37837.fb2 Dom Na Klifie - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 61

Dom Na Klifie - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 61

– Państwo pozwolą, tu jest wieszak. – Adam był stanowczy. – To koło to zabytek, proszę na nim niczego nie wieszać.

– Zabytek! – prychnęła Arleta. – W byle knajpie w Szczecinie takie zabytki stoją i jeszcze lepsze, bo nowsze i lepiej utrzymane. Ten pana zabytek jest cały zardzewiały.

Była to nieprawda, bo Adam osobiście czyścił koło do połysku. Baba chciała go rozjuszyć. A nie. On się nie da.

– Pokoje chłopców są na piętrze – poinformował sucho. – Zosiu, wróć do gościa, ja państwa oprowadzę. Zapraszam na górę.

– Przyjdzie czas i na górę – machnął ręką Seta. – Pokaż pan cały dom. Chyba nie trzymacie dzieci zamkniętych w pokojach na skobel, co? Jak one tu żyją, jak w bidulu, czy jak w domu? Bo jeśli jak w domu, to chcę zobaczyć wszystko. Chcemy, prawda, Arletko?

– Proszę bardzo. Tu na parterze są prywatne pokoje pani Dorosińskiej i pokój Julki, nie będziemy ich zwiedzać. Kuchnia i jadalnia. Proszę, tutaj. Salon jest wspólny, ogród zimowy też, teraz właśnie przyjmujemy naszych gości. Proszę na górę.

– Chwila, co pan taki nerwowy. Arletko, pan chyba nie chce, żebyśmy wszystko zobaczyli. Jacy goście? Chyba mam prawo wiedzieć, jakich ludzi spotyka w tym domu mój syn Adolfik, prawda? Pani Czerwonka, można się przysiąść? Dostaniemy jakiejś herbatki? Siadaj, Arletko, siadaj, my jesteśmy na prawie jako rodzice.

– To jest prywatne przyjęcie – nie wytrzymała Zosia. – Wolałabym, żeby państwo zaczekali w salonie, tam jest dużo miejsca!

– Na pewno nie – oświadczył z przekonaniem Dionizy. – W żadnym salonie ja czekać nie będę, jeżeli państwo mówią, że salon jest wspólny i ogród zimowy też, to ja mam prawo tu przebywać jako ojciec Adolfa. Biologiczny i prawny. I pani Arleta też, jako matka Cyryla i Metodego. Więc proszę, pani Czerwonka, niech pani się tak nie wywyższa, dobrze? Bo może pani tego pożałować gorzko. Ja i tak już myślę, żeby napisać na was raport do pecepeesu, albo nawet do województwa. Pani mnie naleje herbaty i pani Arlecie też. I niech nas pani przedstawi tym swoim gościom, bo oni wcale nie są lepsi od nas.

– Doktor Marcin Liściak – przedstawił Adam. – I pani Lena Dorosińska. A to pani Arleta Płaskojć, mama bliźniaków i pan Seta, ojciec Adolfa.

– Pani to tu chyba na etacie babci, nie? – Arleta wyszczerzyła się do Leny, demonstrując w swoim mniemaniu pełną życzliwość. – Jak pani wytrzymuje z tymi wszystkimi gówniarzami? Nie jest łatwo, co?

Lena wyprostowała się na całą swoją pękatą wysokość i obrzuciła Arletę zimnym spojrzeniem.

– Nie, proszę pani, nie ma pani racji. Jest całkiem łatwo. I nigdy w życiu nie przyszłoby mi do głowy nazywać ich gówniarzami. W odróżnieniu od ich rodziców.

– Ale z pani obrażalska. – Arleta zachichotała rozkosznie, ale Seta zgromił ją wzrokiem.

– Mylisz się, Arletko. Pani babcia nie się obraziła, tylko ciebie obraziła. Ale mnie nie przeszkadzają te wszystkie afronty, panie Grzybowski. Ten się śmieje, kto się śmieje ostatni. Ja nie chciałem z panem wojować, co to to nie. Ale pamięta pan, jak pan mnie nazwał gnojem swojego czasu? Jakżeśmy poprzedniego razu rozmawiali w markecie. Pan mnie wtedy coś mówił o Ukraińcach. Ja myślę, że pan to pamięta. No więc ja teraz przy świadkach panu powiem, że o Ukraińcach to pan lepiej niech już nie mówi, bo ja teraz pracuję w takiej branży, że my mamy ochroniarzy bardzo dobrych i też Ukraińcy u nas pracują. A ja jestem menedżerem i mogę ich sobie dysponować. Pan rozumie, mam nadzieję?

