37837.fb2 Dom Na Klifie - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 4

Dom Na Klifie - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 4

– Matko Boska! Ciociu! W twoim wieku! Skąd ty w ogóle znasz takie określenia?

– Nie wiem, skąd. Gdzieś mi się o uszy obiły. A co, uważasz, że mi nie przystoją? Że jestem za stara?

– No nie, to nie jest nawet kwestia lat, tylko… ciocia rozumie… jako czcigodna dama…

– Jakbym była czcigodną damą, to by mnie dawno mewy zjadły gdzieś w okolicach Hornu, albo wiesz, był taki jeden sztorm na Azorach…

O sztormie na Azorach Adam wiedział wszystko od wielu lat, ale poświęcił się i posłuchał jeszcze raz, zadowolony, że ciotka odczepiła się chwilowo od sprawy jego małżeństwa. Miał świadomość, że tylko chwilowo, bowiem starsza pani coraz częściej dawała wyraz swojej trosce o jego przyszłość. On sam też się czasem zastanawiał nad tą sprawą, ale raczej niezobowiązująco. Postanowił najpierw dojść wieku lat czterdziestu, a potem ewentualnie rozejrzeć się dookoła za osobą, z którą mógłby związać swoje losy. O ile, oczywiście, nie okazałoby się to nazbyt fatygujące. Poza tym, jak on, na litość boską, ma się do tego zabrać, casting ogłosi czy co?

Podniósł kiedyś tę kwestię po którymś piwie w ulubionej tawernie, kiedy opijali kolejne urodziny jego przyjaciela Miraszka. Miraszko, w przeciwieństwie do niego, skończył Wyższą Szkołę Morską summa cum laude i teraz pływał po morzach i oceanach świata, ostatnio jako pierwszy oficer. W rodzinnym mieście bywał raczej rzadko, ponieważ rejsy miewał kilkumiesięczne. Zanim jednak zaczął na dobre pływanie na polskich statkach pod egzotycznymi banderami typu Wyspy Dziewicze, Antigua i Barbuda, a ostatnio Vanuatu – wstąpił w związek małżeński z koleżanką z roku, ale z innego wydziału; on studiował na nawigacji, jego Halinka zaś na eksploatacji portów. Halinka natychmiast po ślubie puściła eksploatację portów kantem; w rzeczywistości podjęła swego czasu studia w nadziei, że na tej męskiej uczelni na pewno znajdzie sobie jakiegoś odpowiedniego młodzieńca, którego uczyni swoim mężem. Oczywiście, naiwny Miraszko był pewien, że to on ją wybrał, a ona, mądra dziewczynka wcale nie zamierzała mu ujawniać prawdy. Jako żona marynarza sprawdzała się znakomicie, naprawdę zakochana w swoim przystojnym oficerze i znajdująca przyjemność w dopieszczaniu mu domu, chowaniu dwójki ślicznych dziateczek i permanentnym czekaniu na jego przyjazd. Widać odpowiadała jej rola Penelopy.

Adam wcale nie był pewien, czy chciałby mieć za żonę Penelopę. Wprawdzie doceniał wierność i przywiązanie jako cechy ze wszech miar pozytywne, jednak wydawały mu się one nieco – jakby tu powiedzieć – niewystarczające. Nie mówił tego, oczywiście, Miraszkowi, zwłaszcza że przepadał za Halinką i jej wielodaniowymi przyjątkami dla przyjaciół – ale co myślał, to myślał. Miraszko i tak wiedział, co go dręczy, miał bowiem zacięcie psychologa amatora.

– A ty w ogóle wiesz, z kim chcesz się ożenić? – zapytał go przy trzecim z kolei dużym guinessie. – Pomijając to, że w ogóle nie chcesz.

– Na razie nie chcę – poprawił go Adam. – Za jakiś rok z kawałkiem może będę chciał. Facet czterdziestoletni przy mamusi…

– Jesteś przy mamusi? Przecież mieszkasz osobno.

– Niby tak, ale właśnie wraca z wojaży właściciel i chce, żeby mu udostępnić mieszkanie. A właściwie, żeby mu je oddać na zawsze, chyba mu Celina doniosła, że ostatnio była u nas policja w sprawie zbyt głośnego zachowania się uczestników bankietu.

