37837.fb2 Dom Na Klifie - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 7

Dom Na Klifie - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 7

– Mało brakowało podobno. Dobrze, że pani Zosia ma refleks, bo już prawie flaki jej pruł. Znaczy pani dyrektor. Dadzą panie kilka takich kanapek? Strasznie mnie ssie. Albo kawałek kiełbaski i jakąś bułkę.

– Zaraz ci dam, ale to patrz pani, pani Basiu, jak to trzeba uważać, jednak straszny element tu mamy, jak tego Setę zobaczę, to go tak pogonię, że popamięta sobie do końca życia!

– Ja bym nie radził. – Darek pokręcił głową. – Ja bym uważał co innego. Setę to teraz trzeba traktować łagodnie… jak już raz dostał takiego ataku…

– Matko jedyna, przecież masz rację, chłopcze! Czekaj, zapakuję ci tej kiełbasy do foliówki, żebyś sobie schował, to ci i na śniadanie wystarczy, a jutro rano tylko twarożek. Pani Basiu, dobrze nam Małecki radzi, drażnić takiego chuligana to jest niebezpiecznie, a może on chory umysłowo?

– Przecież to po nim od razu widać, pani Irminko, co, pani ma jakieś wątpliwości? Czubol jak złoto. Ja się go będę bała, bo nie wiadomo, na kogo teraz się rzuci! Masz tutaj, Małecki, jeszcze dwie drożdżówki, z obiadu zostały, i serki topione, zjesz sobie. A jego, to znaczy, Setę, pani Hajnrychowa powinna wysłać do świrów, gdzie jego miejsce jest. Dobrze, Małecki, więcej nie będzie, jak to zjesz, to pękniesz. Idź już, bo musimy te kanapki robić!

– A nie lepiej by paniom było podzielić na porcje i wydać na grupy? – zainteresował się pozornie niewinnie Darek. – Sami by sobie wszyscy robili kanapki, mniej roboty by panie miały…

– A co ty jesteś taki organizator pracy? – Pani Basia podniosła brwi wysoko, aż pod grzywkę w wiśniowo – złoto – rude paski. – Nie możemy dawać na grupy, boby starsi i silniejsi zjedli wszystko maluchom! I co by to były za kanapki, szynkę łapami chamstwo by żarło, jak znam życie!

– No tak, ma pani rację – bąknął Darek, który doskonale wiedział, że dotychczasowy system wydawania posiłków jest nie do ruszenia, jako że umożliwia wygospodarowywanie za każdym razem solidnych boków dla własnych rodzin.

– Ty może uważasz – włączyła się do dyskusji pani Irminka – że powinnyśmy na grupy wydawać też produkty na zupę? Żeby sobie wszyscy sami gotowali? Ty dowcipny jesteś, Małecki. No już, wynoś się. Masz jeszcze dwie bułki dodatkowo.

– Dziękuję bardzo paniom. – Darek ukłonił się nisko, zabrał pokaźną torbę z furażem i pomaszerował do saloniku ze świadomością, że natychmiast znajdzie się tam kilka wiecznie głodnych młodzieńczych gąb. I on je nakarmi, te gęby. No, powiedzmy: dokarmi.

Darek Małecki miał zadatki na dobrego ojca rodziny.

Tymczasem Zosia siedziała przy młodym Secie, trwającym w stuporze i zastanawiała się, co dalej. Sytuacja była niewesoła, łaska boska, że dyrektorka nie zawołała policji. Szczęście w nieszczęściu, że Maślanko and his boys byli na ewidentnym haju. Boże, co ona wygaduje. Nie, nie wygaduje, myśli. Ale nawet gdyby powiedziała to na głos, Adolfik pewnie by nie zwrócił na to uwagi.

Chyba trzeba będzie przycisnąć dyrektorkę, żeby zgodziła się na przejście Adolfika do jej, Zosinej grupy. Tylko że tu będzie go miał pod ręką stary Jończyk i też mu da popalić, wcale nie wiadomo, czy nie lepiej niż Aldona. A tam ma do obrony Henia Krapsza. Do Henia zadzwoniła już jakiś czas temu, lakonicznie zdała mu relację z dramatycznych wydarzeń i kazała natychmiast przyjeżdżać – nie tylko po to, żeby odciążyć dyrektorkę, ale przede wszystkim po to, żeby Adolf bezpiecznie mógł wrócić do swojej grupy.

Cholera. Do Maślanki i całej reszty.

To już lepszy Jończyk. A chłopaki są w porządku, można by namówić Darka, żeby jakoś specjalnie wziął Adolfa pod swoje siedemnastoletnie skrzydła. Adolf ma teraz jakieś dziesięć lat, może jedenaście…

– Aduś, ile ty masz lat?

