37837.fb2
A zbliżał się nieuchronnie do czterdziestki.
Być może nie chciał się żenić w obawie, że tak jak ojciec trafi na jakąś dominującą osobowość – chyba jednak ta odrobina genów po cioci Biance buntowała się przed takim totalnym podporządkowaniem…
I za nic w świecie nie chciał się zatrudnić w mamusinej agencji. Izabela ze złością myślała, że nie będzie komu przekazać interesu, kiedy jej przestanie się wreszcie chcieć tak doginać. Na szczęście cieszyła się żelazną kondycją i kochała doginanie, więc chwilowo problem jakby nie istniał.
Niemniej czas leci.
Kiedy Izabela przypominała sobie o tym, chwytała ją złość; piękna pani waliła wtedy pięścią w biurko lub cokolwiek, co miała pod ręką.
Zanosiło się na niezbyt harmonijne współżycie rodzinne. Niestety.
Oczywiście Adam od razu rozpuścił wici o poszukiwaniu mieszkania, ale na razie w tym temacie panowała przerażająca cisza. Z pomocy rozmaitych pośredników i biur nieruchomości korzystać nie chciał, bo mu się wydawały zbyt drogie, a ostatnio nie śmierdział forsą. Jednocześnie nie miał zamiaru przyjmować pomocy finansowej od matki, bo czułby się wtedy wobec niej zobowiązany, a śmiertelnie bał się, że mamunia zarzuci na niego jakieś chytre sieci i w rezultacie ugrobi w swojej agencji. Do reklamy zaś miał stosunek zdecydowanie niechętny – z wyjątkiem kilku billboardów, na których widniały szczególnie ponętne i bardzo skąpo odziane laseczki, ale jak wiadomo, wyjątki potwierdzają regułę.
Pogodził się więc ze swoją sytuacją sublokatora i starał się jak najmniej przebywać w domu, wykazując szaloną (jak na siebie) pracowitość – a kiedy nie siedział w telewizji lub nie był na jakichś zdjęciach – przesiadywał w ulubionej tawernie, pijąc piwo z przyjaciółmi, słuchając muzyki lub godzinami czytając książki, które już dawno powinien był przeczytać, ale mu to w wirze zajęć umknęło. Od czasu do czasu jechał na Wolin, do Lubina, odwiedzić ciotkę Biankę. Stara dama zawsze bardzo cieszyła się z jego odwiedzin i raczyła go długimi opowieściami o rejsach, wichrach, skałach, wywrotkach, awariach silnika, egzotycznych portach oraz balangach w tychże. Adam słuchał tego z dużą przyjemnością, bowiem ciotka nie powtarzała się nigdy w ramach jednego spotkania, a miała bardzo obrazowy sposób narracji. Posiadała też ogromne poczucie humoru i czasem oboje zaśmiewali się do łez. Zazwyczaj przyłączała się do tych posiedzeń Lena Dorosińska, wiekowa przyjaciółka ciotki, także dawna żeglarka, chociaż mniej ekspansywna (w życiu nie wybrałaby się na ocean, Morze Bałtyckie było szczytem jej osiągnięć, ale przecież i Bałtyk potrafi człowieka utopić, jak słusznie podkreślała). Lena w przeciwieństwie do panny Bianki była przez wiele lat szczęśliwą mężatką, ale jej małżonek już od jakichś dziesięciu lat przebywał w lepszym świecie, do którego przeniósł się na skutek nierozpoznanego przez lekarza pogotowia zawału serca. Sprzedała wówczas mały domek pod Gdynią i przeniosła się na stałe do Bianki. Obie panie stale się kłóciły, co im nie przeszkadzało żyć w swoistej harmonii – miały wspólne tematy, wspólnych znajomych do obgadywania, a częściej już tylko wspominania; wciąż też miały przyjaciół, którzy odwiedzali dom na klifie. Byli to ludzie płci obojga i w różnym wieku, niektórzy o jakieś czterdzieści lub i pięćdziesiąt lat młodsi od nich samych – cóż, morze zbliża, a poza tym wszyscy zgodnie konstatowali, że one się jakoś nie starzeją. W aspekcie duchowym, ma się rozumieć.
Lena miała początkowo trochę kompleksów wobec Bianki. Ograniczając swoje żeglowanie do Bałtyku, nie opłynęła bowiem ani razu Hornu i nie otaczał jej nimb nieustraszonej. Nie napisała również rewelacyjnego w swej prostocie podręcznika dla żeglarzy pragnących pokonać ocean – a Bianka napisała kiedyś takowy, nudząc się podczas długiej, śnieżnej zimy w domu na klifie; od razu po angielsku, bo namówił ją na to jej dawny pracodawca i na dodatek załatwił wydanie w Anglii. Niewielka książeczka zyskała sławę „żeglarskiej Biblii” i rozeszła się jak świeże bułeczki, po czym sypnęły się przekłady (polski zrobiła sama autorka) i dodruki. Nic dziwnego, że w Lenie narastały kompleksy. Kiedyś jednak przez przypadek okazało się, że jest niewyczerpanym źródłem piosenek śpiewanych pod żaglami – i od tej pory poczucie niższości ją opuściło, różni małoletni (między trzydziestką a czterdziestką) zaczęli bowiem przyjeżdżać specjalnie do niej. Ona sama zaś z zapałem kompletowała potężną płytotekę szantową, zawierającą właściwie wszystko, co wyszło na polskim rynku w tym gatunku. Z upodobaniem przysłuchiwała się zwłaszcza starym pieśniom, skrupulatnie wynajdując w nich szczegóły różniące je od wersji śpiewanych sześćdziesiąt lat temu. Kiedy znalazła takie różnice, tryumfalnie zasiadała do komputera, odnajdywała w internecie kontakt do zespołu, który jej zdaniem zbłądził, i zasypywała ów zespół obelgami. O paradoksie – to również przysparzało jej przyjaciół. Wykonawcy, orientując się, że pisze do nich jakaś straszna matuzalemka, nie obrażali się, tylko odpisywali z sympatią i atencją, często zadając jej kolejne pytania – ona z kolei radośnie przystępowała do pogłębiania ich wiedzy w temacie. Zdarzyło się kilka razy, że odwiedziły ją poznane w ten sposób grupy, które brały akurat udział w świnoujskim festiwalu szantowym znanym pod nazwą „Wiatrak”. Sprawiło jej to mnóstwo radości. Obiecywała sobie, że zwabi jeszcze do Lubina „Ryczące Dwudziestki”, które darzyła uwielbieniem z powodu perfekcji wykonawczej, ale nie miała śmiałości tak po prostu do nich napisać. Gdybyż wiedziała, że Adam jest z nimi zaprzyjaźniony… ale nie wiedziała, więc nie zawracała mu tym głowy.
