37837.fb2
– Coś w tym rodzaju. Możesz mną pomiatać.
– Nie omieszkam. Na początek mógłbyś mi puścić wodę do wanny.
– Nabrałaś siły na kąpiel? Bardzo dobrze. Zobaczysz, jak będziesz dobrze spała. Wiesz, jeszcze o czymś myślałem. O małej reorganizacji. Przeniósłbym Julkę z tego skrzydła i w ogóle z piętra na parter, żeby sobie spała w tym małym pokoiku koło ciotki Leny. A tam, gdzie ona teraz ma sypialnię, zrobiłbym pokój gościnny.
– Dla siebie?
– Dla siebie. Oczywiście, gdyby byli jacyś goście, to dla gości. A na co dzień dla mnie. Urządziłbym tam sobie gabinecik. Z miejscem do spania.
– Trochę jesteś pokrzywdzony, to prawda. Spanie w saloniku na kanapie na dłuższą metę mogłoby być denerwujące. No, dobry pomysł miałeś przed snem. Julka chyba nie będzie miała nic przeciwko? A nawet jak będzie, to coś jej ładnego zaszklimy. Nie wiem, czy nie powinniśmy pomyśleć o jakiejś koleżance dla niej, kiedy Darek się usamodzielni i będzie można wziąć kogoś na jego miejsce.
– Martwię się tym jego usamodzielnieniem. Osiemnaście lat kończy za chwilę, a ma jeszcze półtora roku w liceum. O studiach w jego przypadku pewnie nie ma mowy. Szkoda, bo on nie jest głupi. Też musimy coś wymyślić. Może mógłby u nas pracować i dojeżdżać?
– Do Szczecina? Codziennie?
– Może w Świnoujściu jest jakaś filia czegoś? Albo rzeczywiście do Szczecina, a u nas pracowałby w weekendy. Musiałby dostać jakieś stypendium… Nie jest to proste, niestety. Niełatwo być rodzicami, co? Tylu dzieci naraz. Pójdę, naleję ci tej wody. Możesz się zacząć zbierać do kąpieli.
Już w wannie Zosia pomyślała, że jest w tym chyba coś dziwnego – odkąd zaczęli ostre załatwianie, przenosiny i tak dalej – ani razu nie patrzała na Adama jak na mężczyznę. W ogóle nie zastanawiała się nad tym, że jest to przecież mężczyzna, który jej się podobał od pierwszego wejrzenia.
Chlapiąc po sobie wodą z prysznica, zaczęła się śmiać.
Starym dobrym małżeństwom obdarzonym kupą dzieci seks widocznie nie w głowie.
Adam nie miał takich problemów. Padł na swoją kanapę i zachrapał.
Tegoroczny bałwan w ogrodzie ciotki Bianki był bałwanem godnym, spasłym, wielkokulowym, rzec by można. Olbrzymi nos miał z nadnaturalnej wielkości marchwi, oczy ze starych niebieskich plastikowych podstawek pod doniczki, pysznił się też wspaniałym słomkowym kapeluszem ciotki Leny, reliktem dawnych lat, owiązanym wytwornie tęczowym tiulowym szalem.
Jako ewidentna kobieta został nazwany Petronelą i nikt nie miał zamiaru ani go rozwalać, ani nawet skopać. Petronela przetrwała do pierwszych roztopów, a na jej imponującym kapeluszu lubiły przysiadać ptaki, być może biorące kolorowy szal za coś dobrego do zjedzenia.
– Przeskoczyliście pewien etap – powiedział Miraszko z mądrą miną. – Czternaścioro, czy ile tam ich macie, dzieci… tuż po ślubie, to naprawdę ryzykowne. Co ci do łba strzeliło?
– Miałem dosyć takiego życia, jakie prowadziłem do tej pory. Zapragnąłem być pożyteczny dla ludzkości. – Adam uśmiechnął się i wrzucił sobie do filiżanki jeszcze trochę cukru, po czym wypił odrobinę. – Cholera, przesłodziłem.
– Też mi się wydaje, że przesłodziłeś. – Miraszko kręcił głową. – Zwłaszcza z tym tekstem. Co to w ogóle znaczy, że miałeś dość? Jakiego życia?
– Takiego z dnia na dzień. Może dojrzałem i pozazdrościłem ci takich fajnych dzieciaczków.
