37837.fb2
– Czego się drzesz?! – wrzasnęła oburzona.
– Przepraszam. Już się nie drę. Cioteczko, uważaj, co będę do ciebie mówił. Patrz mi na usta: żenię się. Z Zosią. Zosia tu siedzi. Widzisz to? Rozumiesz, co mówię?
– Coś ty powiedział?
– Pobieramy się. Wychodzimy za siebie. Czy zechcesz być naszą druhną? To znaczy, naszym świadkiem? Chcemy wziąć cichy ślub. Najlepiej w Międzyzdrojach.
– W kościele Piotra Apostoła!
– Nie, cioteczko. W urzędzie. Czy to ma jakieś znaczenie?
– W zasadzie nie ma. To znaczy, jak dla kogo. Zosiu, naprawdę wychodzisz za niego?
– Naprawdę, ciociu.
– Matko Boska, chyba jakąś modlitewkę zmówię, jak nie mówiłam żadnej sześćdziesiąt lat… I zamieszkacie tutaj?
– Takie mamy plany…
– Adam! Nie mam słów, naprawdę, taka jestem szczęśliwa! A macie już jakiś patent na to pożyteczne? Bo jeśli nie, to może da się obalić taki testament. Albo coś się wymyśli. Razem wymyślimy.
– Mamy patent, ciociu.
– Mój Boże, to po prostu cud! Bianka była jednak mądrą kobietą. Zosia od razu mi się podobała. Już wtedy, na sylwestra. Dzieci będziecie mieć?
– Czternaścioro.
– Od razu?
– Od razu.
Ciotka Lena ryknęła śmiechem doprawdy marynarskim, po chwili jednak coś do niej dotarło i śmiech zamarł na jej ustach, które samoczynnie złożyły się w ciup.
– Ciocia się domyśla?
– Te dzieci, co tu były?
– Tak. Myślimy o założeniu rodzinnego domu dziecka. Czy zdaniem cioci to jest wystarczająco pożyteczne, żeby nam panowie kapitanowie dali dom?
Lena siedziała oszołomiona, choć jej umysł już pracował. Rozważała wszelkie za i przeciw, zastanawiała się, czy ona sama wytrzyma taką liczbę dzieci pod jednym dachem, czy wytrzyma to Azor, w końcu doszła do wniosku, że potrzebuje trochę dodatkowych informacji.
Zosia, która miała temat opanowany do perfekcji, w miarę wyczerpująco opowiedziała jej, jak sobie wyobraża życie z czternaściorgiem dzieci, nią, Leną w charakterze zbiorowej cioci – babci, Azorem jako psichoterapeutą (tak to nazwała na roboczo, wywołując szczerą radość Leny) oraz Adamem i sobą na etatach „rodziców”.
Lena słuchała uważnie. Początkowo trochę się wystraszyła, ale coraz bardziej podobała jej się ta idea. Ostatecznie… chyba że…
– Tylko… to nie są dzieci… tego… z poprawczaka? Przestępcze? Bo to bym się trochę bała jednak…
– Nie, nie z poprawczaka. Z normalnego domu dziecka. Tylko że, wie ciocia, one też są z rodzin patologicznych. Większość ma rodziców, którzy się ich nie chcą wyrzec na dobre i dlatego, na przykład, nie można ich adoptować. Oni nie są przestępcami, ale na pewno są pokręceni, wszyscy.
Lena podjęła męską decyzję.
– No cóż, skoro są pokręceni, to się ich tu będzie odkręcać. Uważacie, że mogę wam się przydać, dzieci?
– Cioci pomoc będzie po prostu nieoceniona.
– Rozumiem. Dobrze. Zosiu, smaż te naleśniki, tu masz patelnię, tu masło, naleśniki tylko na maśle, nie wiem, czy wiesz. Adaś, pomóż jej. Ja muszę zatelefonować.
Podreptała do stoliczka, gdzie stał nowoczesny telefon bezprzewodowy, prezent od Adama na Gwiazdkę. Złapała słuchawkę, wybrała numer i podjęła marsz od ściany do ściany. Adam patrzał z głęboką ulgą, jak bezradna staruszka, w którą najwyraźniej zaczynała przeistaczać się Lena, zmienia się na powrót w energiczną choć leciwą żeglarkę, kapitana Dorsza. Lena tymczasem donośnym głosem zwoływała trzech kapitanów na natychmiastową naradę do Lubina.
– No to co, żeście wczoraj byli? Zaszły nowe, niespodziewane okoliczności. Antoś, nie margaj, tylko weź tego swojego grata, jeśli jeszcze chodzi, a jak nie, to taksówkę na mój koszt! Z Międzyzdrojów będzie mnie stać, żeby ci postawić taksówkę, harpagonie…Nie sam, tylko podjedź po Jurka i Bronka! Wszystko wam powiem, jak przyjedziecie… Korzystne, jasne, że korzystne. Czekaj, może by i tego mecenasa ściągnąć?…
– Mecenasa za szybko – podpowiedział Adam.
