, wytykając mu jego ogólne niezdarstwo, tępotę umysłową, niedostosowanie społeczne i tak dalej. Lubiła go też od czasu do czasu popchnąć na jakiś mebel z ostrym kantem, a ponieważ Adolfik istotnie był dość niezgrabny i miał słaby refleks, zazwyczaj dawał się zaskoczyć i wpadał na owe kanty ze skutkami raczej bolesnymi. Nie protestował, nie pyskował, zamykał się tylko w sobie coraz bardziej. Otwierał się za to w pokoju Zosi, którą odwiedzał czasem wieczorami w ścisłej tajemnicy przed resztą świata. Podczas tych odwiedzin zazwyczaj w sposób dosyć rozwlekły zastanawiał się, dlaczego ludzie realni nie postępują tak, jak bohaterowie krzepiących historyjek, które nauczyciele czytają na lekcjach polskiego. Zosia słuchała go półuchem, ale jemu nie było potrzeba nic więcej. Instynkt mówił mu, że Zosi nie przeszkadza ani jego mało reprezentacyjny wygląd, ani ogólna mętność wypowiedzi, ani w ogóle nic, co składa się na jego popapraną osobowość. Z biegiem czasu zaczął obdarzać Zosię tym psim rodzajem miłości, której wystarcza pogłaskanie po głowie, podrapanie za uchem i świadomość, że nie dostaniemy kopa.
Ogólnie biorąc, Zosia była jak najdalsza od dawania komukolwiek kopa. Ona i Henio stanowili chlubne wyjątki wśród personelu domu dziecka „Magnolie” (nazwę osobiście wymyśliła pani dyrektor, która chciała, żeby było poetycznie i szczecińsko, a magnolie są przecież tak piękne i tak się kojarzą ze Szczecinem!).
Nie, to nie znaczy, że personel „Magnolii” rozdawał kopniaki gdzie popadnie. Tak naprawdę rękoczyny były stosunkowo rzadkim zjawiskiem, chociaż się zdarzały – szczególnie lubił sobie pofolgować w tym względzie najstarszy z wychowawców, Stanisław Jończyk, lat siedemdziesiąt dwa. Pan Stanisław już dawno powinien iść na emeryturę, ale nie mógł się rozstać z zawodem – jak twierdził, obowiązek wobec tych nieszczęsnych istot stanowił dla niego imperatyw o wiele silniejszy aniżeli chęć odpoczynku na kanapie przed telewizorem. Tak naprawdę szkoda mu było rozstawać się z nieograniczoną władzą, jaką dawała mu pozycja wychowawcy w domu dziecka, który swe tajemnice ukrywał przed światem skrupulatnie i nader skutecznie. Ten pedagogiczny beton cieszył się sporym szacunkiem kierownictwa, które nieraz podawało jego metody wychowawcze za przykład innym pracownikom. Kierownictwo uważało bowiem ogólnie, że nie ma co rozpieszczać wychowanków, to i tak przeważnie już jest element skrzywiony społecznie i żeby go jako tako usocjalizować, należy go trzymać krótko.
Zosia nie cieszyła się szacunkiem kierownictwa. Aldona H – Z. uważała, że obrzydliwie rozpieszcza ona dzieci i że dla równowagi trzeba jej do grupy przydzielić kogoś naprawdę twardego. W ten sposób została pożeniona z panem Stanisławem. Ta nieszczególnie dobrana para opiekowała się stale grupą dwunastu chłopców w wieku pomiędzy sześcioma a siedemnastoma latami. Oczywiście nie wyłącznie oni opiekowali się tą grupą, zmianowy system pracy wymuszał kontakty dzieci ze wszystkimi wychowawcami, podobnie jak wychowawców rzucał na pastwę wszystkich grup po kolei. Dzięki temu systemowi właśnie młody Seta przekonał się, że nie wszyscy wychowawcy uważają go za element wybiórczy na wysypisku, jakim jest państwowy dom dziecka.
