37837.fb2
– Jak najbardziej. Dionizy Seta nas oskarża.
– Przestań! O co?!
– Aaaa, tego byś nigdy nie zgadła. O to, że głodzimy dzieci.
– Ty zwariowałeś czy ja?
– Słuchaj, kochana. Dzieci są głodzone, zaniedbane, zastraszone… pewnie, że Adolfik był zastraszony, jak tylko tatusia zobaczył… Nawiasem mówiąc: mianowałem go Dodkiem. Dość tego Adolfika, Adusia i co tam jeszcze. Dodek. Nowe życie, nowe imię.
– Dodek to jak Dymsza!
– Oczywiście, Dymsza był przecież Adolf!
– No dobrze, Dodek fajnie brzmi. Wymyśl jeszcze coś dla Cycka i Mycka.
– Właśnie. Wraz z Dionizym Setą oskarża nas pani Arleta Płaskojć, to jej dzieci były zagłodzone i zaniedbane. Teraz dostaniemy za swoje. Mamy tu wezwanie na rozprawę, będziemy składać wyjaśnienia, a jak nie, to się nas zastrzeli, albo rzuci lwom na pożarcie. Pójdziemy do turmy, moja droga.
– Adam, jak ty możesz się śmiać?
– Zosieńko, ja mogę się tylko śmiać.
Była zmartwiona, widział to wyraźnie. Chyba zmęczyła ją wieczna walka o dzieciaki, wreszcie wydało jej się, że teraz będzie już dobrze, a tu masz – znowu pasztet i znowu cholerny Seta!
Słońce za oknem przewędrowało na ich stronę i zaświeciło im prosto w oczy. Adam poczuł przypływ czułości. Może Zosia nie wygrałaby plebiscytu na miss czegokolwiek, może nie wcisnęłaby się w żadną suknię dla modelki, ale przecież była najmilsza na świecie… i chyba też jednak najładniejsza, cholera!
Zdecydowanie nie powinna się już zamartwiać.
– Zosieńko, słuchaj. Parę dni temu siedziałem z Dodkiem za kanapą…
– Co robiłeś?!
– Siedziałem z Adolfikiem za kanapą, to wtedy ochrzciłem go Dodkiem. Nieważne. W każdym razie wykonałem wtedy coś w rodzaju ślubowania.W sprawie Sety.
– Młodego czy starego?
– Właściwie obydwu. Przysiągłem sobie, że nie dam chłopaka staremu capowi na zmarnowanie, nie pozwolę go skrzywdzić, zatrudnię wszystkich kolegów od prawa i od mediów, zrobimy całą kampanię, ewentualnie wsadzimy żłoba za kratki, albo znajdę takich znajomków, którzy lubią się próbować na pięści… Zosia, ja po prostu mam dość patrzenia na draństwo tylko po to, żeby zrelacjonować społeczeństwu, jakich mamy drani. Przechodzę do ofensywy, moja droga. I chciałbym, żebyś mnie poparła.
Ależ go kochała w tej chwili…
Adam rozwijał dalej swoje przemyślenia zza kanapy, budząc w Zosi coraz większe uczucie, a przy okazji coraz większy entuzjazm. To jest absolutna racja, trzeba robić to, co można, nie oglądając się na innych – i trzeba walczyć z draństwem.
To jakiś cud, że nikt nie wszedł do salonu, gdzie siedzieli i rozmawiali, zawsze wokół nich pętały się dzieciaki i przeszkadzały albo pojawiała się ciotka Lena z jakimiś nowymi pomysłami, albo przynajmniej Azor prosił o cokolwiek – tym razem nie było nikogo. Pierwszy zauważył to Adam.
– Patrz, jak tu może być miło, kiedy jest taki spokój. Nie wiesz, gdzie są wszyscy?
– Cieszą się majem w lesie i na łące. Tak mi się przynajmniej wydaje. A ciotka Lena śpi na leżaczku, widziałam, jak Darek ją kocem przykrywał, żeby się nie przeziębiła, kochany ten Darek, nie?
– Kochany i dobrze, że wygrzebałaś ten przepis…
W domu „Magnolie” wychowanek, który miał osiemnaście lat, był usamodzielniany, czy tego chciał, czy nie. Wszyscy zresztą chcieli, bo trudno nazwać „Magnolie” przyjemnym miejscem. Zosia miała wrażenie, że takie jest prawo i już. Przejrzała jednak przepisy i okazało się, że jeśli wychowanek się uczy, ma prawo pozostawać w domu dziecka do dwudziestego piątego roku życia. Niemal się wtedy popłakała z radości, bo na myśl, że trzeba będzie pozbyć się Darka, serce jej martwiało po prostu.
Spojrzeli sobie w oczy.
– Fajny mamy dom, co?
– Bardzo fajny. Nie żałujesz, że dałeś się w to wrobić?
– Nie żartuj. Chyba nie słuchałaś, co do ciebie mówiłem przez ostatnią godzinę…
– Adam… myślałam o jednej sprawie, nie wiem, co ty na to?
– Na co?
– Zakładamy, że wygramy z Setą…
– Z Setą i z galaretą. Arletą Płaskojć. Z nią też wygramy. Mówiłem ci, nie spocznę, zanim nie wyduszę z sądu pozbawienia ich praw rodzicielskich. Aha – i nie zamierzam dopuścić do tego, żeby chłopcy musieli składać zeznania. Tylko przed psychologiem i tylko tutaj. Dzieciaki mają prawo do normalnego życia.
– No właśnie. Myślałam, że skoro i tak jesteśmy formalnie małżeństwem, to może byśmy im stworzyli rodzinę zastępczą? Maluchom i Ad… Dodkowi. I Grześ… patrz, on wciąż nie wie, że jego rodzice nie żyją…
– Myślisz o adopcji?
– Rodzina zastępcza to nie to samo, ale… no, sama nie wiem.
Adam patrzył na nią badawczo spod czarnych brwi.
– Przemyślimy to, dobrze? A wiesz, ja myślałem jeszcze o czymś innym.
Spojrzała na niego pytająco.
– Jak już tak myślimy i myślimy… myślałaś kiedy o własnym dziecku?
Gdyby piła teraz kawę, zadławiłaby się z pewnością. Na szczęście nie piła.
– O czym ty mówisz?
– O nas.
– Adam…
– O własnym dziecku, które to dziecko byłoby również moim dzieckiem. Zosieńko, poprosiłbym cię o rękę, tylko że przecież prawie od roku jesteśmy małżeństwem… No więc nie wiem, co powiedzieć… chyba tylko tyle, że nie wiem dokładnie, kiedy to nastąpiło, ale cię pokochałem. I chciałbym, żebyś ty mnie też pokochała.
– Nie żartuj…
– Nie żartuję. Sądzisz, że mógłbym żartować w ten sposób?
– No bo ja cię dawno kocham. Jak ci się oświadczałam, to już wtedy…