– Stary. Dzieciaczki trzeba zrobić samemu, a nie brać sobie na garb w liczbie czternaście. W dodatku cudze i już duże.
– Jeden prawie dorosły – westchnął Adam. – Czterech wyrostków. Dwóch bliźniaków, w zasadzie bliźniaków zawsze jest dwóch… Siódmy rok. Sześciu w podstawówce. Jedna panienka lat piętnaście.
– Uczysz się tego? Żeby móc odpowiadać na wyrywki?
– Żebyś wiedział. Na początku mienili mi się w oczach. Rozumiesz, zaczynał taki coś do mnie mówić, a ja się gorączkowo zastanawiałem, czy to Alan, czy Żaba.
– Alan? Masz w domu Anglika?
– Ale skąd. – Adam zachichotał. – Zosia mi opowiedziała, skąd takie niespotykane imię… Widzisz, on miał mieć na imię Adrian, ale jego ojciec był kompletnie strąbiony, kiedy synka rejestrował. Wiesz, jak to jest, język mu kołkiem stanął i tatuś nie był w stanie wymówić tak skomplikowanego słowa. Z Adriana zrobił się Alan. Proste, nie?
– Dosyć. I co, wciąż ci się zlewają twoi chłopcy?
– Teraz ich rozróżniam lepiej, aczkolwiek niektórzy mi się jeszcze mylą. Ci więksi. Mniejsi są jakoś bardziej wyraziści. Nie wiem, na czym to polega. Może na otwartości. Starsi zamykają się w sobie.
– A jak to znosi twoja żona? – Halinka wniosła do pokoju tacę z niesłychanymi kanapkami w typie duńskim, które Adam uwielbiał (trzeba namówić Zosię, żeby takie robiła… albo prędzej Januszka, on ma zacięcie do kucharzenia). – Jedzcie, chłopaki, jak zjecie, to mogę wam dorobić.
– Moja żona ma wprawę, siedem czy osiem lat pracowała w domu dziecka. Poza tym to była jej grupa, tylko panienkę wzięliśmy dodatkowo, bo to siostra jednego z naszych chłopaków.
– Boże. I jak to wszystko pomieściliście w domu?
– To jest bardzo duży dom. Ma od pioruna sypialni, ciotka ich wcale nie używała. Czekajcie, zaraz wam powiem… Bliźniacy mieszkają z Żabą i Grzesiem, Krzysiek, Janusz i Alan, potem wyrostki, to znaczy Romek, Rysiek, Wojtek, dalej Marek i Darek, no Julka osobno. Oni wszyscy oprócz Julki zajmują pierwsze piętro, Jula z ciotką Leną parter, a my z Zośką mamy drugie piętro, to jest właściwie poddasze, ale bardzo przyjemne. Moglibyście nas odwiedzić. Ja teraz nie będę miał wielu okazji do przyjeżdżania tutaj.
– A dzisiaj co załatwiasz?
– Komputery dla dzieciaków. W mojej dawnej redakcji była wymiana kilku kompów i dyrekcja techniczna życzliwie nam je odstępuje. Trzy stare rzęchy, dla naszych dzieci w sam raz.
Halinka i Miraszko popatrzyli po sobie i jak na komendę skinęli głowami.
– Damy ci czwarty. Nasza Paulinka idzie w tym roku do komunii miała odziedziczyć komputer Piotra, ale właściwie możemy jej kupić całkiem nowy, Piotr mówi, że sam sobie zestawi z jakichś elementów. No więc licz na nas, ale chyba dopiero w sezonie komunijnym.
– Dzięki, przyda się. To ile lat ma Piotrek, skoro sam sobie zestawia komputer?
– Dwanaście. Mały geniusz komputerowy. Wiesz, że on ludziom robi strony internetowe i ma z tego pieniądze? Czasami ja sam nie rozumiem, co on do mnie mówi. Aż mi wstyd. A on się ze mnie śmieje i mówi: nie stresuj się ojciec, i tak mnie już nie dogonisz. Ale niedoczekanie, będę w dłuższym rejsie, to się podszkolę i dam mu w kość.
– Czekajcie, bo gadacie o różnych rzeczach, a nie o najważniejszym. Adam, ty wiesz, że masz u mnie przerąbane totalnie?
– Ja u ciebie? Halinka, za co?