Po siedmiu latach pracy w tej zasłużonej placówce Zosia miała granitowe przekonanie, że jest to siedem lat straconych bezpowrotnie – zarówno dla niej, jak i dla dzieci. Tkwiła jednak wciąż na swoim miejscu, podobnie jak pan Stanisław czując misję dziejową wobec wychowanków – tylko że ona nieco inaczej tę misję pojmowała. Gdyby jednak mogła, natychmiast rzuciłaby zasłużoną placówkę w diabły i założyła własny dom dziecka – dom rodzinny. Niestety, żeby w naszym państwie założyć rodzinny dom dziecka, trzeba mieć rodzinę, w przypadku Zosi – męża.
No i tego męża właśnie jej brakowało.
Adam Grzybowski, który jawił się w wyobraźni Zosi jako posępny kapitan na mostku fregaty, tak naprawdę wcale posępnego charakteru nie miał. Wręcz przeciwnie, był człowiekiem doskonale beztroskim. W wieku lat trzydziestu ośmiu, prawie trzydziestu dziewięciu zakamieniały kawaler, rozstający się co jakiś czas z kolejnymi damami serca – zawsze przy tym potrafił tak pokierować biegiem spraw, że damy były pewne, iż to one porzucają tego cholernego konika polnego, niezdolnego do stworzenia prawdziwego związku dwojga ludzi. Zawodów miał kilka i uprawiał je w zależności od fanaberii. Skończył kiedyś psychologię i nawet kilka kursów uprawniających go do prowadzenia psychoterapii grzebanie w ludzkiej psychice (o ile nie była jego własna) uznał jednak za dość nudne i wolał zatrudniać się jako dziennikarz, ochroniarz, pomocnik mechanika samochodowego, pracownik wysokościowy (umiał się wspinać i bywał incydentalnie ratownikiem GOPR), sezonowy zrywacz winogron w krajach południowej Europy i tak dalej. Lubił też od czasu do czasu popracować na morzu, przez dwa lata nawet, polecony przez ciotkę Biankę znajomemu kapitanowi, pływał po Karaibach jako bosman na sporym żaglowcu wożącym bogatych nygusów z różnych krajów Europy i Ameryki. W życiorysie notował niezupełnie dokończone studia w Wyższej Szkole Morskiej, miał więc jakie takie pojęcie o nawigacji – dowiedziawszy się o tym, kapitan chętnie się nim wyręczał i praktycznie przez półtora roku Adam prowadził wesoły statek samodzielnie, podczas gdy dowódca zażywał wczasu na pokładzie wśród pięknych pasażerek. Porzuciwszy Karaiby jakieś trzy lata temu, Adam zarabiał i to nieźle w miejscowym oddziale telewizji, robiąc newsy, do których miał nosa, oko i wyczucie. Szefowie byli z niego zadowoleni, Warszawa chętnie brała jego materiały, zwłaszcza że z każdego drobiazgu umiał zrobić mały show. Rzecz jasna, z sobą w roli głównej. Koledzy przepowiadali mu rychły skok do stolicy, gdzie byłby ozdobą głównych wydań Wiadomości i Panoram, ewentualnie mógłby zabłysnąć w TVN 24. Uśmiechał się na takie przepowiednie i nic nie mówił, po pierwsze bowiem wiedział, jak mało wyrywna jest Warszawa do zatrudniania reporterów z terenu, po drugie zaś – był właśnie na etapie lekkiego znudzenia zawodem, który, pozornie szalenie atrakcyjny, przy bliższym poznaniu wydał mu się raczej monotonny. Powoli zaczynał się zastanawiać nad jakąś życiową zmianą, nie dojrzał jednak jeszcze całkiem do podejmowania jakichkolwiek decyzji. Nie spędzało mu to bynajmniej snu z powiek, a na myśl o rozpoczęciu kolejnego nowego życia czuł miłe podniecenie.