Miraszko zachichotał. Bywał kilkakrotnie na spontanicznie organizowanych bankietach, które urządzały Adamowi jego koleżanki redaktorki. Mieszkanie Adama doskonale się do celów rozrywkowych nadawało, stanowiło bowiem część starej willi na Pogodnie, przy ulicy Bajana. Willa stanowiła własność niejakiego Wilhelma Wyszyńskiego, który to Wilhelm przeważnie przebywał raczej w Vaterlandzie, w okolicach Monachium, gdzie rezydowała rodzina jego nieboszczki matki. Na Bajana pozostawała Celina Kropopek, gospodyni i pilnowaczka posesji zajmująca pokój z mikroskopijną kuchenką i jeszcze mniejszą imitacją łazienki, oraz aktualni lokatorzy aneksu mieszkalnego od strony podwórka. Przeważnie byli to pracownicy telewizji, którzy niekrępujące mieszkanko przekazywali sobie z rąk do rąk niczym cenny skarb – w miarę jak sami porastali w piórka i przestawali potrzebować sublokatorki.

– Upodliliście się i narobiliście hałasu?

– Dopiero jak Elka dźwiękówka chciała chodzić po dachu oranżerii, wiesz, tej szklarenki. Strasznie się uparła, no i wlazła. I dach się pod nią załamał.

– Coś ty, przecież ona jest szczuplutka jak gałązka…

– Tańczyła oberka z przytupem. O mało zawału nie dostałem, myślałem, że będę ją wyciągał pokrajaną na paseczki. Ale nic jej się nie stało, tyle że hałas rzeczywiście był, jak się to całe szkło posypało. No i przyjechali policjanci, łaska boska, że znajomi Ilonki Karambol, a Ilonka też z nami wtedy była. Wypili po pół piwa i pojechali dalej. Natomiast Pokropek się zjadowił, no i nadonosił. Wiluś twierdzi, że ma już dosyć obrzydliwych rozrabiaczy z telewizji. Uważasz, że jestem obrzydliwy?

– A co mnie to obchodzi, ja już mam żonę.

– No właśnie, a ja nie. W dodatku wcale mi się do tego miodu nie spieszy. Tylko że stale mi ktoś przygaduje, a to ciotka, a to ojciec, a to matka. Boże, a teraz jeszcze naprawdę będę musiał z nimi zamieszkać, zanim znajdę sobie coś równie przytulnego jak Bajana dwa a. Nie masz na oku jakiegoś mieszkania?

– Mam własne.

– Idź do diabła.

Tego dnia Adolf Seta przesadził.

Tak to jest, kiedy osoby nienawykłe do myślenia próbują coś wykombinować. Adolfik zaś gorąco pragnął wykombinować coś takiego, po czym pani dyrektor Hajnrych – Zombiszewska znienawidzi go i zapragnie oddalić od siebie na zawsze. Nie brał pod uwagę, że Aldona już go nienawidzi oraz że im bardziej go nienawidzi, tym bardziej chce mieć go przy sobie, aby dawać mu wycisk. Do tak wyrafinowanych kombinacji myślowych znękany umysł młodego Sety nie był zdolny.

Najchętniej po prostu by ją zabił, a ponieważ był na etapie „Winnetou” (nikt poza nim nie chciał tej powieści wypożyczać ze szkolnej biblioteki), rozmyślał o posłużeniu się łukiem i strzałami, względnie nożem myśliwskim. O posiadaniu noża myśliwskiego nie było co marzyć, postanowił zatem spróbować wariantu z łukiem. Do sporządzenia łuku potrzebny był kawał tęgiego drewna, najlepiej gruby kij leszczynowy – kij należało wyciąć, do tego z kolei najlepszy byłby nóż myśliwski…

Adolfik był bliski czarnej rozpaczy.

Bez noża myśliwskiego nie da rady uczynić ani jednego kroku naprzód.

– Cześć, hitlerek. Czego jęczysz, sieroto?

Adolf podniósł oczy i zobaczył nad sobą złowrogą postać Remigiusza Maślanki, siedemnastolatka ze swojej grupy, ulubieńca pani dyrektor, rosłego brutala z małpią szczęką, czółkiem kretyna i oczkami złośliwego gnoma. Remigiusz Maślanko podobnie jak pani dyrektor nienawidził wszystkiego i wszystkich, dzięki czemu nawiązała się między nimi pewna nić porozumienia, co zresztą nie przeszkadzało im nienawidzić się również nawzajem – przy czym cwany Maślanko udawał słodkie niewiniątko, a pani dyrektor udawała, że wierzy w tę kreację.

Tym razem Maślanko niczego nie udawał. Stał w pozie swobodnej nad nieszczęsnym Adolfem, skurczonym w kącie pokoju za kanapą (tam sobie lubił czasami podumać) i wyraźnie czekał na odpowiedź. Adolf nie odpowiedział, bowiem z jego doświadczenia wynikało, że niezależnie od tego, co odpowie i czy w ogóle odpowie – i tak dostanie kopa.

