37837.fb2 Dom Na Klifie - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 51

Dom Na Klifie - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 51

– Taki jesteś bogaty? Kurczę, przecież za te lajty jakaś panienka ze sklepu będzie musiała zapłacić z własnej kieszeni. Robicie świństwo niewinnej panience! Czy wy nie czujecie, że to nieprzyzwoite?

Zdrowy trzon grupy poczuł się lekko rozśmieszony. Tak idiotycznych kazań w domu dziecka „Magnolie” nie wygłaszał nikt!

– Nie czujecie – skonstatował Adam. – A to jest świństwo. Myślę, że w najbliższym czasie będziemy musieli porozmawiać o pryncypiach.

Rysio, Romek, Marek i Wojtek nie mieli pojęcia, co to takiego: pryncypia, więc niespecjalnie się tym przejęli. Bardziej interesowało ich, w jaki sposób Adam zamierza ich ukarać.

– Będziemy mieli jakąś karę? – spytał Romek, udając, że w sumie niewiele go to obchodzi.

– A jaką ty byś chciał mieć karę? Mam cię strzelić w ucho? To nic nie da. Każę ci za karę odśnieżać podjazd? To i tak trzeba zrobić. Tysiąc razy napisać „nie będę kradł”? Idiotyczne i szkoda czasu. Wolałbym, żebyście pomyśleli trochę o czymś więcej niż czubek własnego nosa. Myślisz, że jest to możliwe?

– Że co?

– Że będziesz myślał.

– No co pan… co wujek? Wujek myśli, że my nie myślimy?

Adam zaczynał tak właśnie myśleć, ale postanowił nie wychylać się z tym poglądem.

– Porozmawiamy wieczorem, dobrze? – rzucił i odszedł, symulując brak czasu na jałowe dyskusje.

Niestety, dyskusja, jaka odbyła się wieczorem w sypialni chłopców, okazała się jeszcze bardziej jałowa, tak przynajmniej wydało się Adamowi. Mówił głównie on. Starał się unikać nachalnej dydaktyki, pamiętając doskonale, jak bardzo nie znosił jej u swoich rodziców (to znaczy u matki, bo ojcu nie chciało się go pouczać) oraz jak strasznie denerwowała go u nauczycieli. Przemawiał do inteligencji, zdrowego rozsądku, poczucia przyzwoitości, wynajdywał przykłady, prowokował wychowanków do wyciągania wniosków – samodzielnego wyciągania wniosków! – na próżno. Widział doskonale w ich oczach, że zgodzą się na wszystko, a potem i tak zrobią swoje. Nie żeby dyskusja ich nudziła albo brzydziła, nie. Adam zauważył z pewnym zdziwieniem, że chłopcy nieźle się bawią, że ta cała rozmowa sprawia im przyjemność. Ale to była tak jakby przyjemność akademicka, niemająca żadnego dalej idącego związku z rzeczywistością.

Nie traktują mnie poważnie – pomyślał. I chyba tak było naprawdę. Może z powodu Karaibów?

– Można? Nie będę ci przeszkadzał?

Zosia, korzystając z nieobecności dzieci, które godzinę temu pojechały do swoich szkół, energicznie zabrała się do porządkowania i ustawiania książek oraz drobiazgów przywiezionych ze starego mieszkania w domu dziecka „Magnolie”. Nie miała dotąd na to czasu, a denerwował ją bałagan w ich „małżeńskim” saloniku. Była bez makijażu, nieco przykurzona i mocno zarumieniona.

– A co, chcesz pogadać? W zasadzie ja to mogę zrobić kiedy indziej.

– To może chodźmy na dół, wypijemy jakąś herbatę z ciotką i porozmawiamy. Bo ja się zaczynam trochę gubić i muszę uporządkować sobie poglądy.

Zosia natychmiast ciężko się wystraszyła.

Żałuje! Nie przewidział, że wychowywanie cudzych dzieci to takie kamieniołomy i teraz żałuje decyzji, żałuje dawnego życia, dawnych przyjaciół, a zwłaszcza dawnych przyjaciółek…

Jezus Maria, co teraz będzie?

Kiedy schodziła na dół, nogi się pod nią uginały.

– Chyba nie można jeszcze od nich za wiele wymagać – powiedziała rozsądnie ciotka Lena, nalewając herbatę z sokiem malinowym do filiżanek. – To dla nich nowa sytuacja, nowe życie! Macie tu jeszcze trochę ciasteczek Januszka, zostały nam od wczoraj, ale tylko te łyse, bez orzeszków.

