37837.fb2
– Adam, zostaniesz z nimi, a ja pogadam z doktorem, dobrze?
– My też pogadamy z doktorem – oświadczyła godnie pani dyrektor, która właśnie nadeszła, zaalarmowana przez panią Rembiszewską. – Nie wiem, czy oni powinni w tym stanie gdziekolwiek jechać…
W oczach Cycka i Mycka pojawiło się przerażenie.
– Spokojnie, chłopaki, pojedziemy. – Adam rzucił pani dyrektor mordercze spojrzenie. – Idźcie pogadać gdzie indziej, ja im pomogę się spakować.
– Moim zdaniem – powtórzyła z błyskiem w oku Aldona, kiedy przeszli do pokoju wychowawców – chłopcy nie powinni w tym stanie nigdzie jechać. Sam pan doktor widzi, że nie są zdrowi. Może nawet powinien pan ich zabrać do szpitala. Na pewno powinien pan ich zabrać do szpitala.
– Chyba po to, żeby dostali tam zapaści! – Zosia też miała błysk w oku i to dosyć niebezpieczny. – Panie doktorze, chłopcy byli chorzy z nieszczęścia, że zostają tutaj! Cała ich grupa przeniosła się wczoraj do nowego domu, to jest rodzinny dom dziecka mój i Adama. Ich matka nie zgodziła się, żeby oni stąd odeszli, no i wczoraj zostali tu sami, w nowej grupie, bez jednej życzliwej osoby! Od wczoraj nie jedli i nie pili! Pani wychowawczyni mówi, że w ogóle nie reagowali, nie płakali, nic. W dwie godziny po naszym odjeździe matka zmieniła zdanie, ale pani dyrektor nas nie zawiadomiła, dowiedzieliśmy się przypadkiem, a kiedy przyjechaliśmy po nich, no to sam pan widział, co się stało. Moim zdaniem emocje im puściły. Panie doktorze, może mnie pan pokroić skalpelem na plasterki, a ja ich i tak stąd zabieram!
– Panie doktorze – zaprotestowała Aldona, przechylając się w stronę lekarza i wbijając w niego wzrok. – Ja jestem odpowiedzialna za te dzieci i nie zgodzę się, żeby pani Czerwonka je zabrała!
Pediatra pociągnął nosem. Wyglądał przy tym troszkę jak królik, mocno czymś zainteresowany.
– Ach, pani jest odpowiedzialna? To ciekawostka. Bo, widzi pani, mój nos coś mi mówi… pani tu jest dzisiaj prywatnie czy służbowo?
– Nie rozumiem, co to ma do rzeczy. Jestem dyrektorem. A teraz pełnię dyżur.
– Aha, dyżur. To znaczy jest pani w pracy. Bo widzi pani, ja nie wożę przy sobie alkomatu, ale może zgodzi się pani, że pobiorę krew do analizy?
Zosia parsknęła śmiechem. Pani Rembiszewska nie odważyła się, aczkolwiek zaczynała się właśnie dobrze bawić. Aldona nie wszystko zrozumiała właściwie.
– Jaką krew? Chłopcom?
– Nie, chłopcy gorzały nie pili. Pani.
– Chyba pan oszalał!
– Na pewno nie. Pani jest pod wpływem alkoholu, ja tam nie wiem, ile go było, ale to można sprawdzić.
– A ja się na to nie zgodzę!
– Nie musi pani. Natomiast ja mogę powiadomić policję, chłopcy przyjadą, zbadają rzecz po swojemu i po swojemu zareagują…
– Pan żartuje!
– Nie żartuję. Tak naprawdę to nie chce mi się tego robić, chociaż nie wiem, czy to nie jest moja powinność obywatelska. Tylko że kiepski ze mnie obywatel, może dlatego, że mam taką małą pensję od państwa. Moja rada: nich pani więcej nie pije. Ani dzisiaj, ani w ogóle w pracy. A teraz jako lekarz zalecam, co następuje: pani Czerwonka…
– Ja się nazywam Grzybowska, panie doktorze. Pani dyrektor nie może się do tego przyzwyczaić, ale tak jest.
– I prowadzi pani wraz z mężem, Adamem, rodzinny dom dziecka. Tak?
– Tak. Wczoraj zaczęliśmy. W Lubinie jest ten dom. Na górce.
– Coś podobnego. Moja mama też mieszka w Lubinie, tylko raczej na dołku. I ja tam wpadam z rodziną na weekendy. Mogę was odwiedzić przy okazji. Pewnie wam się przyda znajomy pediatra.
– Jasne – ucieszyła się Zosia. – Zapiszę panu moją komórkę.
– Świetnie. Proszę zabrać chłopców jak najszybciej, kupić im po drodze bułki, ewentualnie parówki drobiowe, nic cięższego. Może być nawet hot dog w benzyniarni, tylko bez sosów. Może jakieś herbatniki. I soki do popicia. Wieczorem niech zjedzą normalną kolację, tylko niech się nie przejadają. Ale chyba jeszcze im nie będzie do przejadania. Jutro powinni wstać z łóżeczek jak skowronki i mam nadzieję, że odtąd wszystko będzie w najlepszym porządku. Pani dyrektor nie ma nic przeciwko temu. Nieprawdaż?