– Ana… aście… – wyszeptał młody Seta.

– Jedenaście? Adek, co ty gadasz?

– Wa… dwanaście. P… prawie. Ale jestem dopiero w cwartej klasie. Bo późno posłem…

– Poszedłem.

– Posedłem. Rok chorowałem. A rok mnie zostawili w cwartej.

– Dobra, to nieważne, w której klasie, byłam ciekawa twojego wieku. Dlaczego chciałeś zadźgać panią dyrektor? Powiesz mi?

Adolf nic nie powiedział, tylko wtulił ryżą głowę w chuderlawe ramiona i tak został. Zosia westchnęła ciężko.

– Aduś, proszę cię. Zanim stąd wyjdę, muszę wiedzieć, jak było naprawdę, a Maślanko na pewno prawdy nie powie. Nie bój się, nic złego ci się nie stanie. Nie pozwolę zrobić ci krzywdy. Ale muszę wiedzieć. Rozumiesz, synek?

Aduś ani drgnął.

Psycholog. Pani dyrektor na pewno każe zbadać Adolfa na wszystkie strony w nadziei, że okaże się on chory i będzie go można odesłać do jakiegoś zakładu zamkniętego, diabli wiedzą, gdzie. A jeśli okaże się zupełnie normalny, to zapakuje go do poprawczaka, też diabli wiedzą gdzie. Tak czy inaczej, młody Seta będzie miał szansę albo naprawdę zwariować, albo się zdegenerować. Albo zostanie zaszczuty na śmierć.

Do diabła z psychologiem i jego psychologicznymi dyrdymałkami. Na to przyjdzie czas, jutro lub za kilka dni trzeba będzie uruchomić jedną zaprzyjaźnioną specjalistkę od grzebania w młodocianych duszyczkach. Na razie jednak Zosia postanowiła zastosować metodę najprostszą. Przysiadła na tapczanie, na którym kulił się Seta w trzęsionce i przygarnęła go do siebie.

Marzenie Adolfika spełniło się. Ogarnęło go poczucie bezpieczeństwa, potworne napięcie zelżało, zastąpiły je słabość i ogromne zmęczenie – i oto Adolfik zasnął w objęciach swojej ukochanej pani Zosi.

Tak zastał ich Henio Krapsz, który z grubsza poinformowany o sytuacji, przyszedł do źródła po szczegóły. Niestety, źródło spało w najlepsze, a Zosia bała się ruszyć, żeby go nie obudzić.

– Ojojoj – wyszeptał Henio i przysiadł na kanapie obok Zosi, od tej strony, gdzie nie było Adolfa Sety. – Zostałaś matką zastępczą?

– Mam wrażenie, że Mamą Kangurzycą zgoła. On by najchętniej wlazł we mnie, rozumiesz, do środka, do torby. Tylko że ja nie mam torby na zmasakrowane dzieciaki. Zmasakrowane psychicznie, rozumiesz mnie, Heniu.

– Rozumiem, oczywiście. Opowiedz mi, proszę, co się właściwie stało. Naprawdę Adolfik chciał pochlastać nam szefową?

– Wygląda na to, że tak. Ale widzisz, Heniu, sprawa jest wieloaspektowa. Chciałam, żeby mi Adek sam powiedział, ale najpierw był słupem soli, a jak odtajał, to zasnął. Musiało się stać coś potężnego, bo on przecież nie jest agresywny tak naprawdę.

– Jemu się nawarstwiało – pokiwał głową Henio. – Może ja ci powiem, co wiem, a potem ty mi powiesz, co wiesz. Stworzymy sobie jakiś obraz.

Jakieś pół godziny rozmawiali szeptem, a obraz, który im się nabudował, był dość przerażający. Oboje zgodnie doszli do wniosku, że na miejscu Adolfika też próbowaliby kogoś zabić. Ewentualnie siebie.

– Wypluj to – wyszeptała stanowczo Zosia. – Bo się, nie daj Boże, sprawdzi! Słuchaj, co my możemy zrobić?

– Nie wiem, co ja mogę, a ty możesz tu zostać z tym sierotą, niech sobie śpi, przecież widać, że jak tylko go oderwiesz od siebie, to się obudzi. I znowu się będzie trząsł. Może do kolacji się wyśpi. W co wątpię. Słuchaj, ja ci tutaj przyniosę coś do żarcia i herbatę w termosie, a ty się nie ruszaj od niego, niech cię zobaczy, jak się obudzi. Lepiej zniesie przebudzenie.

– Matko, Heniu, on może spać do rana! A jak będę chciała do wychodka?

