37837.fb2 Dom Na Klifie - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 38

Dom Na Klifie - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 38

– Naprawdę ciocia nam stawia remont?

– To chyba dobry pomysł, nie? Ty się teraz lepiej, Adasiu, zastanów, skąd weźmiesz tyle łóżek! Szafek. Stolików do odrabiania lekcji. I musicie iść do szkoły, załatwić wszystkim przyjęcie do właściwych klas. Macie jeszcze mnóstwo roboty. Starsi będą jeździć do Międzyzdrojów, bo Cycuś i Mycuś to tu, do podstawówki pójdą. Ja wam powiem, dzieci, ja się doczekać nie mogę, kiedy wszystkich was tu zobaczę…

– Tylko jest jeden problem, ciociu. Cycka i Mycka matka nie chce nam dać.

– Jezus Maria! Dlaczego?! Gdzież im będzie lepiej niż tutaj? Przekonajcie ją jakoś, przywieźcie tu! Ja ją przekonam!

– Ale ona nie chce ze mną w ogóle gadać, ciociu – powiedziała Zosia ponuro.

– Jak to nie chce? Nie kocha własnych dzieci?

– Pewnie, że nie – zaśmiała się gorzko Zosia. – Moich dzieci przeważnie rodzice nie kochają. Przecież w ogóle by nie trafiły do domu dziecka, gdyby były komuś potrzebne.

– No tak, no tak… ale czekaj, dziecko, to u was nie są sieroty?

– Są, owszem, ale w mniejszości. Na cały dom może z siedem sztuk. Reszta ma rodziców albo opiekunów, tylko że im to wisi, tym opiekunom, że dzieci są u nas.

– Mój Boże, mój Boże, nie myślałam, że tak jest. Ten dom bez Cycka i Mycka… wiecie, ja tak naprawdę zawsze chciałam mieć dużo dzieci, ale nie mogliśmy z moim mężem, coś nam nie wychodziło, staraliśmy się całe lata na próżno. A jeszcze wtedy nie było takich chytrych metod probówkowych jak teraz. No, trudno, było, minęło, nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem. Ja tylko mam nadzieję, że wy planujecie jakieś własne? Co?

Starosta Marzena Ropuszek nie była zadowolona.

– Nie wiem, proszę państwa, czy to jest naprawdę taki doskonały pomysł…

Zosia zarumieniła się natychmiast.

– Uważa pani, że złym pomysłem jest stworzenie domu dla kilkunaściorga dzieciaków? Lepiej, żeby siedziały w bidulu i nie wiedziały, jak wygląda normalne życie?

– Państwo niepotrzebnie dramatyzują. Oczywiście, że rodzinne domy dziecka są korzystne. Niekoniecznie jednak na moim terenie. My tu mamy już dwa normalne domy dziecka. I wcale nie jestem pewna, czy potrzebny jest trzeci.

– Są jakieś normy na hektar? – zdziwił się uprzejmie Adam.

– Drogi panie, to wcale nie o to chodzi i pańska ironia jest jak najbardziej nieusprawiedliwiona. Ale państwo chcą, żebym ja wam ten wasz pomysł sfinansowała, prawda?

– Prawda. Może niekoniecznie pani, ale powiat…

– A skąd, pana zdaniem, ja mam wziąć na to pieniądze?

– Z budżetu powiatu, proszę pani.

– Łatwo pan dysponuje moim budżetem. Bo do budżetu pieniążki płyną szeroką strugą… same, jak wiadomo. Może jeszcze chce pan, żeby wam dać jakiś dom? Możliwie duży i wygodny?

– To nie będzie konieczne, dom posiadamy, jak już mówiłem.

– Ach, mówił pan coś takiego, rzeczywiście. No ale ja nie mam pieniędzy na utrzymanie tego domu. Ani, prawdę mówiąc, ochoty, żeby brać sobie na głowę odpowiedzialność za taki pasztet. Ja pana przecież nie znam. Nie wiem, czy pan nie jest przypadkiem jakimś cwaniakiem, hochsztaplerem, czy za rok pan nie ucieknie i nie zostawi domu z dziećmi na łasce losu…

Zosię rozzłościło takie konsekwentne ignorowanie jej osoby.

– Ja też tu jestem – warknęła. – Oboje mamy wszelkie wymagane szkolenia, świadectwa i certyfikaty! Dlaczego, pani zdaniem, mielibyśmy zostawiać dom na łasce losu? Uciekać od czegoś, co sami tworzymy?

Podczas kiedy pani Ropuszek z upodobaniem tłumaczyła Zosi, dlaczego nie może mieć w żaden sposób zaufania do kompletnie obcych osób, Adam sięgnął ręką do kieszeni, w której trzymał komórkę i ponaciskał kilka klawiszy, po czym wyjął rękę i włączył się do dyskusji.

Po raz trzeci międlili kwestię niemożności finansowania domu przez powiat, kiedy na biurku pani Ropuszek zadzwonił telefon. Pani starosta nacisnęła guzik głośnego mówienia i spojrzała wyniośle na swoich gości, dając im tym spojrzeniem do zrozumienia, że w sposób karygodny uniemożliwiają jej prawidłowe i efektywne pełnienie funkcji samorządowej.