– Jakie za szybko? Antoś, jeśli będziesz miał mecenasa po drodze, to i jego przywieź. Ale nieobowiązkowo. Wy trzej macie być koniecznie! Już nic więcej nie mówię, tylko czekam! Ciasto po drodze jakieś kupcie i chleba w „Rogaliku”… Czekam!
Odłożyła telefon i uśmiechnęła się do Zosi i Adama.
– Ależ on jest męczący, ten Antoś. Głuchy jak pień, trzeba do niego wrzeszczeć. Tak normalnie jest łatwiej, bo on widzi, co się mówi, a przez telefon to męczarnia. Zanim przyjadą, zjemy naleśniczki. Mój Boże, kto by to pomyślał… dom dziecka…
Trzej kapitanowie nadjechali w ciągu niecałej godziny, niestety, bez mecenasa. Lena i jej goście siedzieli już od dawna przy herbacianym stole umiejscowionym w obszernym wykuszu okiennym z obłędnym widokiem na zachodnią stronę i pogrążeni byli w omawianiu szczegółów planowanego przedsięwzięcia. Na szczęście Lena nie pytała o żadne osobiste szczegóły, przyjęła po prostu, że Zosia i Adam się kochają – nie spieszyli zatem z informowaniem jej o rzeczywistym charakterze ślubu.
Kapitanowie oddali ciotce zakupy, ciotka dorobiła herbaty i zwiększony skład zasiadł do narady. Lena natychmiast przydzieliła sobie rolę prezesa zgromadzenia.
– Panowie – zaczęła uroczyście i z dużą uciechą, albowiem bardzo lubiła być słuchaną przez męskie gremia. – Poprosiliśmy tu panów w sprawie, jak się domyślacie, wielkiej wagi. Mianowicie nasz drogi Adam postanowił wejść w związek małżeński z tu obecną Zosią. Chcieliby zamieszkać w tym domu…
Tu artystycznie zawiesiła głos. Łysy kapitan Sieńko natychmiast to wykorzystał.
– Chwileczkę, moja droga Leno, przepraszam państwa najmocniej… jednakowoż jest jeszcze jeden warunek w testamencie świętej pamięci Bianki, warunek sine qua non objęcia w posiadanie spadku po nieboszczce…
– Muszę sobie zagwarantować w testamencie, żeby nikt nigdy nie mówił o mnie „nieboszczka” – przerwała mu Lena. – Cóż to za okropne słowo. Nawet po śmierci by mnie denerwowało. Kochany Antosiu! Kochani Jurku i Bronku! Naprawdę uważacie, że nie pamiętaliśmy o tym warunku? Myślicie, że kazałabym wam się tłuc do mnie w takim tempie, gdybyśmy nie mieli planów na przyszłość?
– Wiedziałem – odezwał się sędziwy Bronek. – Wiedziałem, że ona cię wkręca. Pewnie nie wiesz, co to znaczy „wkręca”, przyjacielu?
– Wiem, co to znaczyło do tej pory – wzruszył ramionami równie sędziwy Antoni. – I domyślam się, co może znaczyć w języku twoich prawnuczków, aczkolwiek nie rozumiem, jak ty możesz z nimi wytrzymać. Strasznie pyskate dzieci. Wrabia mnie, tak? Trzyma asa w rękawie i się puszy, tak? Pokaż karty, Leno. Sprawdzam!
– Dom dziecka – powiedziała Lena z błyszczącymi oczami.
Kapitanowie siedzieli jak przymurowani i nie reagowali, uznała więc, że musi rozszerzyć informację.
– Rodzinny dom dziecka – powiedziała dobitnie. – Będziemy tu zakładać. Jakieś czternaście sztuk, tych dzieci. W różnym wieku. Czy to w waszych oczach spełnia warunki testamentu Bianki?
Kilkanaście następnych dni – oczywiście tych wolnych od pracy w domu dziecka „Magnolie” – Zosia spędziła głównie w samochodzie. Tak jej się przynajmniej wydawało. Uznali wspólnie z Adamem, że nie należy tracić już więcej czasu i jak najszybciej przygotować sobie formalny grunt pod nowe życie.
Zaczęli od Stosownej Instytucji Powiatowej, w której zgłosili chęć założenia rodzinnego domu dziecka na terenie tegoż powiatu.
– Aha – powiedziała chłodna piękność za biurkiem. – Rodzinny dom dziecka. Czy państwo na pewno wiedzą, co państwo mówią?