37837.fb2 Dom Na Klifie - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 64

Dom Na Klifie - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 64

W samym domu też nie zabraknie zajęcia, bo przecież te wszystkie dzieciaki trzeba wyprowadzić na ludzi. Szkoła szkołą, a one nic nie wiedzą o normalnym życiu. Trzeba ich tego normalnego życia nauczyć. Sport im jakiś zorganizować, może by się dało z czasem dojść do własnej łódki, żeglarstwo to niezła szkoła charakteru, niechby pływali, kondycja im się poprawi automatycznie. Trzeba koniecznie odgrzebać swoją psychologię, bo te dzieci już są nieźle zwichrowane, a przecież mogą kiedyś do nich trafić dzieciaki na granicy charakteropatii.

Zosia jest z wykształcenia historykiem sztuki. Wychowanie przez sztukę. Z muzyką zetkną się chociażby poprzez szanty, na pewno żadne karaoke, trzeba zawołać stroiciela i nieco wyremontować stare pianino. Może kupić jakieś gitary. Keyboard nie, to prawie jak karaoke. Malarstwo i rysunek. Zośka będzie wiedziała lepiej. Niechby w domu był sprzęt i materiały i niech próbują dzieciaki! Właśnie – dzieciaki, nie sami prawie chłopcy. W miarę odchodzenia starszych trzeba sprowadzić tu dziewczynki, żeby naprawdę było jak w rodzinie.

Właściwie po raz pierwszy zobaczył przyszłość w ten sposób. Do tej pory nie myślał o szczegółach, a plany, które robili razem z Zosią, dotyczyły raczej spraw organizacyjnych, sprostania rozbudowanej biurokracji i utrzymania domu w sensie bytowym.

Dobrze. Byt zorganizowany, pora zatroszczyć się o świadomość.

Z rozbawieniem stwierdził, że czuje przyjemne podniecenie na myśl o ogromie katorżniczej pracy, jaką będzie musiał odwalić w najbliższej przyszłości. Oraz w dalszej przyszłości. Ogólnie biorąc, będzie to praca typu „w kółko Macieju” i wystarczy jej do końca życia.

No, wiedział, że tego się nie da rzucić w kąt; wiedział, na co się decyduje. Ale jakoś nie do końca to do niego docierało.

Dopiero za kanapą dotarło.

Dotarło do niego również, że Adolfika za kanapą już nie ma.

Zapewne poszedł w jakieś inne miejsce, przemyśleć to, co usłyszał od Adama.

Julian Korn zjawił się w samo południe w kawiarni hotelu Radisson, poprzedziwszy swoje przybycie telefonem do Izabeli. Poznała go natychmiast – wyglądał dokładnie tak, jak Julka, tylko starsza i bardzo męska. Troszkę też przypominał Adama z czarną, siwiejącą czupryną. Pomachała mu dłonią.

Przedstawił się, siadł, zamówił kawę i wbił w Izabelę julczyne oczy.

– Czy może mi pani wszystko opowiedzieć?

– Dużo do opowiadania nie ma. Pani Ewa Przesłańska nie żyje, nie wiem, dlaczego umarła, ale wiem, że z panem kontaktu nie było, a jej rodzina odmówiła przyjęcia dzieci. Zostały oddane do domu dziecka na Prawobrzeżu; w Kluczu czy w Żydowcach, nie wiem dokładnie, w każdym razie gdzieś koło Puszczy Bukowej. Zdaniem mojego syna, to nie jest dobry dom, niestety. Nie wiem, jaką wychowawczynię miała Julka, ale Januszek był w grupie mojej obecnej… synowej. Syn się z nią ożenił mniej więcej rok temu i założyli rodzinny dom dziecka na wyspie Wolin. Zosia, moja synowa, zabrała całą swoją grupę chłopców i Julkę na dodatek, żeby jej nie rozłączać z Januszkiem. To jest wszystko. Teraz pan powie, dlaczego nie dał pan znaku życia po śmierci pańskiej żony.

– To nie była moja żona, ale byliśmy razem sporo lat. I powiem pani, chociaż może mi pani nie uwierzy, że to ona nie chciała, żebyśmy się pobrali. To miało jakiś związek z jej buntem wobec rodziny. Oni byli strasznie zasadniczy; o ile wiem, ojciec ją lał, zresztą lał wszystkie dzieci, ich była trójka. Koniecznie chcieli, żeby syn został księdzem, ale on skończył politechnikę i wyjechał gdzieś bodaj do Szwecji, została Ewa i jej siostra Elżbieta. Ela była potulną córką, Ewa się buntowała, ale żadna z nich nie wyszła za mąż, z tym że Ela nikogo nie miała. Rodzice obrzydzali jej każdego kandydata na męża.