– Ja rozumiem, ale nie mam pojęcia, po co pan tu przyjechał. Tylko po to, żeby mi to powiedzieć?

– Zapomniał pan, że mam syna, co? I chciałbym wiedzieć, gdzie jest tyle czasu poza domem?

W tej samej chwili drzwi otworzyły się z impetem i wpadło przez nie nieokreślone kłębowisko nóg, rąk, głów, łap, tułowi i ogonów. Ogon był, oczywiście, tylko jeden, ale można było odnieść wrażenie jest ich około szesnastu. Kłębowisko przytoczyło się na środek salonu i rozpadło na poszczególne osoby.

– Tata! – wrzasnął jeden z fragmentów byłej kuli. – Tata! Ja cię proszę, kupmy sobie takiego psa, ja cię proszę, kupmy sobie takiego psa, ja cię proszę, tata!

A pies stał i ziajał.

Reszta osobników nagle umilkła. Wszyscy znali mamę bliźniaków i tatę Adolfa i wszyscy zaniemówili na ich widok. Jeśli można zróżnicować stopień zaniemówienia, to Adolfik, Cycek i Mycek zamówili najbardziej.

– Adolfie, pozwól do ojca – przemówił patriarchalnie stary Seta.

Adolf skulił się wewnętrznie i podszedł do niego. Cała radość życia wyparowała z niego natychmiast. Zwiesił ryżą głowę i przeistoczył się w obraz nędzy i rozpaczy. Zosi i Lenie ścisnęły się serca, Doktor Liściak zmarszczył brwi, Adam zachował kamienną twarz. Nikt jednak nic nie powiedział, bo jeśli cholerny Seta rzeczywiście miał prawa rodzicielskie, to nie można go było w żaden sposób wyrzucić za drzwi.

– No, dzień dobry, chłopcy – zaświergoliła Aneta. – Nie przywitacie się z mamusią? Boże, jak wyście wychudli! Pani Czerwonka, czy wy w ogóle karmicie te dzieci? Cyryl i Metody! Chodźcie no! Matko Boska, żebra im sterczą!

– Pozwoli pani, że się wtrącę. – Doktor nie wytrzymał tego lamentowania. – Widziałem pani synków w poprzednim domu dziecka w Szczecinie i wiem, jak przedtem wyglądali. Proszę mi wierzyć, utrata wagi doskonale im zrobiła. Ja się tu nimi opiekuję na bieżąco i zapewniam panią…

– Niech no pan mnie przestanie zapewniać! Płacą panu, to pan gada bzdury! Chłopcy, co wam dają jeść tutaj?

Cycek i Mycek nie byli w stanie wydobyć z siebie ani słowa. Arleta zaśmiała się dramatycznie.

– Proszę! Nawet nie potrafią powiedzieć, co dostają do jedzenia! Są zastraszeni! Dionizy! Jesteś świadkiem! Może nawet ich tu biją!

Dionizy metodycznie oglądał Adolfika, który bał się słowa wykrztusić.

– Też stwierdzam niedożywienie. Blady jest strasznie, pewnie na dwór to ich wypuszczają tylko jak rodzice mają przyjechać. Ręce brudne! Włosy za długie. Co to, żałujecie dzieciom na fryzjera? A to samemu można obciąć! Adolfik, a jak twoje postępy w szkole? Zdasz do następnej klasy? Pamiętaj, jak nie zdasz, to cię stąd zabiorę i oddam do domu dla niedorozwojków. Tam jest twoje miejsce, a przynajmniej jedzenia będziesz miał pod dostatkiem.

Adolfik starym zwyczajem przestał myśleć. Pozwalał ojcu obracać się na wszystkie strony i biernie czekał, aż ten wypuści go na wolność. Ojciec jednak zażyczył sobie jeszcze zwiedzić piętro i zobaczyć, jak syn mieszka. Arleta natychmiast poderwała się, gotowa mu towarzyszyć.

