37837.fb2
– Mam mieć. Na razie tego nie ogłaszam. News o domu też chwilowo ściśle tajny. Sonduję grunt. Pod dom, nie pod żonę.
– Znam ją?…
– Raczej nie. To jej pomysł, ona pracuje w domu dziecka, którego nie znosi. I mówi, że domy dziecka należałoby wysadzić w powietrze co do jednej sztuki. Te zwyczajne.
– Ma rację. Co więcej, wszyscy to wiedzą. Te domy to czysta patologia. Ludzi, którzy chcą z nich zabierać dzieci i zakładać takie rodzinne, jak ty, powinno się na rękach nosić.
– Miałem takie samo wrażenie. Instynktownie. Ale nikt mnie nie chciał brać na ręce, nawet tak jakby przeciwnie. Wiesz coś o tym?
– No wiem, robiłam ten reportaż. To znaczy wiem, że istnieje u nas takie zjawisko, ale za Boga nie potrafię sobie wytłumaczyć, dlaczego. Słuchaj, Adam, na Dolnym Śląsku takie rodzinne domy wyrastają jak grzyby po długotrwałych deszczach, w innych regionach jest różnie, a u nas ludzie czekają po kilka lat, żeby im się władze zgodziły.
– Nie będę czekał kilku lat, nie mam cierpliwości.
– Znam taki przypadek, gdzie starosta powiatu ogłosił przetarg na prowadzenie rodzinnego domu dziecka, masz głowę? Po tym, jak ludzie wpakowali mnóstwo forsy, swojej, rodziców i przyjaciół, że nie wspomnę o kredycie bankowym, w remont rudery, z której zrobili fajne miejsce do życia. Oprócz nich nie było nikogo chętnego, ale co im starostwo krwi napsuło, to napsuło. Starosta otwartym tekstem powiedział, że po jego trupie ten dom powstanie. No i nie ma starosty, a dom funkcjonuje. Dwa lata o niego walczyli. Gdzie chcesz to robić?
– Ciotka zostawiła mi w spadku dużą chałupę w Lubinie, wiesz, nad Zalewem, pięknie położoną. Tak sobie pomyślałem, że co się będzie miejsce marnować, Zosia, moja… narzeczona, miała ten pomysł, spodobał mi się. Mam już dosyć telewizji, ale o tym też na razie nie rozpowiadaj, proszę.
– Proszę bardzo, jak chcesz. Ale życzę ci szczęścia, młody kolego.
– Dziękuję ci, stara koleżanko. Nie wylewaj mi tych fusów na kolana, proszę cię. Powiedziałem to czule.
– Chyba że czule. Słuchaj, gdybyś miał jakieś kłopoty, to może by pospieszyć z jakąś odsieczą? Nie na zasadzie: „a to świnie, dać im popalić!”, tylko tak jakoś: „słyszałam, że na waszym terenie powstaje nowy rodzinny dom dziecka, co za cenna inicjatywa, rozumiem, że starostwo pomoże”, a dopiero w podtekście – a jak nie pomoże, to damy wam popalić? Co, Adasiu?
– No wiesz, jakby już nie było wyjścia… w dobrej sprawie wszystkie chwyty dozwolone…
– Jak powiedział Al Capone. Też tak myślę. Słuchaj, podrzucę ci argument, jakbyś chciał konkretami rzucać w urzędników. Bo nie wiem, czy wiesz, jak się różnią koszty utrzymania dzieci w normalnych domach dziecka i rodzinnych?
– Nie mam pojęcia, o tym programu nie robiłem. Zosia pewnie wie.
– Ach, Zosia. To uważaj: w normalnym dziecko kosztuje przeciętnie dwa i pół tysiąca. W domu małego dziecka trzy i pół. A ty na dziecko dostaniesz półtora. Miesięcznie. I z tym sobie musisz poradzić.
– No tak, na tyle liczyliśmy. Ale porównanie jest fajne, wykorzystam.
– Kiedy się będziesz zwalniał z fabryki?
– Dopiero jak wszystko będzie gotowe. Szkolenia, papiery, zaświadczenia, że się nadaję. Pani Paproszkowska się ucieszy, ona mnie nie lubi, bo jej pyskowałem kilka razy.
– A to cię nie lubi, faktycznie. Ona lubi, jak jej się patrzy w oczy i pyta o zdanie. Pytałeś ją o zdanie?
– Boję się, że nie.
– Uuuu, zero dyplomacji. Podobno w Rzeszowie kilka osób sczyściła z ekranu właśnie z tej przyczyny. Za bardzo były przemądrzałe te osoby.
– Coraz bardziej utwierdzam się w słuszności mojej decyzji.
– Nie będzie ci żal?