– Tak, pani Kwiatkowa? Słucham.

– Telefon do pani, pani starosto. Ja przepraszam, że przeszkadzam w spotkaniu, ale telewizja dzwoni!

– Jaka telewizja znowu?

Pani Ropuszek starała się robić wrażenie osoby, do której codziennie dzwoni pięć do sześciu stacji telewizyjnych.

– Nasza, pani starosto, regionalna. Redaktor Filipowicz czy coś… nie zrozumiałam nazwiska, przepraszam, ze Szczecina w każdym razie. Połączyć panią teraz?

– Tak, proszę. Przepraszam państwa.

Pani Ropuszek wyłączyła głośne mówienie i podniosła słuchawkę do ucha. Tak na wszelki wypadek, gdyby chodziło o jakąś interwencję, na przykład w sprawie… nieważne, w jakiejkolwiek sprawie, którą starostwo ostatnio zawaliło… nie ma tego dużo, ale wiadomo, że dziennikarze tylko szukają dziury w całym…

Zosia i Adam spojrzeli po sobie. Filip wywiązywał się z obietnicy.

Pani Ropuszek zaczynała lekko zmieniać barwę, z bladobeżowej na jasnoczerwoną.

– No wie pan, panie redaktorze, ja jeszcze w zasadzie decyzji nie podjęłam, nie wiem, czy będę w stanie sfinansować taką inwestycję… Jak to nie inwestycję? Dla mnie to jest inwestycja… No, nieważne, nie kłóćmy się o słowa. Poza tym nie widzę sensu instalowania w powiecie trzeciego domu dziecka… Paaaanie redaktorze. Nie jesteśmy dziećmi. My nie. Jeśli to będzie naprawdę dobry dom, to mi zabierze dzieci z moich dwóch domów, a wtedy co ja zrobię? Pozamykam te domy? A to są miejsca pracy, ma pan świadomość?… Nie, ja jeszcze nie mówię nie. Ja jeszcze nic nie mówię… Proszę nie naciskać. Ja w swoim czasie podejmę właściwą decyzję. Do widzenia… A proszę, proszę dzwonić, ile pan tylko chce. Ja jestem przyzwyczajona do tego, że telewizja wywiera presję… Jak to nie wywiera? Właśnie pan wywiera… O czym pan mówi? Jakie podwyżki? Do widzenia!

Adam skrzywił się, oczy Zosi lekko się zaokrągliły. Wygląda na to, że pani starosta Ropuszek nie uległa służbowemu wdziękowi Filipa. Niestety.

Gorzej. Pani Ropuszek rozszyfrowała podstęp.

– Panie Grzybowski. Czy pan mnie uważa za dziecko? Przecież ja pana doskonale znam. Pan pracuje w telewizji, prawda?

– Właśnie się zwalniam i będę zakładał rodzinny dom dziecka, pani Ropuszek.

Zosia podziwiała zimną krew swojego męża. Nawet mu powieka nie drgnęła.

– Do mnie się mówi „pani starosto” – pouczyła Ropuszek.

– Tak jest, pani starosto. Już będę wiedział. No to jaka jest pani decyzja w sprawie rodzinnego domu dziecka Zofii i Adama Grzybowskich?

– Mnie obowiązują przepisy, wie pan o tym? Pański kolega próbował mnie zastraszać, coś tam mówił o podwyżkach w moim urzędzie, ale ja się z wszystkich podwyżek, proszę pana, mogę uwidocznić. Urzędnicy nie mogą pracować za pięć groszy. A co do domu dziecka, to ja się muszę poważnie zastanowić, czy nie powinnam przeprowadzić konkursu. I chyba tak zrobię. Nawet przepisy mnie obligują w tym temacie.

– Jakiego konkursu? – nie zrozumiał Adam.

– Konkursu na prowadzenie domu dziecka. Każdy dom dziecka, również rodzinny, musi mieć dyrektora, prawda? Pan myślał, że to takie proste, nie ma pan co z pieniędzmi zrobić, to zakłada pan dom dziecka i wydaje się panu, że tak z klucza będzie pan nim mógł kierować? Rozpisze się konkurs w powiecie, proszę pana. Nie rozumie pan? Dyrektor zostanie wyłoniony w drodze konkursu. Może pan do tego konkursu stanąć, ale nie gwarantuję, że pan wygra.

Pani starosta poczuła się panią ringu i powiodła zwycięskim spojrzeniem po otoczeniu. Otoczenie, nie da się ukryć, nieco zgłupiało.

– A jeśli nie wygram tego konkursu – zaczął powoli i z namysłem Adam, a pani Ropuszek zaczęła tryumfalnie kiwać głową, jakby ją chciała sobie oderwać od kadłuba. – Jeśli go nie wygram, to ten, co wygra zostanie nowym mężem mojej żony? Bo to przecież ma być rodzinny dom dziecka. Pani rozumie, tatuś, mamusia i dzieci. No i taki drobiazg jeszcze – ten dom jest mój. Prywatny. Więc jak pani chce wpakować mi do niego jakiegoś dyrektora?

Zosia nie wytrzymała i prychnęła zdrowym śmiechem. Pani Ropuszek nie zrozumiała powodu tej niestosownej wesołości.