– A dlaczego się rozstaliście z Ewą?

Korn zabębnił palcami w blat stolika.

– Z mojej winy.

– Zdradził ją pan?

– Tak. Proszę pani, ja rozumiem, że nie będziemy teraz sądzili moich przewin, że pani chodzi o znajomość sytuacji… Sporo wtedy jeździłem, szkoliłem ludzi w mojej specjalności, ja mam dosyć rzadko spotykaną, ale nieważne… No i raz mi się zdarzyło ulec pewnej kursantce. Nie twierdzę, że mnie zgwałciła, ale to była jej inicjatywa. Niemniej nie protestowałem specjalnie. Trochę byłem zmęczony domową sytuacją, widzi pani, Ewa była typem cierpiętniczki. Raz się zbuntowała przeciwko rodzicom, ale chyba wiele ją to kosztowało, miała jakieś nerwice, a z reguły wyładowywała się na mnie. Chociaż w zasadzie tworzyliśmy zgodną parę, ona była świetną matką, ja się starałem być dobrym ojcem… Ale wtedy, po tym moim skoku w bok, zaczęła coś podejrzewać. Dosłownie, coś wywąchała. Perfumy tamtej pani na moim swetrze. Jakoś się wykręcałem, ale nie uwierzyła. Potem dopadła mojej komórki w chwili, kiedy przyszedł esemes, wyrwała mi ją dosłownie z ręki, jak tylko zadzwoniła i przeczytała. Ta moja kursantka była kompletnie bezmyślna, przysłała mi jakieś idiotyczne podziękowania za wspaniałą noc, kompletna kretynka.

– Zawsze pan się tak ładnie wyraża o kobietach, z którymi się pan przespał?

– Nie, nie zawsze, proszę pani. Tylko wtedy, kiedy, kiedy są kretynkami. To był dla nas obojga epizod, od razu o tym wiedzieliśmy i rzeczywiście, nie spotkaliśmy się nigdy więcej. Może niezbyt moralne, ale niegroźne dla mojego związku z Ewą. Tak mi się przynajmniej wydawało. I tak by było, gdyby Ewa mnie nie nakryła. Kazała mi się natychmiast wynosić. Zrobiła mi po prostu pranie mózgu, udowodniła, że jestem nic niewart i wyrzuciła mnie z domu.

– A pan tak się dał wyrzucić? Nie walczył pan o dzieci?

– Walczyłem, proszę pani. Początkowo zamieszkałem w wynajętym mieszkaniu i usiłowałem dostać prawo do widywania się z dziećmi, ale to był ciąg niekończących się awantur. Proszę pani, ja nie chcę się nad tym rozwodzić. Ona już nie żyje i nie mogłaby mi zaprzeczyć. A ja nie mógłbym o niej dobrze mówić. Wycofałem się właśnie ze względu na dzieci. Obiecała mi, że jeśli odejdę, nie będzie o mnie źle mówiła dzieciom. Nie chciałem, żeby przechodziły taką szarpaninę między mną a Ewą. Po jakimś czasie ona się z nimi przeprowadziła ze Śródmieścia, gdzie mieszkaliśmy razem, na jakieś peryferie. Zadzwoniła do mnie z żądaniem, żebym ich więcej nie szukał. Zmieniła Julce szkołę, a Januszkowi przedszkole. Może popełniłem błąd, ale wtedy właśnie zrezygnowałem. Podczas tej rozmowy prosiłem ją, żeby kiedyś do mnie zadzwoniła, jeśli dojdzie do wniosku, że jednak dzieciom potrzebny jest ojciec. Proszę pani, ja do tej pory mam ten sam numer komórki, na wypadek, gdyby Ewa zdecydowała się do mnie zadzwonić…

– Ożenił się pan?

– Nie. Mam przyjaciółkę. Opowiedziałem jej o pani telefonie. Ona jest… zupełnie inna niż Ewa. Ma trzydzieści sześć lat i pracuje w stoczniowym biurze projektów. Projektuje statki, wie pani.

– Wiem, co się robi w stoczniowych biurach projektów…

– Przepraszam. Oczywiście. Ona od dawna ma świadomość, jak wyglądało moje życie, i że mam dwójkę dzieci. Wczoraj powiedziała, że powinniśmy je wziąć do siebie.

– A pan?

– Dla mnie to oczywiste.

– No, no. A ja myślałam…

– Że jestem łobuzem, który zostawił żonę z dziećmi i zwiał gdzie pieprz rośnie.

– Coś w tym rodzaju. Jest pan samochodem?

– Tak.

– Do Lubina jedziemy pańskim czy moim?