Aldona ugięła się pod presją i nic już nie powiedziała, tylko wyszła. Lekarz pożegnał się życzliwie, zostawił Zosi receptę na jakieś witaminy dla braci Płaskich i oddalił się do swoich dalszych obowiązków.
Ani Zosia, ani Adam, ani nawet sami bracia Płascy nie spodziewali się aż takiego wybuchu entuzjazmu w domu na klifie. Ciotka Lena spłakała się rzetelnie, Julka zrobiła to prawie równie rzetelnie, chłopcy śmiali się i krzyczeli jak szaleni, a powściągliwy zazwyczaj Darek posunął się do tego, że wziął obu bliźniaków pod pachy i zakręcił się z nimi w wariackim tańcu radości. Zdezorientowany Azor usiadł na ogonie i zaczął dziko szczekać.
– Ale fajne powitanie – mruknął Adam w stronę Zosi. – Chodź, pochowamy prezenty, zanim wszyscy nam wejdą na głowę.
W wigilijną noc, kiedy już wszystkie smakołyki zostały zjedzone, prezenty rozdane, kolędy zaśpiewane (Adolf znowu był dudką, co tradycyjnie wprawiło go w stan zbliżony do nirwany), a wszyscy chłopcy oraz Julka rozeszli się na zasłużony spoczynek – Zosia i Adam powędrowali na swoje piętro, wciąż konsekwentnie udając, że idą razem. To znaczy szli razem po schodach, razem weszli do swojego saloniku, ale potem, jak zwykle, Adam w tym saloniku został, a Zosia cicho zamknęła za sobą drzwi sypialni.
Czuła się po prostu potwornie zmęczona. Powinna teraz rozsądnie wziąć kąpiel i iść spać, żeby mieć siły na zmierzenie się z wyzwaniami kolejnego dnia – ale w nosie miała i wyzwania, i kolejny dzień, i w ogóle wszystko. Przysiadła w fotelu koło okna i zapatrzyła się w gwiaździste niebo. Nie miała nawet siły myśleć.
Leciutkie pukanie do drzwi wyrwało ją z niebytu. Powiedziała „proszę” i do sypialni wszedł Adam. Nie zapalając światła, podszedł, usiadł naprzeciwko niej, sięgnął ręką do kieszeni niebieskiego swetra i wyjął tabliczkę gorzkiej czekolady.
– Magnez – powiedział. – Na wzmocnienie, inteligencję, serce i w ogóle wszystko. Masz ochotę na kawałek? Rąbnąłem z lodówki.
– Komu rąbnąłeś? – Zaśmiała się. – To twoja lodówka.
– Nie wiem, komu. Lodówce. Ważne, że ją zwinąłem, rozumiesz? Ten dreszczyk, tralala. Zjesz kawałek, prawda?
– Nie powinnam nawet na nią patrzeć.
– Przestań. Jesteś tak samo zmęczona jak ja? Bo ja mam wrażenie, że przez ostatni tydzień tłukłem kamienie na drodze.
– Ja tak samo. Nie mam siły się wykąpać. Widziałeś, jakie fajne niebo?
– Widziałem. Tu często jest fajne niebo.
– Myślisz, że dobrze zrobiliśmy?
– O czym mówisz? O tym domu, o nas?
– O wszystkim. I o domu, i o nas, i o dzieciach. Straszna odpowiedzialność. Zaczynam się trochę bać. Głupio, nie? Teraz za późno na banie się. A ty jak?
– A ja się nie boję. I ty się nie bój. Teraz po prostu będziemy robili to, cośmy sobie zaplanowali. To był bardzo dobry plan.
– Jesteś pewien?
– Jestem.
– A jeżeli coś się stanie? Tobie, mnie, chłopcom?
– To wtedy zaczniemy się martwić. Zawsze są dwie możliwości: że coś się stanie albo że nic się nie stanie. Załóżmy, że wszystko będzie dobrze, bo jak się będziemy martwić na zapas, to nie starczy nam siły na normalne życie. Jeszcze trochę i wszystko się unormuje, chłopcy pójdą do szkół, a my ich będziemy wychowywać. Wiesz, myślałem o tym, żeby reaktywować moją psychologię. Może bym poszedł na jakieś kursy. Pewnie będę najstarszy na tych kursach, ale co mnie to obchodzi. Podowiaduję się, co o tym myślisz? Może bym też potem zabrał się za jakąś psychoterapię zarobkową, bo coś mi się widzi, że z tym, co nam Ropuszek przydzieliła, to my nie umrzemy z głodu, na prąd i gaz będziemy mieli, ale na niewiele poza tym. Trzeba się postarać o jakieś ubrania dla dzieciaków, bo mało tego mają. Czeka nas dużo pracy, pani dyrektor.
– Jaka znowu pani dyrektor?
– Moja. Jesteś tu na etacie dyrektora, zapomniałaś?