37837.fb2
– Ogólnie to se możesz o przyjaźni polsko – radzieckiej. Teraz polsko – amerykańskiej. Musimy kilka konkretów przedstawić. Nie bój się, mały, nie skrzywdzimy twoich dzieci nieletnich ani twojej ściśle tajnej żony Zosi. U nas możecie występować jako anonimowi alkoholicy. Jeśli rozumiesz, co przez to chcę powiedzieć.
– Lalka, czy u ciebie też mam wystąpić jako anonimowy alkoholik?
– Zwariowałeś, Adam? Jaki alkoholik i dlaczego anonimowy?
– Bo u Kaśki i Agaty wystąpię jako taki. Podobno już na dniach.
– Ach, to. Nie, u mnie musiałbyś odkryć przyłbicę. Ale nie martw się, i tak nie zamierzałam cię używać programowo, bo by zaraz było, że uprawiamy nepotyzm i kumoterstwo daleko posunięte, w tej zdemoralizowanej telewizji. Mam jeszcze dwa małżeństwa, które czekają na wiążące decyzje. Jedno czeka dwa lata, a drugie półtora roku. Mają domy, mają wszystko, tylko nie mają decyzji. Z nimi pogadamy o konkretach, a o ciebie zahaczymy mimochodem jako o kolejne małżeństwo, które chce zrobić coś pożytecznego dla dzieci i nie może z powodu impotencji władz.
– Indolencji?
– Jednego i drugiego.
– No i jak, panie Josku, pana zdaniem da się to wszystko zrobić przed Bożym Narodzeniem?
– Ze spokojem, panie Grzybowski. Ja tu w tym domu konserwację prowadziłem w zasadzie na bieżąco, pańska świętej pamięci ciotka mi zlecała. Pomaluje się to i owo, naprawi i będzie dobrze. Z kuchnią też nie będzie kłopotu. Tylko wie pan co, mnie się wydaje, że jak na tyle dzieci, to by trzeba było dorobić łazienek. A przynajmniej pryszniców i oczek. No wie pan, klozecików. I umywalek.
– Ma pan rację, nie wiem, czemu sami o tym nie pomyśleliśmy z Zosią… moją żoną. Tylko, kurka wodna, gdzie my to zrobimy, panie Josku?
– Ja bym to widział w piwnicy. Ten dom jest bardzo porządnie podpiwniczony, tylko że pani Bianka piwnic prawie nie używała. Tam się zmieści wszystko. Ścianki z regipsu się porobi i będzie jak trza. Klopki szeregowo, między ściankami…
– Jak to, panie Josku, bez drzwi?
– Przecież to wszystko chłopcy…
– Nie, niech będzie jak w domu, porządnie. Jakoś nie mam nabożeństwa do szeregowych klopków. Zróbmy cztery klopki porządne, z umywalkami do mycia łap i cztery takie małe łazieneczki z natryskami. I z półkami. Dużo półek, oni mają swoje klamoty łazienkowe tam trzymać. Na parterze jest łazienka z natryskiem, to będzie osobista dla ciotki Leny i ewentualnie dla gości, a na górze nasza duża łaziena z wypasem…
– Z czym, za przeproszeniem?
– Wypasiona. No, taka bardziej luksusowa. Wie pan co, w piwnicy powinno starczyć miejsca na jeszcze jedną sporą łazienkę z wanną. My z Zosią musimy mieć tę na górze tylko dla siebie. Inaczej miałbym stale wrażenie, że jakieś dziecko myje sobie zęby moją szczoteczką.
– Żeby tylko zęby, panie Grzybowski…
– Zosia? Czytałaś prasę?
– Nie miałam czasu. Dzisiaj mam dyżur, a od rana jest sodoma i gomora, chłopaki tłuką się wszystkie ze wszystkimi. Nie wiem, co im odbiło.
– Może nie mają już cierpliwości czekać i wyładowują się jak potrafią?
– Bardzo możliwe. A co w gazetach?
– Na razie tylko w jednej. Za to fajnie. Kasi psiapsiółka jedna, nie znasz jej, Agnieszka Perska się nazywa, opisała bardzo pięknie, jak to jeden ze starostów powiatowych, nazwiska litościwie nie podamy, ogłosiła konkurs na prowadzenie rodzinnego domu dziecka w domu pewnych ludzików.
– Matko moja, ona naprawdę ogłosiła ten konkurs?
– Tak wygląda. Agniecha pisze, że ogłosiła. Musisz przeczytać, bardzo pięknie sobie na Ropuszce używa. I w białych rękawiczkach. Bez nazwiska, ale na wyspie jest tylko jedna kobieta starosta. A poza tym w najnowszej „Polityce” jest notatka w tej części ze złośliwościami, dosyć zjadliwa, jak to u nich. O tym samym, oczywiście.