– Chyba nie. Patrz, w takim domu dziecka będę sobie mógł być dowolnie przemądrzały…
Haneczka Zierko zostawiła odłogiem swoją kawę i patrzyła na Zosię jak na dziwo nie wiadomo skąd.
– Już się tak nie gap strasznie, musiałam komuś powiedzieć, bo chyba bym pękła – westchnęła Zosia i pomieszała łyżeczką w filiżance. Siedziały w okrągłej kawiarni na dwudziestym drugim piętrze okrągłego wieżowca Żeglugi, zwanego słusznie Termosem, i oglądały zachód słońca nad Szczecinem. Niezły był, ale tam w Lubinie powinny być lepsze.
– Boże jedyny, to ty wtedy w Krakowie nakłamałaś i uciekłaś…
– Ty byś na moim miejscu wydała komunikat, że oświadczyłaś się facetowi, a on twoje oświadczyny odrzucił?
– No, prawda. Ale trzeba było mu się oświadczyć dzień później, fajne koncerty straciłaś.
– Nie miałam głowy do koncertów, Haneczka, coś ty… Ja wtedy o mało nie umarłam ze wstydu.
– To przecież mówię, było poczekać jeden dzień. Ty się w nim naprawdę wcale nie kochasz, czy tylko tak szklisz koleżance?
– Trochę naprawdę, a trochę chyba szklę. Ale bardziej naprawdę. Nie, nie wiem. Tak czy inaczej, dla niego to jest tylko układ handlowy, no, może nie handlowy, tylko taki… życiowy. Nie będę mu się przecież narzucać. On mnie na pewno lubi, bo inaczej by się w to nie pchał, ale faktem jest, że beze mnie nie dostałby tego domu.
– Nie będzie przecież w tym domu spoczywał na laurach! Jak na moje wyczucie, pakujecie się w niezły kocioł. A co ty jesteś taka zajadła na te dzieci? Nie możesz sobie wymyślić innej fuchy?
– Mogem, ale nie chcem. Powołanie mnie pcha, czy jak tam się to nazywa.
– Natręctwo…
– Myślisz, że to nerwicowe?
– A może niespełnienie? Z facetami ci nie wyszło i dobrowolnie pchasz się w kamieniołomy, żeby sobie zrekompensować?… Przepraszam, że ja tak dosłownie…
– Nic nie szkodzi. Możliwe, że masz rację, chociaż chyba nie do końca. Boże, ostatnio trudno mi wytrzymać samej z sobą. Dzieci coś zauważyły i mówią, że ciocia to chyba ma kłopoty. Powiedziałam im, że mam kłopoty egzystencjalne, nie zrozumiały i dały spokój. Twoim zdaniem jak ja się powinnam ubrać na ten ślub?
Ślub odbył się piątego czerwca w Urzędzie Stanu Cywilnego w Międzyzdrojach właściwie bezproblemowo. Zosia zawiadomiła swoich rodziców, ale, zgodnie z jej przewidywaniami, przysłali tylko list z życzeniami szczęścia. Z listu biło przekonanie, że żadnego szczęścia osiągniętego dzięki postępowaniu wbrew woli ojca i matki nie będzie i być nie może, a nawet byłoby niesłuszne, gdyby było. Zosia list przeczytała, podarła, wyrzuciła do kosza i tylko trochę zrobiło jej się przykro.
Gdyby Haneczka ze swoim zacięciem psychologa amatora to widziała, orzekłaby zapewne, że tu właśnie leży prawdziwa przyczyna Zosinej pasji do wychowywania cudzych dzieci. Skoro właśni rodzice jej się nie udali, to ciągnie ją do pracy z dziećmi, którym się rodzice nie udali o wiele bardziej.
Haneczka jednak przy tej scenie obecna nie była, dojechała dopiero na ślub. Zosia zaprosiła ją na wszelki wypadek, żeby mieć komu popłakać na ramieniu wieczorem.
Rodzice Adama zastanawiali się przez chwilę, jechać czy nie jechać, ostatecznie doszli do wniosku, że mogą nie mieć więcej takiej okazji… Izabela nawet uroniła kilka najprawdziwszych łez, kiedy Adam spokojnie krzywoprzysięgał przed urzędnikiem państwowym.