– Adam? Posłuchaj mnie uważnie: jadę do ciebie z ojcem Julki i Januszka.

– Co?!

– To, co słyszysz. Będziemy za pół godziny, bo pan Korn lekce sobie waży przepisy drogowe. Dzieci są w domu? Myślę, że dobrze by było najpierw pogadać w gronie dorosłych, z Zosią i z tobą. Pan Korn chce zabrać dzieci do siebie, do Gdyni. Nie wiedział o śmierci ich matki. Wszystko ci opowiemy, tylko zacznijcie się już zastanawiać, jak to załatwić formalnie.

– No, no. Matko, jesteś wielka.

– Oczywiście. Dawno ci to powtarzam. Na razie.

Izabeli nie udało się porozmawiać najpierw z Zosią i Adamem, ponieważ Julka czyhała na drodze. Traf chciał, że właśnie w momencie, kiedy Adam informował Zosię o treści rozmowy z matką, weszła do domu. Usłyszała kawałek, zmusiła Adama do powiedzenia reszty, odwróciła się na pięcie i pobiegła na drogę. Trzydzieści pięć minut przesiedziała pod krzakiem śnieguliczki, prawie nie oddychając z emocji. Gdy zobaczyła skręcającą z szosy na ich polną drogę toyotę z mężczyzną za kierownicą i Izabelą obok niego, nieomal rzuciła się pod koła, machając rękami. Toyota zahamowała w miejscu i facet z niej wyskoczył.

– Julka!

– Tato!

Ojciec. Trochę podobny do Adama, o wiele bardziej do niej samej. Jak w najlepszym melodramacie wpadła w jego objęcia, cała drżąca z nerwów. Jednak to on się popłakał, nie ona. Bardzo dyskretnie się popłakał, ale zawsze. Nie padło ani jedno słowo.

Julka wydobyła się z jego ramion i rzuciła na szyję Izabeli. I pomyśleć, że ta cała matka Adama tak ją denerwowała!

Matka Adama przytuliła ją mocno i szepnęła jej do ucha:

– Możesz się nie martwić, Julka. Twój ojciec nie jest dupkiem.

Postanowiono, że Julka i Januszek do końca roku szkolnego zostaną w domu na klifie. Raz już w ciągu tego roku zmienili szkołę i starczy. Nie wiadomo poza tym, ile czasu potrwa załatwianie formalności przez pana Korna. Oczywiście wszystkie weekendy, rozdęte majówki, święta i tak dalej nowo scalona rodzina miała spędzać razem – albo w Gdyni, dokąd jechało rodzeństwo, albo w Lubinie, do którego przyjeżdżał ojciec ze swoją przyjaciółką Agnieszką. W Agnieszce z miejsca zakochał się również Januszek, znalazłszy w niej bratnią duszę w dziedzinie amatorskiego, za to masowego produkowania ciast i ciastek.

Zosia i Adam trochę się bali, że pozostała część młodych domowników będzie demonstrowała jakąś zazdrość lub inne formy niechęci, ale na szczęście nic takiego nie nastąpiło. Ciotka Lena stwierdziła, że to zbawienny wpływ codziennych rodzinnych narad kolacyjnych. Omawiało się na nich wszystko, co tylko dręczyło kogokolwiek: dziecko, młodzieńca czy któreś z dorosłych.

Ciotkę Lenę poważnie martwiła świadomość, że z jej chóru szantowego (wciąż miała nadzieję na wspólne plenerowe śpiewy, kiedy tylko zrobi się dostatecznie ciepło) ubędą dwie z trzech niefałszujących osób. Wprawdzie do tej pory jakoś nie było okazji do pośpiewania, ale ciotka nastawiała się bardzo na swoje imieniny dwudziestego drugiego maja: uważała, że wtedy będzie już odpowiednia pogoda, aby zrobić wielki piknik na łące między domem a urwiskiem. I na tym pikniku będzie się śpiewało szanty z widokiem na morze. Dokładniej mówiąc, na zalew, ale to już niewielka różnica, a do morza blisko.

Rodzinne plenum chętnie zaakceptowało pomysł sędziwej ciotki, która zresztą jakiś czas temu się załamała i pozwalała młodszym nazywać się babcią. Ciotka – babka wyciągnęła więc z szuflady swoje śpiewniki i nagrania, po czym rozprowadziła je po młodocianych i nieco starszych (Zosia, Adam i Julian Korn z Agnieszką). Wieczorami, a czasem i w ciągu dnia dom zaczął rozbrzmiewać krzepką pieśnią marynarską. Zapewne przypadkiem małolaty śpiewały jak leci, starsi zaś chłopcy wybierali głównie te piosenki, w których występowały reminiscencje męsko – damskie.