– Zostaw mi egzemplarz, ja dzisiaj nie będę miała czasu siusiu zrobić. Adolfik ma coś w rodzaju depresji i stale u mnie siedzi, muszę go pocieszać i opowiadać mu, jak będzie w nowym domu. Nauczył się tej ballady, wiesz, o „Timeraire” na pamięć i bez przerwy ją podśpiewuje, przez co dostał już w ucho od kolesiów z grupy. Dwa razy dostał, ale nie może się powstrzymać. I na dodatek czasami płacze, zamiast śpiewać, co jest jeszcze gorsze. Adam, a co będzie, jeśli nam się w końcu nie uda?
– Nie widzę takiej możliwości. Kaśka z Agatką trąbią co tydzień, Agnieszka pisze, Lalka w tym miesiącu miała reportaż o tych dwóch parach ze Szczecina, co to się nie mogą doprosić, a na przyszły szykuje potężną studyjną dyskusję. To już za dwa tygodnie. Zamierza zwabić i omamić przewodniczącego rady powiatu, czyli bezpośredniego szefa naszej Ropusi, na antenie opisać barwnie naszą sytuację, zresztą nie tylko naszą przecież, inni też czekają, a za kulisami obiecała nadonosić na Ropuszka ile wlezie…
– Może powinna ją też zaprosić do studia?
– Nawet chciała, ale pani Ropuszkowa się wymigała. Zresztą strasznie głupio, powiedziała, że u niej w powiecie taki problem nie istnieje. No więc Lalka o tym też powie na antenie. Zaprosiła sobie Agnieszkę Perską, tę z gazety, wiesz.
– Ależ akcja, mamusiu moja…
– No, fajna akcja. Czasami udaje nam się dogadać. Jutro jedziemy do Lubina, zobaczymy, jak panu Joskowi idą łazienki. Chcesz?
– Pani Czerwonka.
– Bardzo proszę, pani dyrektor, już mówiłam wiele razy, nazywam się Grzybowska.
– Ach, nie mogę się przyzwyczaić do tej Grzybowskiej… A co pani tak na niej zależy? Czerwonka się pani nie podobała?
– To nie ma znaczenia. Od pół roku prawie nazywam się Grzybowska i mogłaby pani dyrektor uprzejmie to zapamiętać…
– Ach, od pół roku już? No właśnie. Ja to się pani dziwię, jak wy żyjecie z tym mężem, pani tu, on gdzie indziej, teraz to taka moda wśród młodzieży obowiązuje?
– Pani dyrektor. To są nasze sprawy prywatne i bardzo panią proszę, żeby pani je wykreśliła z zakresu swoich zainteresowań.
– Ohoho, ależ mamy wytworne słownictwo. Rozumiem, że mam się od pani odczepić. I ja się odczepię, bo pani życie prywatne mało mnie interesuje. Wezwałam tu panią, bo mamy problem. To znaczy nie my mamy, tylko jeden z pani wychowanków…
Pani dyrektor artystycznie zawiesiła głos, pozwalając, żeby Zosia porządnie się zdenerwowała, zastanawiając się, który co przeskrobał i czy w domu, czy w szkole, i co dyrektorka ma zamiar z tym zrobić…
– Maniewicz Grzegorz. To pani dziecko, tak?
Zosia odetchnęła głęboko.
– Moje jak moje. Grzesio jest dzieckiem cholernej pary dzieci kwiatów, pożal się Boże, klientów wszelkiego rodzaju ośrodków resocjalizacyjnych. Jeśli im się akurat chce resocjalizować. Teraz może im się nawet chce, bo zima idzie.
– Myli się pani, pani Czerwonka. Im się już nic nie chce. I Grzesia może pani sobie wziąć nawet na własność, do tego swojego domu dziecka, co to go pani raczej mieć nie będzie, jak już kiedyś żeśmy sobie ustaliły. Dostaliśmy zawiadomienie od policji. Karolina i Jerzy Maniewicz. Oboje nie żyją. Prawdopodobnie samobójstwo przez przedawkowanie narkotyku.
– Pani dyrektor, ja bym tego Grzesiowi teraz nie mówiła.
– A kiedy pani mu to chce powiedzieć? I dlaczego nie teraz?
– On jest taki mały, taki dziecinny. I tak nie miał żadnego kontaktu z rodzicami przez lata całe, nie pytał o nich. Niech na razie będzie, jak było, a jak Grzesio nam urośnie, zrobi się doroślejszy, to mu się powie. Teraz to nie ma najmniejszego sensu.
– A co ja mu powiem, pani Czerwonka, jak on mnie na Boże Narodzenie zapyta, czy pojedzie do rodziców? Że pani wychowawczyni nie kazała mówić, że rodzice ziemię gryzą?
– On nie zapyta, pani dyrektor. On nigdy nie pyta. Proszę. Ja biorę całą odpowiedzialność na siebie. Nie ma sensu zakłócać tej równowagi, którą mu się udało osiągnąć.
– Żeby się tylko nie okazało, że nie ma żadnej równowagi… tak naprawdę. No dobrze, pani Czerwonka. Na pani odpowiedzialność.
– Adam?