37837.fb2
Żaba, Alan, Krzyś i Grześ preferowali nader prostą melodycznie „Herzogin Cecille”, kalecząc niemieckie imię i tytuł księżniczki jeszcze silniej niż angielski autor pieśni [5], a za nim wszyscy polscy fani tej piosenki. Z wielką mocą jednak przemówiła im do wyobraźni wizja wraku leżącego gdzieś w bałtyckich cieśninach. Postanowili kiedyś go odnaleźć… kiedy dorosną. A na razie wyśpiewywali pieśń o statku, stojąc pod jego wizerunkiem w salonie.
Cycek i Mycek, pięknie odchudzeni, pokochali nieskomplikowaną, za to jak najbardziej klastyczną szantę „John Kanaka”. Chodzili po domu i na jednej nucie skandowali: „Dżonnn Kanaka – naka – tullajeeeeeee”. Trudno było to znieść, ale widok rozradowanych pyszczków wynagradzał wiele.
Adolfik w zaciszu drewutni ćwiczył balladę o liniowcu, co się zwał „Timeraire”.
Adam był trochę niespokojny z jego powodu. Wprawdzie Adolfik, odkąd ostatnio wylazł zza kanapy, za którą siedzieli obaj, zachowywał się zupełnie normalnie i jakby śmielej patrzył na świat – jednak gdzieś tam w Szczecinie hulał jego tatuś – menago od przydrożnych panienek. Tatuś się odgrażał podczas swojej bytności w Lubinie i diabli wiedzą, co tam teraz kombinuje w wolnych chwilach. Jest pewna nadzieja, że się przejął nieugiętą postawą Adama, z tym, że niekoniecznie. Mógł się nie przejąć, a jako ewidentny charakteropata (czyżby w wyniku alkoholizmu?) i skunks śmierdzący, zdolny jest zapewne do wszystkiego.
Zosia była za tym, żeby nie wybiegać przed orkiestrę i nie przejmować się czymś, co być może w ogóle się nie wydarzy. Tak w każdym razie mówiła, chociaż w głębi serca chowała niejakie obawy.
Chowała też w głębi serca coś zupełnie innego. Upychała to na samo dno świadomości i sama przed sobą udawała, że jest absolutnie i bez reszty zajęta pracą, dziećmi, dziećmi, pracą, papierami, pracą, zakupami, pracą.
Pracy miała rzeczywiście sporo. Do normalnych zadań doszło jej uprawianie ogródka, czy może raczej nadzór nad ogródkiem, który uparli się założyć chłopcy. Okazało się, że nie tylko ogonek u buraka był dla nich niespodzianką. Zosia nigdy przedtem nie widziała tego w taki sposób, ale teraz uświadomiła sobie, ile jest rzeczy i zjawisk na świecie, o których dzieci, niechowane w normalnych rodzinach, nie mają bladego pojęcia. W tym wszystkie podstawowe warzywa, występujące w bidulowej kuchni pod postacią paciek o różnych kolorach. Pod okiem Zosi, dokształcającej się gwałtownie z pomocą podręczników dla działkowców, chłopcy oczyścili z chwastów i skopali spory kawałek ziemi, uznali, że jest wystarczająco żyzna i posiali mnóstwo rozmaitych nasion z kolorowych torebek. Obrazki na torebkach były przedmiotem skrupulatnej analizy i poważnego namysłu. Godzinę stali gromadką przy regale z nasionami w sklepie ogrodniczym i zastanawiali się, jaką odmianę marchewki wybrać i która sałata da im najwięcej radości. Zapowiedzieli również Zosi, że latem będzie musiała produkować masowo dżemy i kompoty, to znaczy, oni zrobią, ale ona musi dzierżyć ster. Tak powiedzieli, zarażeni żeglarskim duchem ciotki Leny – dzierżyć ster. Zgodziła się, rozbawiona ich młodzieńczym entuzjazmem.
Nawet jej było na rękę takie mnóstwo zajęć. Pozwalało bowiem na oddalanie od siebie myśli dręczących ją coraz bardziej.
Myśli o Adamie.
Dopadały ją te myśli każdego wieczoru, a właściwie każdej nocy, bo nie zdarzało się raczej, aby przed dwunastą, pierwszą szła na „małżeńskie pięterko”, do siebie. Padała na łóżko, nieżywa ze zmęczenia i zamiast zasnąć, oddawała się marzeniom. Nie ulegało żadnej wątpliwości: to, co z początku było miłym zauroczeniem, zamieniło się w najprawdziwszą, głęboką miłość. Przystojny i interesujący, trochę stuknięty i niekonwencjonalny facet okazał się wspaniałym człowiekiem, prawdziwym mężczyzną, zdolnym do uczuć wyższych (szkoda, że nie do tego jednego, o które by chodziło, to znaczy uczucia do niej!), gotów wziąć na siebie odpowiedzialność za słabszych, potrzebujących pomocy…
W tym momencie zazwyczaj zaczynała popłakiwać.
O ironio! Ten mężczyzna, którego pokochała, był jej mężem! Papierowym!
Dżentelmeńska umowa. Co za idiotyzm!
Sytuacja jest kompletnie bez wyjścia. Sama się w nią wpakowała, na własną prośbę. W normalnych układach, gdyby zakochała się nieszczęśliwie, to by przynajmniej mogła uciec jak najdalej, żeby nie spotykać się niepotrzebnie z obiektem dusznych sensacji. A tu nic z tych rzeczy. Będzie go sobie oglądała codziennie, będą razem snuć plany na przyszłość, potem realizować te plany, pracować razem – no, po prostu samobójstwo na raty.
