37837.fb2 Dom Na Klifie - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 42

Dom Na Klifie - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 42

Dorzeczny facet przedstawił się jak należy, w rękę pocałował, krzesło podsunął szarmancko. Aldona w porę przypomniała sobie, że on się ożenił z Czerwonką, bo naprawdę mało brakowało, a byłaby go polubiła.

– Zaprosiłam tu dzisiaj państwa przed spotkaniem z komisją – zagaiła dyrektorskim, lodowatym tonem – bo chcę omówić ostateczne warunki przejścia grupy pani Czerwonki… przepraszam, pani Grzybowskiej, na nowe miejsce. Będę szczera. Dla mojego domu to jest niewygodna sytuacja; pociąga za sobą konieczność zmian organizacyjnych w obrębie placówki. Jak wiem, nie cała grupa przechodzi, ponieważ opiekunowie prawni Cyryla i Metodego Płaskojciów, a konkretnie ich matka, pani Płaskojć Arleta, nie wyrażają zgody na przejście chłopców do państwa domu. Czy wyrażam się jasno?

– Jak najbardziej – powiedział uprzejmie elegancki mąż obrzydliwej Czerwonki. – Jasno i zrozumiale. Czy jednak pani trudności oznaczają dla nas jakieś konsekwencje?

– Uważam, że tak. – Aldona z powagą upiła łyk kawy z filiżanki. – Bo co ja teraz zrobię z Płaskojciami? Gdzie ich dołączę? We wszystkich grupach jest przepełnienie.

– Rozumiem, że pani dyrektor posiada jakieś rozwiązanie w zanadrzu – powiedział domyślnie elegancki Grzybowski.

– Posiadam. Chcę państwu zaproponować następujące wyjście. Zgodzę się na przejście całej grupy, oprócz Płaskojciów, oczywiście, ale sami państwo rozumieją, że muszę dla nich znaleźć jakieś miejsce. Proponuję, żeby państwo wzięli również Adolfa Setę.

Adam zdążył kopnąć Zosię pod stołem, zanim ona zdążyła się rozpromienić. Kopnięcie było solidne i wywołało na twarzy Zosi niekontrolowane skrzywienie. To z kolei upewniło Aldonę, że Stasiu Jończyk miał stuprocentową rację, jeśli chodzi o prawdziwe uczucia Czerwonki wobec Adolfa i że bardzo dobrze robi, wciskając jej go na siłę, i teraz niech ona z nim się męczy, kretynem jednym.

– Niestety – zacisnęła wąskie usteczka w kreseczkę. – Niestety, nie widzę innej możliwości dojścia do porozumienia z państwem. Jeśli państwo wezmą Setę, ja przesunę Płaskojciów do grupy trzeciej chłopców. Jeśli państwo nie wezmą, przewiduję trudności.

– No cóż, Zosiu – zaczął powoli elegancki Grzybowski. – Skoro nie mamy innego wyjścia, a pani dyrektor twierdzi, że nie mamy…

Zosia zdążyła już uporządkować uczucia, zarówno te wywołane niespodziewanym oświadczeniem pani dyrektor, jak i te, które spowodowało uszkodzenie jej łydki przez Adama.

– Chyba musimy się zgodzić – rzuciła obojętnie. – Wprawdzie nie było o tym mowy, ale myślę, że jakoś sobie z Setą poradzimy, jeśli nie można inaczej.

– Obawiam się, że nie można – powiedziała z satysfakcją Aldona. – To teraz ja proponuję, żeby pani zabrała męża do siebie, ja jeszcze mam trochę do zrobienia, a za godzinę zbierze się komisja, to państwa poproszę tutaj do gabinetu jeszcze raz…

Posiedzenie komisji miało przebieg w zasadzie bezbolesny. Pani dyrektor nie stawiała żadnych sprzeciwów, wręcz starała się być pomocna. Zosi wydawało się to głęboko podejrzane, ale nie wyrywała się z żadnymi uwagami i dobrze zrobiła. W niespełna dwie godziny losy kilkanaściorga młodych ludzi – na zabranie Julki dyrektorka wyraziła zgodę, jakby to było najoczywistsze w świecie – zostały przypieczętowane.

Niestety, Zosia nie mogła odczuwać żadnej satysfakcji, ponieważ sprawa Cycka i Mycka wisiała nad nią jak topór katowski. Żal jej było zostawiać bliźniaków w nieprzyjaznym otoczeniu „Magnolii” i robiło jej się słabo na myśl, że musi im jakoś o tym powiedzieć.