– To mi puścisz strzałkę, a ja przylecę i będziemy kombinować. Ale wytrzymaj, ile możesz. Obawiam się, że to ty jesteś jego jedynym poczuciem bezpieczeństwa.

– Państwo to ja – powiedziała z goryczą Zosia. – A ty byś się przypadkiem nie nadał do tej roli?

– Pewnie, że bym się nadał – wyszeptał skromnie Henio. – Ale on wybrał ciebie. Zapewne potrzeba posiadania matki. Nadajesz się na mamę, Zosiu. Sam bym chciał taką mieć… gdybym nie miał swojej, którą bardzo lubię. Twoja grupa sobie poradzi bez ciebie, Darek, znaczy, sobie poradzi z twoją grupą, jakby co, ja mu pomogę. A ty już bądź tą Mamą Kangurzycą.

Zosia smętnie pokiwała głową, więc Henio poszedł do swoich Maślanków i innych Wysiaków. Zanim jednak odszedł, ściągnął z półek w szafie dwa miękkie koce i otulił nimi śpiącego jak kamień Adolfa oraz kompletnie unieruchomioną Zosię.

Pojawił się ponownie w porze kolacyjnej, niosąc zapowiedziane zapasy żywności. Zosia jeszcze nie musiała się nigdzie ruszać, zjadła więc kolację na kanapie, uważając, żeby nie obsypać Adolfika okruszkami bułki. Adolfik nawet nie drgnął. Jego przydługie ręce obejmowały Zosię kurczowo w pasie i trochę się spocił, ale oddech miał równomierny i spokojny.

Adam rzeczywiście zamieszkał z matką w obszernej i dość nowobogackiej willi na Wzgórzach Warszewskich. W zasadzie mieszkał tam i ojciec, Konstanty Grzybowski, ale różnica temperamentów jego i jego pięknej mimo lat małżonki sprawiała, że był on w domu prawie niezauważalny. Nie miał w ogóle ducha swojej ciotki, żeglarki, pełnoprawnej członkini Bractwa Kaphornowcow (właściwie to nie był też pewien, czy siostra ojca to ciotka, czy może wujenka, czy coś w tym rodzaju). Był na wskroś łagodnym anatomopatologiem w Zakładzie Medycyny Sądowej i chociaż stale miewał do czynienia ze sprawami kryminalnymi, jednak, jak sam twierdził, jego klienci należeli do wyjątkowo spokojnych. Adam był nawet z niego dumny, ojciec bowiem cieszył się opinią doskonałego fachowca, eksperta w swojej dziedzinie, miał tytuł profesora zwyczajnego, a jako pracownik również akademii medycznej cieszył się wręcz uwielbieniem studentów i regularnie wygrywał plebiscyty na najmilszego wykładowcę.

Cóż, kiedy w domu był całkowicie i nieodwołalnie zdominowany przez żonę.

Wcale mu to zresztą nie przeszkadzało. To Adam denerwował się całymi latami, że matka tak dalece unieważnia własnego męża. Męska solidarność kazała mu przeprowadzać długie, umoralniające rozmowy z ojcem – bez skutku. Przypominał mu jego dzielnych protoplastów powstańców listopadowych i styczniowych, przypominał nieustraszoną ciotkę Biankę – na nic. Konstanty śmiał się z jego, jak to nazywał, „młodzieńczego zaangażowania”, twierdził, że w jego rodzinie kobiety zawsze rządziły mężczyznami, niezależnie od liczby stoczonych w obronie ojczyzny bojów – i dalej był chodzącym kapciem.

Matka Adama oczywiście nie miała w sobie nić z kapcia. Jedna z pierwszych w Szczecinie zwietrzyła nowe możliwości płynące z tworzącego się, świeżutkiego rynku reklamowego, popracowała trochę w radiu, trochę w telewizji, liznęła prasy, rozejrzała się i założyła własną agencję. Dawna księgowa w polickich zakładach chemicznych wiedziała, gdzie stoją konfitury, a gdzie leży kasa. I potrafiła tę kasę podnieść, włożyć sobie do portfela oraz twórczo wykorzystać. W rezultacie błyskawicznie doszła do sporych pieniędzy, nie straciła ich jak wielu jej mniej inteligentnych kolegów i w chwili obecnej pławiła się w satysfakcji ze znalezienia się na liście dziesięciu najbogatszych biznesmenów w regionie.

Adam miał to w nosie.

Matka nie mogła mu tego wybaczyć.

Ojciec podśmiewał się i twierdził, że to wszystko sprawa genów. Adaś charakter odziedziczył po mieczu, a urodę po kądzieli…