Na własną prośbę!
Imieniny ciotki Leny wypadały w sobotę. Starsza pani zastrzegła sobie, że to ma być dzień jak co dzień, więc piątkowy poobiedni rozgardiasz nie był ani większy, ani mniejszy niż zazwyczaj. Chłopcy uporządkowali swoje pokoje (wprowadzono tę zasadę od początku) i gdzieś się porozłazili. Januszek w ogrodzie przeglądał książkę kucharską w poszukiwaniu przepisu na ciastka, których jeszcze nie piekł, Alan z kolesiami wciąż usiłowali wytresować Azora na mordercę, Zosia połową umysłu pracowała nad domową dokumentacją, drugą zaś połową błądziła wokół mężczyzny swojego życia, który to mężczyzna na zawsze miał pozostać wyłącznie w sferze ponurych rozmyślań.
Oczywiście jako obiekt uczuć, bo jako ślubny mąż właśnie pojawił się w drzwiach i oznajmił:
– Korn wszystko załatwił. Mogliby zabierać dzieci choćby dzisiaj. Jak myślisz, czy weźmiemy na ich miejsce kogoś, czy dwunastka to jest jak raz w sam raz?
– Nie wiem, muszę się pozastanawiać. Odmóżdżyły mnie te kwity.
– Zrobię kawy, chcesz?
– Pewnie, że chcę. Korn dzisiaj przyjedzie?
– Jutro przyjedzie, z tą swoją Agnieszką. Sympatyczna z niej osoba, nieprawdaż?
– Prawdaż. Chłopcy ją bardzo polubili, imponuje im, że projektuje statki.
Któregoś dnia Agnieszka zainteresowała się obrazem przedstawiającym „Herzogin Cecilie” oraz portretem kapitana Weissmüllera z małżonką. Obecni przy tym Krzysiek i Żaba od niechcenia poinformowali ją, że to jest właśnie kapitan, który zbudował ich dom, a na tej fregacie był kiedyś dowódcą, a w ogóle to ona utonęła i leży gdzieś koło Devon.
Agnieszka obrzuciła ich uważnym spojrzeniem. Wyraźnie czuli się ważnymi i dobrze poinformowanymi gospodarzami domu. Uśmiechnęła się do nich.
– Wszystko się zgadza, tylko to nie fregata.
– Jak nie fregata? Fregata!
– Bark. Policzcie maszty. Fregata ma trzy rejowe, a tu ile macie?
– Aaa.
– Aaa, właśnie. Bark. Cztery maszty rejowe. Kadłub stalowy.
– Ty, Żaba, ale my jesteśmy barany! „Leży na dnie dzielny bark”! Dzielny bark!
– No właśnie. Dzielny bark. Słyszeliście o windjammerach?
– Nie… niezupełnie.
Agnieszka wzięła oddech i zrobiła im krótki wykład o dzielnych statkach z końca epoki wielkich żaglowców, statkach pływających wokół przylądka Horn i nielękających się żadnych niemal sztormów. Ponieważ zauważyła błysk zainteresowania w trzech parach oczu, wskoczyła na swojego ulubionego konika i zrobiła kolejny wykład, tym razem na temat, dlaczego statki w ogóle pływają, jakim cudem utrzymują się na wodzie jednostki o kadłubach ze stali, jakie mają napędy, jak się je projektuje, jak ona to robi – po kwadransie miała już trzech zaprzysięgłych wielbicieli, którzy uznali ją za absolutnie najfajniejszą babę pod słońcem (tak jej w każdym razie powiedzieli, jędrniejsze określenia zachowując do własnego użytku).
– Ten Janusz to ma szczęście – skonstatowali z zazdrością.
– Bez przesady – wzruszyła ramionami. – Też możecie się tego nauczyć. Parę lat studiów, trochę praktyki… każdy może.
– Każdy, każdy. – Krzysio poskrobał się brudną łapą po głowie. – A jak się ma dwóję z matmy?
– A, to trzeba się jej pozbyć.
Nie wiadomo, czy zadziałał urok osobisty Agnieszki, czy może wizja projektowania wielkich statków o stalowych kadłubach sprawiła, że Krzysio poprawił już dwóję na troję i robił dalsze postępy…
– Agnieszka powiedziała, że jakbyśmy do nich przyjechali, to ona pokaże chłopcom stocznię. Myślisz, że moglibyśmy zabrać dzieci do Gdyni?
Adam podał Zosi kawę i podsunął cukierniczkę.
– Czemu nie? Trzeba się przymierzyć. W ogóle myślałem, że warto dzieciakom pokazywać świat, nawet po małym kawałku.
Zosia nasypała cukru do filiżanki i znowu oddała się myśleniu jedną połową umysłu. Podobało jej się, że Adam ma tyle projektów, podobało, że tak się zaangażował w te dzieci… szkoda tylko, że w nią się nie zaangażował.
– Co mówiłeś?
– Mówiłem, że jakiś facet do nas idzie. Listonosz?
– Nie znam go. Wyjdziesz do niego? Żeby się Azora nie przestraszył.
Adam skinął głową, wyszedł i po dłuższej chwili wrócił z listem w ręce.
– To był jakiś specjalny posłaniec od specjalnych listów. Dostaliśmy pozew do sądu.
– Co?
– Sama przeczytaj.