Januszek Korn dorwał się wreszcie do wymarzonego piekarnika i z niewielką pomocą ciotki Leny wyprodukował poprzedniego dnia cztery blachy kruchych ciasteczek posypanych orzechowymi paproszkami. Na ostatnie pół blachy paproszków już nie wystarczyło, ale ciasteczka i tak były doskonałe.

– Z małymi jest mniej kłopotów, nieprawdaż?

– Chyba nieprawdaż, ciociu Leno – westchnęła Zosia. – Adolf naraził się wychowawczyni, nie miałam jeszcze czasu iść z nią porozmawiać, wybieram się jutro. Grzesio i Żaba wspólnymi siłami rozwalili w klasie szafę, nie mam pojęcia, jak im się to udało, trzeba będzie poprosić pana Joska, żeby naprawił, na nasz koszt, oczywiście. Januszek w ogóle chyba nic nie robi w szkole, jak dotąd przynosi wyłącznie jedynki i dwójki, też muszę pogadać z wychowawczynią. Alan myśli wyłącznie o figielkach z Azorem i nie można go zmusić, żeby zajął się lekcjami. Julce coś się porobiło z głową i od wczoraj prawie nic nie je, nie wiem, czy zauważyliście. Nie daj Boże, popadnie nam w anoreksję. Chyba tylko z Krzysiem i Darkiem nie ma problemów.

– Nie wiem, czy z Krzysiem nie ma – pokręciła głową Lena. – Mam wrażenie, że coś go wysypało. Zauważyłam dzisiaj rano.

– No to tylko Darek nam został.

– Z Darkiem kłopot zacznie się lada chwila, osiemnastka puka do bram. Przecież go nie puścimy z domu, póki nie skończy liceum.

Zosi zrobiło się nieco lepiej. Skoro Adam tak mówi, to może jednak nie zamierza rzucać wszystkiego w diabły. Oczywiście, że nie zamierza, dlaczego ona zrobiła się taka strasznie nerwowa ostatnio? Przejściowe kłopoty. Przejściowe!

Przejdą te, będą następne.

No i takie życie, przecież chyba nie wydawało mu się, że te dzieci to stadko aniołów!

– Ciociu Leno, a co to za wysypkę ciocia widziała u Krzysia?

– Wysypka, jak wysypka. Czerwona. I on się drapie.

– Ciekawe, czy chorował już na odrę. Albo na ospę wietrzną. Co tam jeszcze daje wysypkę?

– Alergia – błysnął wiedzą Adam.

– Kurczę, trzeba by go pokazać lekarzowi, a dzisiaj jest piątek…

– Zośka, a ty nie masz telefonu do tego pediatry, co to się deklarował z pomocą?

– Nie, on ma mój. Ale jeśli dotąd nie zadzwonił, to moim zdaniem znaczy, że zapomniał.

– Może nie zapomniał, tylko nie przyjeżdżał do mamusi na weekend…

– O kim mówicie? – wtrąciła ciotka Lena. – O młodym Liściaku?

– Kto to jest młody Liściak?

– Syn starej Liściakowej. Stara Liściakowa mieszka na dole koło przystanku autobusowego, a jej syn jest lekarzem w Szczecinie. Ona jest z niego strasznie dumna. On do niej przyjeżdża przy każdej okazji z żoną i trójką dzieci. Kiedyś nas ratował, jak się z Bianką zatrułyśmy zbiorowo.

– Ale ten nasz to pediatra…

– Ja rozumiem, do nas powinien być geriatra, ale otrułyśmy się w sobotę wieczorem i żadnego geriatry nie było pod ręką! Przyjechał młody Liściak i uratował nam życie za pomocą płukania żołądka. Coś okropnego. Ten wasz jest taki trochę króliczek?

– Króliczek? – Adam nie bardzo wiedział, o co Lenie chodzi. W sensie uszka?

– Nie, w sensie ząbki – wyjaśniła Lena.

Zosia parsknęła śmiechem.

– Tak, w sensie ząbki on jest ewidentny króliczek. Względnie zajączek. Nie pamiętasz, jakie miny robił, jak wąchał dyrektorkę? Ciocia zna tę jego mamę?

– Znam, przelotnie, ale znam. Mogę do niej zadzwonić i zapytać, czy synuś przypadkiem nie przyjeżdża na weekend.

Doktor Marcin Liściak przyjechał na weekend, zgodził się odwiedzić dom na klifie i okazał się tym samym przyjemnym pediatrą, który ratował Cycka i Mycka. Zrobił przegląd wszystkich lokatorów z wyjątkiem Azora, stwierdził u Krzysia początki wietrznej ospy i postraszył Zosię wizją czternaściorga dzieci siedzących w domu z wiatrówką i nudzących się potwornie, a co za tym idzie wpadających na najdziksze pomysły świata.