Adam współczuł jej głęboko, bo odczucia miał zupełnie podobne. Chętnie by ją jakoś pocieszył, ale zdawał sobie sprawę, że tu nie ma możliwości pocieszenia. Trzeba by zadziałać, tylko jak?

– Zosiu – zaczął niepewnie, kiedy w jakiś czas po zebraniu siedzieli w jej pokoju i pili kawę. – A gdyby tak jeszcze raz pogadać z tą ich matką? Może skruszała, a może by się ją dało skruszyć?

– Czy ja wiem? Ona na mnie reaguje dosyć nerwowo, być może dlatego, że jej kiedyś powiedziałam kilka słów prawdy. Chyba żebyś ty spróbował.

– Mogę spróbować. I to trzeba się pospieszyć, jeśli chcemy dzieciaki ściągnąć do Lubina na święta. Który dzisiaj?

– Siedemnasty…

– No to mamy tydzień. To nie za wiele. Trzeba pozałatwiać formalności w ich szkołach. Ile będzie tych szkół?

– Niedużo, trzy albo cztery. Ale musimy im pozałatwiać przeniesienia… Boże, jak my zdążymy?

– Zdążymy. Nie mów nic chłopakom na razie, ja spróbuję z tą Arletą. Masz do niej jakiś namiar? Daj, może od razu zadzwonimy, co?

Adam wziął do ręki komórkę, wystukał numer i przybrał najbardziej uwodzicielską minę, jaką miał w zapasie. Wychodząc z założenia, że uśmiech w telefonie jest doskonale słyszalny, uznał, że ujmujący wyraz twarzy będzie słyszalny również.

– Halooo – odezwał się aksamitnym głosem. Zosia omal nie parsknęła śmiechem, nie zważając na powagę sytuacji. – Czy mam przyjemność z panią Arletą Płaskojć? Moje nazwisko Adam Grzybowski. Dzwonię w sprawie synów pani… Nie, absolutnie nic złego się nie stało. Wręcz przeciwnie, mógłbym raczej powiedzieć. Pani Arleto, czy jest możliwość, żebyśmy się spotkali? Bardzo chciałbym porozmawiać z panią bezpośrednio, nie przez telefon… Tak, proszę pani, pani Czerwonka jest obecnie moją żoną… Tak, to nasz wspólny dom i właśnie chciałem panią prosić o zrewidowanie swojej decyzji… Nie, nie, chodzi nam tylko o to, żeby chłopcy pozostali w grupie, do której zdążyli już przywyknąć. To jest dla nich ważne… Ja rozumiem, matka najlepiej wie, co jest dla dzieci ważne, a co nie, jednak… Oszszsz ty, pindo jedna…

Zosia prychnęła kawą.

– Coś ty jej powiedział?

– Nic jej nie powiedziałem, nie zdążyłem. Rzuciła słuchawką. Nie powiedziałbym do niej „pindo”, chociaż jest pindą. To słychać. Domyślasz się, że spuściła mnie po brzytwie.

– Cholera. I co my teraz zrobimy?

– Nic już nie możemy zrobić. Zosiu, strasznie mi przykro, uwierz. Patrz, a ci wszyscy mądrale z naszych kursów mówili, że nie należy się przywiązywać do podopiecznych. Gdybyś się nie przywiązała do Cycka i Mycka, to byś teraz nie cierpiała, jak cierpisz.

– Mogłabym ci powiedzieć, gdzie mam takie teorie! Nie przywiązywać się, też coś! Co ja jestem, robot? Jestem normalnym człowiekiem i właśnie się przywiązuję! I szkoda mi tych chłopaków jak nie wiem co. Patrz, na taką matkę bata nie ma. Cholera. Czego się śmiejesz?

– Śmieszy mnie jak cholerujesz. Zosiu, ja wiem, że nie jest dobrze, ale wygląda na to, że lepiej nie będzie. Skupmy się na tym, co w naszej mocy. A w naszej mocy jest skoczyć jeszcze dzisiaj do ciotki Leny i przygotować ją na radosną nowinę, że mianowicie będzie miała święta pełne dzieci. Dopiero druga dochodzi. Zbieraj się. Dawno nie widzieliśmy też postępów pana Joska. Na moje oko powinien finiszować. Zośka, a sprawę wypowiedzenia z pracy masz załatwioną? Bo ja pracuję jeszcze tylko do dwudziestego, nawiasem mówiąc już tylko tak na pół gwizdka, a potem wykorzystuję zaległy urlop. No i będę wolnym człowiekiem…

Podział czynności na następny dzień przewidywał dla Adama bieganie po szkołach i przygotowywanie formalności związanych z zabraniem chłopców jeszcze przed świętami; Zosia miała o wiele trudniejsze zadanie – oprócz zawiadomienia grupy, że w zasadzie się udało (i to było samą radością), zawiadomienie bliźniaków, że oni, niestety, muszą pozostać w „Magnoliach”. Na samą myśl o tym robiło jej się słabo.