Tak więc wrażenie, które odniosła Zosia, było po prostu wynikiem świeżo przez niego otrzymanej wiadomości. Wszyscy bywamy posępni, kiedy nagle dowiadujemy się o zejściu naszej ulubionej starej ciotki.
Stara ciotka – za życia, oczywiście – uwielbiała bratanka, z całych sił starając się nie okazywać mu tego. Zwłaszcza że miała go za wałkonia, którego koniecznie trzeba zresocjalizować. Jak gdyby nie docierało do niej, że Adam robi dokładnie to, co ona sama robiła przez całe życie.
– Jesteś mężczyzną – stwierdziła fakt niezbity mniej więcej dwa miesiące temu, podobnie jak stwierdzała to przy każdym niemal spotkaniu. – Mężczyzna powinien w życiu robić coś pożytecznego. Coś dla ludzkości. A ty wciąż zachowujesz się jak pięciolatek, który zgubił drogę w krzakach i usiłuje dojść dokądkolwiek. Kiedy ty wreszcie dorośniesz?
– Nigdy, cioteczko – odrzekł stanowczo. – Zamierzam brać z ciebie światły przykład i nie dorosnąć nigdy. Piotruś Pan to przy mnie stary grzyb. Podobnie jak przy tobie. Czy mogę dolać ci kropelkę?
Tu artystycznie znieruchomiał z ręką zawieszoną nad kieliszkiem ciotki. Ręka trzymała butelkę doskonałego Hennessy, który przywiózł na jej dziewięćdziesiąte trzecie urodziny. Bianka uważała, że nic tak nie konserwuje jak słuszna dawka koniaczku przyjmowana regularnie – najlepszym dowodem angielska królowa babcia.
– Tylko kropelkę. No przecież nie taką małą. Adam, ja mówię serio. Zrób coś ze sobą. Mam wrażenie, że marnujesz życie na duperele.
– A ja wprost przeciwnie – odparł łagodnie. – Poza tym, co masz na myśli, droga ciociu, mówiąc, żebym coś ze sobą zrobił? Przecież ja stale coś ze sobą robię. Myję się co rano i wieczorem też, golę, czasem nawet dwa razy dziennie jeśli okoliczności wymagają, ubieram się w jakieś szaty, pożywiam swe ciało pierogami i pizzą w różnych bufetach…
– No właśnie – prychnęła ciotka wzgardliwie. – Pierogami w bufetach! Z mikrowelek! Zmarnujesz sobie wątrobę. O ile dziennikarze telewizyjni w ogóle mają jeszcze wątroby. W co wątpię. Powinieneś się ożenić, Adasiu. Znaleźć sobie miłą, spokojną, inteligentną, sympatyczną, gospodarną, kulturalną…
– Najlepiej żeglarkę ze stopniem co najmniej sternika – wtrącił Adam, pękając ze śmiechu. – A potrafi ciocia wymienić te wszystkie cechy jeszcze raz? Bo ja już przy trzeciej się pogubiłem. Poza tym takich nie ma. Musiałbym ożenić się z kilkoma naraz, a u nas to się nazywa bigamia i jest karalne…
– Przestań, Adam – fuknęła starsza dama. – Te cechy się wiążą. Jakbyś się raz sprężył, to byś sobie taką znalazł!
– Zapomniała ciocia dodać, że musi być piękna, najlepiej modelka…
– Właśnie że niekoniecznie. Wam, młodym wydaje się, że najważniejsze u kobiety są nogi!
– I biust, cioteczko!
– Właśnie. I biust. No więc przyjmij do wiadomości, młody obiboku, że nie. Najważniejszy jest mózg. Zupełnie tak samo, jak u facetów. Chyba że potrzebujesz kobiety wyłącznie do celów łóżkowych, a w takim przypadku powinna ci wystarczyć dmuchana lala!