– Nie powiesz mi, Kostek, że to nie jest krzywoprzysięstwo – wyszeptała do męża, który o wiele lepiej maskował swoje prawdziwe uczucia i uśmiechał się łagodnie, chociaż w głębi duszy uważał, że Adam wiele traci, żeniąc się dla picu. Nie był też specjalnie pewien, czy jego kapryśny syn wytrzyma w postanowieniu bycia zawodowym ojcem wielodzietnej rodziny, bał się też trochę, że może kiedyś Adam skrzywdzi tę sympatyczną Zosię. A to by już było fatalne. Ta dziewczyna zasługuje na wszystko, co najlepsze, tak mu mówiło jego wyczucie ludzkiej natury. No a poza tym jest bardzo atrakcyjna, tak mu mówiła jego własna, męska natura. Oczywiście absolutnie nie trzyma obowiązujących standardów wagowych, ale obecnie obowiązujące standardy są idiotyczne. Ciekawe, czy Adam o tym wie? Do tej pory prowadzał się z panienkami i paniami w typie zdecydowanie anorektycznym. Młody osioł. Prawdę mówiąc, nie taki znowu młody, trzydzieści osiem lat… chyba. Konstanty nie miał głowy do cyfr. Izabela miała.
Na użytek trzech kapitanów, a właściwie czworga, skoro doliczymy Lenę, jednego mecenasa i jednego urzędnika państwowego oraz Haneczki (państwo Grzybowscy nie wiedzieli, czy jest wtajemniczona) odbyło się teraz małe przedstawienie pod tytułem „wszystkiego najlepszego na nowej drodze życia”, z kwiatami i szampanem, po czym całe towarzystwo kilkoma samochodami udało się do Lubina, aby w domu na klifie spożyć weselny obiad przygotowany wspólnie przez starą ciotkę i pannę młodą oraz jej przyjaciółkę. Lena stanęła na wysokości zadania, zwłaszcza że odkąd zamieszkała w domu Bianki, miewała z Adamem dość częste kontakty – jeśli oczywiście był akurat w kraju – i pokochała go jak własnego syna. To znaczy – gdyby miała własnego syna. Być może dlatego, kiedy już przyjezdne towarzystwo wyjechało, odpracowawszy sumiennie wszystkie toasty i okrzyki, a państwo młodzi udali się na pięterko – starsza pani poczuła nadzwyczajne wzruszenie – oto noc poślubna kochanego Adasia i tej miłej Zosieńki, mój Boże, jakie to piękne, jakie urocze, chociaż na pewno już sypiają ze sobą od dawna, teraz taki zwyczaj, ale mimo wszystko… ona sama z nieboszczykiem Stefankiem też nie byli bez grzechu, a jednak ta noc po ślubie… no po prostu dobra ciocia Lena omal się nie popłakała!
Cóż, nie miała prawa wiedzieć, że świeżuteńko poślubieni małżonkowie rozeszli się do dwóch różnych pokoi i wprawdzie nie śpią sami, ale z Zosią jest jej przyjaciółka Haneczka, a Adamowi wiernie dotrzymuje towarzystwa sapiący przez nos Azor…
Następne miesiące oznaczały dla Zosi i Adama nieustanną bieganinę po urzędach, składanie różnych podań, zaświadczeń, potulne poddawanie się urzędniczym przesłuchaniom i badaniom psychologicznym – a wszędzie, ku ich zdumieniu, traktowano ich jak natrętów i nikt nie zamierzał rzucać im pod nogi czerwonego dywanu. W miarę sympatycznie znieśli oboje trzytygodniowe przeszkolenie w ośrodku adopcyjnym, aczkolwiek w pewnym momencie Adam miał już dosyć zapewniania o nienaruszalności swojego postanowienia co do założenia rodzinnego domu dziecka, jak również o tym, że nie jest świnią i nie zrezygnuje znienacka z fuchy, wyrzucając dzieci na bruk. Kiedy Zosia, która nieźle zdążyła go poznać w trakcie tych wspólnych szkoleń i załatwiań, zauważała, iż zaczyna mu latać szczęka, kopała go delikatnie pod stołem, a gdy brakowało stołu, kładła mu rękę na ramieniu. Szczęka przestawała latać, a Zosia zastanawiała się, czy to wpływ jej kojącej osobowości, czy Adam sam z siebie umie się miarkować, trzeba mu tylko przypomnieć.
Adam w zasadzie umiał się miarkować, ale z czasem zauważył, że owe delikatne przypomnienia ze strony Zosi sprawiają mu przyjemność. W ogóle przebywanie w towarzystwie Zosi sprawiało mu coraz większą przyjemność, aczkolwiek nie w sensie męsko – damskim, w tym sensie bowiem wciąż był zwolennikiem opcji anorektycznej i to chwilowo wyłącznie w teorii. Praktykę na razie zarzucił, zaabsorbowany łączeniem pracy dziennikarskiej z tym całym bałaganem mającym go doprowadzić do całkowitego przewartościowania dotychczasowego życia lekkoducha.
Czasami zastanawiał się, czy na pewno dobrze robi, zrywając z przyjemnym życiem lekkoducha, ale, jak sam siebie przekonywał – klamka zapadła, nie można całe życie być chłopcem, trzeba coś po sobie zostawić, a poza tym Zosia już nazywała się Grzybowska…