Chciała zebrać wszystkich w saloniku zaraz po podwieczorku, obiad bowiem większość jadła w szkole. Po tysiąc razy powtarzała sobie najróżniejsze warianty przemowy, jaką zamierzała wygłosić do Cycka i Mycka, zapewniając ich o swojej nieodmiennej sympatii i o tym, że na każde wakacje będą zapraszani do Lubina – miała nadzieję, że mamuśka nie będzie im przynajmniej w tym przeszkadzała.

Żaden z tysiąca wariantów nie miał jej być przydatny.

Cycek i Mycek obiad jedli w domu dziecka. Tego dnia panie Basia i Irminka wyjątkowo jakoś – nawet jak na siebie – nie miały weny i stworzyły nieprawdopodobnie ohydną zapiekankę. Zamierzały wykorzystać resztki produktów, które zostały z poprzednich dni, i przeoczyły fakt, że kiełbaski niezjedzone przedwczoraj nie zostały w porę schowane do lodówki i „złapały cuch”. Również ser żółty nie był najlepszej jakości i nie pomogło mu sute obsypanie zapiekanki tartą bułką. Zrumieniło się owszem, ładnie, ale śmierdziało w całości haniebnie.

Zosia przyszła na obiad dosyć późno, na większości stołów stały już talerze z rozbabraną zawartością, a wśród nich były również talerze Cycka i Mycka. Oni sami szykowali się właśnie do porzucenia bankietu i już, już sięgali po niebieskie polarki, wiszące na oparciach krzeseł, kiedy zmaterializowała się nad nimi pani dyrektor.

– Co to, Płaskojciowie, nie smakuje? Kto tak naświnił na talerzu? Tak się je waszym zdaniem? Czy myślicie, że jesteście w chlewie?

– Bo to jest niedobre – powiedział szczerze Cycek.

– Ta kiełbasa śmierdzi – dodał równie szczerze Mycek.

– Co to znaczy „niedobre”? Co to znaczy „śmierdzi”? Czy wam się może wydaje, że jesteście w restauracji kategorii pierwszej? Albo u pobłażliwej cioci, która na wszystko wam pozwoli i jeszcze na głowę sobie wejść pozwoli? Ooo, kochani. Nic z tego nie będzie. Ja widzę, że wasza kochana pani Czerwonka was rozpuściła jak dziadowskie bicze. Siadać mi tu zaraz i zajadać!

Zosia przez moment zmartwiała, ale zaraz potem podążyła spiesznie w stronę kuchni. Jeżeli jedzenie jest nieświeże, to chłopcy mają rację i nie powinni sobie psuć żołądków.

– Mogę prosić porcję? Bez zupy na razie.

– Bez zupy nie damy. – zarechotała figlarnie pani Irminka. – Zupka to podstawa. Pomidorowa jest, palce lizać.

– Nie, nie, proszę mi dać to coś, co jest na drugie.

– Zapiekanka – poinformowała ją wyniośle pani Basia. – Nie to coś, tylko zapiekanka z serem.

– Bardzo proszę samą zapiekankę. – Zosia starała się obserwować, co dzieje się przy stoliku braci Płaskich. – Pomidorowa mnie uczula. Od wczoraj – dodała, uprzedzając nieuchronne pytanie, od kiedy.

Bracia zasiedli tymczasem na powrót do jedzenia, ale najwyraźniej im ono nie szło. Pani dyrektor nie była zadowolona.

– Panie kucharki cuda robią, żeby was smacznie nakarmić, a wy stroicie fochy! To się skończy. Specjalnie poproszę panią Klusiak i panią Rembiszewską, żeby miały na was oko, jak już przejdziecie do trzeciej grupy!

– My nie przejdziemy do trzeciej grupy – zawiadomił Aldonę niepodejrzewający niczego Mycek. – My pojedziemy z panią Zosią do Lubina, do babci Leny i do Azora.

– Tak ci się tylko wydaje, chłopcze. Do żadnego Lubina nie pojedziecie, wasza mama nie wyraziła zgody. I dobrze zrobiła, tutaj ma do was przynajmniej blisko, a tam musiałaby jeździć nie wiadomo gdzie! Zostajecie z nami.