– Jak to za co? Dlaczego my właściwie nic nie wiemy o twojej żonie? Ożeniłeś się jakoś tak ukradkiem, nikogo nie zaprosiliście, co to w ogóle ma być?
– Aaaa, tak jakoś wyszło… z różnych przyczyn.
– Myśmy już myśleli, że sytuacja was zmusiła i dlatego w takim pośpiechu… A tu, jak się okazuje, niejedno dziecko, tylko czternaścioro. Za to wszystkie cudze, co do jednego. Jaka ona jest, ta twoja, skąd ją wytrzasnąłeś w ogóle?
– Moja Zosia? No, tego… fajna jest Zosia. Przyjedźcie kiedyś do nas, to się poznacie. Aha, my do was mamy jeszcze jedną prośbę – jakbyście mieli jakieś stare ubrania po Piotrku, to nie wyrzucajcie, tylko zadzwońcie po mnie, dobrze? Nam wprawdzie starostwo ma płacić, ale po pierwsze, na razie jeszcze ani grosza nam nie dało, i już połowa miesiąca, a po drugie, jak obliczyliśmy z Zośką, na żarcie, prąd i wodę nam starczy, na opał też, ale na ubranka już raczej nie. Tak że pamiętajcie o nas.
– Nie ma sprawy, Halinka coś znajdzie. W tym układzie szkoda, że Paulina nie jest chłopcem. Popatrz, że też nie możemy się napić… a ja za trzy dni wylatuję na Florydę i już nie będzie okazji. Po Karaibach teraz pływam, to twoje morza, co? No, teraz się uziemiłeś na dobre. Nie żal ci?
Wracając do Lubina samochodem wypchanym zakupami, Adam zastanawiał się, czy mu na pewno nie żal. Chyba jednak powiedział Miraszkom prawdę. Nie żałował telewizji, która wymagała wielkiego zaangażowania, niewiele dając w zamian – nie tylko w sensie finansowym: nieustanne karmienie siebie i odbiorców niepowiązanymi nijak okruchami rzeczywistości po kilku latach robiło się kompletnie niestrawne. Nie żałował też perspektyw pływania po Karaibach albo gdzie indziej. Nie żałował w ogóle takiego życia z dnia na dzień, jakie do tej pory prowadził – z dużą przyjemnością zresztą i często z pasją – widać jednak coś się w nim zmieniło.
Z niejakim zdziwieniem stwierdził, że wciąga go obserwowanie chłopców, bawi podglądanie, jak szybko przystosowują się do zmian. W pierwszych dniach plątali się po całym domu, obwąchując go nieomal jak psiaki, dotykając przedmiotów i urządzając własne nowe pokoje. W miarę jak docierało do nich, że naprawdę tak już będzie przez najbliższe lata, pozbywali się nieśmiałości w stosunku do Leny, oddychali głębiej, nie zwiedzali już domu, tylko go oswajali. Zaczynali też jego, Adama, obdarzać pewną nieśmiałą sympatią. Była to sympatia innego rodzaju niż ta przelotna, z sylwestra ubiegłego roku, kiedy to gościli w domu na klifie. Nie posuwali się jeszcze do zasypywania go zwierzeniami, ale chętnie wciągali go do rozmów na różne tematy, mniej lub bardziej oderwane.
Większość rozmów, nieważne od czego się zaczynały, kończyła się na Morzu Karaibskim. Oglądanie filmów z hulającymi po ciepłych morzach piratami to była dla chłopców normalka, ale rozmawiać z facetem, który naprawdę prowadził tam żaglowiec – okazało się niezwykłe i fascynujące. Adama bawiła ta fascynacja, poza tym lubił opowiadać, więc nie protestował. Parę razy miał ochotę wrobić ciotkę Lenę w jakiś ciąg dalszy, ale ona chwilowo nie miała serca nawet do ukochanych szant, bowiem zajmowały ją bez reszty sprawy prowadzenia domu, w czym okazała się naprawdę pomocna. Być może w gruncie rzeczy urodziła się do życia wielkorodzinnego i teraz rekompensowała sobie jego dotychczasowy brak.
Adam patrzył na to z rozbawieniem i nawet z przyjemnością – coś z jej entuzjazmu, choć w znacznie skromniejszym zakresie, udzielało się również jemu.
Nigdy przedtem nie posądzałby siebie o podobny sentymentalizm.