Maślanko, istotnie, miał to w planie, chciał się jednak troszkę nad tym małym, parszywym pomiotem (określenie pani dyrektor w chwili szczerości) poznęcać. Nachylił się nad nim, wlepił weń małe, przerażające oczka i ponowił pytanie:

– Czego jęczysz, gnoju? Brzuch cię boli?

Adolf skurczył się w sobie jeszcze bardziej i zmilczał.

– Za dużo zeżarłeś na obiad, śmieciu. Powinieneś teraz puścić pawia, to się lepiej poczujesz. Co ty na to?

Adolf nadal nie odpowiadał, wobec czego Maślanko wymierzył mu solidnego kopniaka, trafiając w lewą łydkę. Łydka nosiła jeszcze ślady siniaków od poprzednich wyczynów Maślanki i jego kolegi Jurka Wysiaka, zabolało więc dotkliwie, mimo to Adolf nawet się nie poruszył.

– Rzygaj, skurwielku. Ale już.

Adolf starał się nie myśleć, co będzie dalej, instynktownie przewidując kolejnego kopa w wątpia, skulił się do granic możliwości i usiłował chronić wszystko, co się dało. Niewiele jednak się dało. Maślanko lewą ręką złapał go za obie dłonie, splecione kurczowo w obronie żołądka i podniósł z podłogi, prawą, zwiniętą w pięść wymierzając potężny cios w splot słoneczny.

Odniósł sukces.

Adolf puścił pawia prościutko na swoją kanapę, przykrytą nową narzutą z dobroczynności, zieloną w żółte pasy.

– Co się dzieje?

Wychowawca Krapsz stał w drzwiach pokoju, gotów do interwencji. Niestety, brak mu było wiedzy potrzebnej, aby interweniować z sensem. Podejrzewał to i owo, ale nie mając pewności, nie mógł zrobić nic.

– Młodego ruszyło, panie wychowawco. Chiba za dużo zjadł na obiad tego bigosu, on jest strasznie żarłoczny. Ja mu chciałem pomóc, wyprowadzić go na dwór, albo do łazienki, ale on się zaparł, no i zarzygał kanapę. Znaczy, zawymiotował. Taka ładna narzuta, pan tylko popatrzy. Do wyrzucenia. Ech, ty, matołku…

Henio Krapsz popatrzał na pakowańca Maślankę, usiłującego wyglądać na niewiniątko oraz na Adolfa, zwisającego bezsilnie z potężnego uchwytu; Adolfa brudnego, małego i chorego z przerażenia. I nie mógł zrobić nic, bo nic przedtem nie widział, a miał świadomość, że Adolf słowa przeciwko Maślance nie wykrztusi.

– Zostaw go, Remik – powiedział. – Ja się nim zajmę.

– Ja chętnie pomogę. – Maślanko przewrócił oczyma, przy okazji niepostrzeżenie szczypiąc Adolfa w ramię. – Ty, mały, lepiej ci?

– Zostaw go – powtórzył Henio. – Zajmij się sobą. Idź, poczytaj książkę. Albo jakiś komiks. Ja z nim porozmawiam.

Adolf odruchowo skurczył się jeszcze bardziej, chociaż rozum, a raczej jego resztki podpowiadały mu, że rozmowa z wychowawcą Krapszem nie jest w najmniejszym stopniu złowroga. Co innego, gdyby na dyżurze była pani dyrektor.

Adolf nawet w myślach nie śmiał nazywać pani dyrektor Zombie, jak czyniła to większość wychowanków i spora część personelu.

Maślanko wyszedł wreszcie, ociągając się i śmiejąc głupkowato na myśl o książce, którą, hehe, miałby czytać. Komiks też go nie interesował. Może raczej znajdzie jakiegoś malucha i spuści mu wpierdziel. Tylko musi uważać, żeby nie trafić na żadnego gnoja z grupy tej Czerwonki, bo ona się strasznie pruje, jak się któregoś lekko uszkodzi.

Chociaż… wyzwania to męska rzecz. Postanowił jeszcze przemyśleć sprawę. Na ewentualną przyszłość.

Wychowawca Krapsz jakoś nie brał się do rozmowy, natomiast grzebał w szufladzie z ubraniami Adolfa. Skołatany umysł nieszczęśnika doszedł wreszcie do wniosku, że wychowawca szuka jakiegoś czystego swetra dla niego. No tak, przecież się zafajdał. I cuchnie. Musi iść się umyć.

– Musę iść się umyć – wykrztusił z niejakim trudem, nie patrząc na Henia.