Adam miał śmierć w oczach, opanował się jednak i zaprowadził gości na piętro. Zajrzeli do pokoi i już szykowali się do kolejnych uwag, kiedy w kieszeni Sety odezwała się melodyjka z „Wesela Figara”.

Mozart przewraca się w grobie – przemknęło Adamowi przez myśl. Seta odebrał telefon i rzucił grubym słowem.

– Musimy jechać, Arletko…

Te słowa zabrzmiały Adamowi w uszach anielską muzyką. Boże, dlaczego nie może zrzucić tego śmiecia ze schodów, a zaraz za nim tego drugiego śmiecia rodzaju żeńskiego… Łaska boska, że się wynoszą…

Spobożniałem przez tego bydlaka – pomyślał.

– Panie Grzybowski. Ja dostałem telefon w sprawie ogromnej wagi finansowej, a co za tym idzie, muszę opuścić pana niegościnne progi. Ale radzę sobie zapamiętać, pan mnie nie będzie lekceważył. Ja sobie na to nie mogę pozwolić. Minęły te czasy, kiedy Dionizym Setą rządziła gorzała. Teraz Dionizy Seta rządzi gorzałą i nie tylko, panie Grzybowski. Arletko, jedziemy.

Arleta coś tam jeszcze mówiła, ale Adam miał już dość słuchania obojga. W milczeniu odprowadził ich do samochodu i z ulgą zamknął za nimi drzwi.

Towarzystwo z salonu stało już na baczność, gotowe zasypać go gradem pytań i komentarzy.

– Potem pogadamy o wszystkim – powiedział stanowczo. – Teraz wy, kobiety, jesteście niezbędne jako pogotowie ratunkowe. Proponuję, żeby Zosia zajęła się reanimacją bliźniaków, a ciocia Lena Adolfa. Oni teraz jak nigdy potrzebują uspokojenia i chyba zapewnienia, że nie oddamy ich nikomu na świecie, a w szczególności rodzicom. My z Marcinem przygotujemy podwieczorek ogólny, bo trzeba będzie ludzkości wyjaśnić, co się stało. Ja to zrobię dyplomatycznie. Cholera jasna…

– Pamiętasz, jak się ze mnie śmiałeś, że choleruję? Ciociu Leno, chodźmy na górę.

Lena nic nie powiedziała, tylko poszła za Zosią, posapując tyleż z wysiłku, co z oburzenia i podniecenia.

– Co to za lumpy straszne? Głupio pytam. Po co oni przyjechali? Mówiłeś, że się wyrzekli tych dzieci!

– Ona się wyrzekła swoich, a on nie. Ale nie miej złudzeń, dzieci oni mają w nosie. Nie wiem, czy chcieli nam dokopać, czy ich bawi, że dręczą dzieciaki. Zabiłbym oboje z zimną krwią, gdybym miał gwarancję, że nie pójdę siedzieć do końca życia.

– Co on właściwie robi, ten Seta?

– Chodź, pomóż mi z tym podwieczorkiem, dobrze? Odgrzejemy gar parówek dla wszystkich. Normalnie by to chłopcy zrobili, ale jakoś się zaparli na tej górze. Tak naprawdę wszyscy to przeżywają, nie tylko Adolfik i bliźniaki. Nie będę ich gonił. O co pytałeś?

– O profesję twojego przyjaciela Sety.

– Nawet tak nie żartuj. Seta przez długie lata był z zawodu alkoholikiem, ale wygląda na to, że ostatnio przeżył jakiś przełom, zaszył się albo nie wiem co. Zosia, co tu robisz, bliźniaki nie potrzebują pomocy?

– Chyba nie. Dziewczyny ich pocieszają, Julka i te twoje dwie gwiazdy, Marcinie. Fajne masz córki. Bliźniaki wodzą za nimi oczami jak kiedyś za czekoladą. Ciotka Lena opowiada Adolfowi o windjammerach. Mogę wam nie pomagać? Czuję się, jakby mnie ktoś pobił.

Adam rzucił okiem na swoją formalną żonę i poczuł zdecydowane ciepło koło serca. Rzeczywiście wyglądała marnie.