Zawracała mu regularnie głowę czym innym, gdyż, podobnie jak Bianka, uważała, że Adam powinien się już ustabilizować, ożenić i rozmnożyć.
I podobnie jak Bianka martwiła się – uwielbiając tego niereformowalnego nicponia – jego beztroskim podejściem do przyszłości.
Adam nie wiedział o tym, ale obie stare ciotki godzinami całymi zastanawiały się, jakby tu zmienić tę niekorzystną sytuację. Bardzo im leżał na leciwych serduszkach, bardzo!
Adolfik obudził się o pierwszej po północy, kiedy Zosia była całkowicie zdrętwiała, a poza tym bardzo już chciała puścić strzałkę Heniowi – w wiadomej sprawie. Pogratulowała sobie, że nie wyłączyła światła, bo Adolf przede wszystkim obrzucił ją przerażonym spojrzeniem i dopiero kiedy upewnił się, że ona to ona, odetchnął.
Z ulgą wyswobodziła się z jego objęć, tłumacząc mu, że musi, ale to musi absolutnie natychmiast skorzystać z toalety. Kiwnął głową – miał do niej zaufanie i wiedział, że go nie okłamuje i że wróci na pewno. Była jedyną osobą na świecie, której mógł wierzyć w pełni.
Siedząc w toalecie, zastanawiała się, co teraz powinna zrobić, żeby nie zawieść tego zaufania. Boże, co za idiotyczna sytuacja!
Najchętniej zostałaby w wychodku na zawsze, ale musiała przecież wrócić do Adolfika, zapewne znowu sztywnego ze strachu.
Najważniejsze to nie pozwolić mu się przytulić, bo znowu zamrze i koniec.
Adolf siedział na tapczanie i bezmyślnie gapił się przed siebie. Na jej widok znowu wypuścił z siebie trochę powietrza. Głosu natomiast nie wydobył, chociaż przez kwadrans usiłowała go do tego nakłonić. Zrezygnowana ułożyła go w końcu – tak jak stał, ubranego – na posłaniu, okryła kocem i kazała zasnąć. Obiecała, że sama położy się na drugim tapczanie, bo widziała wyraźnie, że w przeciwnym wypadku znów przyklei się do niej i nie wypuści z objęć przez następnych kilka godzin.
Dobre trzy kwadranse minęły jeszcze, aż wreszcie zasnął.
A zanim zasnął, przez jakieś cztery minuty mówił bez przerwy. Składnie i gramatycznie, choć sepleniąc, ledwie słyszalnym głosem, najzupełniej beznamiętnie zdał relację z wydarzeń, które doprowadziły go do pożałowania godnego stanu, w jakim znalazł się obecnie. Po czym padł na poduszkę i odjechał.
Zosia, kompletnie rozbudzona, siedziała na swoim tapczanie i kipiała złością.
Najbardziej złościło ją to, że właściwie nic, ale to zupełnie nic nie może zrobić.
Nie była w stopniu przesadnym wielbicielką Adolfa Sety, ale w jakiś sposób czuła się z nim związana przez to, że on ją tak wybrał – zupełnie jak zmarznięty psiak, który w połowie stycznia zaczyna przesiadywać pod naszymi drzwiami, dając nam niedwuznacznie do zrozumienia, że jeśli go nie wpuścimy do domu, to on na tej naszej wycieraczce zamarznie na śmierć i będzie nam wtedy strasznie głupio do końca życia.
No przecież nie może go adoptować! Niezamężnym nie pozwalają!
Udało jej się zasnąć dokładnie czterdzieści osiem minut przed szóstą, a o szóstej już koniecznie musiała być na nogach, żeby pobudzić bliźniaki, które o absurdalnej ósmej musiały być w swojej zerówce, a także aby docucić Alana Gąsiorka, którego sen przypominał coś w rodzaju letargu. Pozostali chłopcy z jej grupy budzili się w miarę bezkonfliktowo, a w każdym razie załatwiali to w obrębie sypialni, bez interwencji zewnętrznych.
Kiedy zadzwonił nastawiony w komórce budzik, pierwszą jej myślą był, oczywiście, Adolf. Ku jej zdumieniu, siedział na swoim tapczanie, kompletnie przytomny.
– Ja juz nie śpię – zaraportował. – Co teraz ze mną będzie?
– Nic nie będzie, mam nadzieję – mruknęła. – Jeśli chcesz, możesz tu przebąblować dzień albo dwa, ale potem chyba trzeba będzie wrócić do normalnego życia.
– Znacy do grupy.
– No… chyba tak. Dasz radę?
– Nie wiem.
– Kurczę, Aduś, ja teraz muszę wywlec moich chłopaków z wyrek i powyrzucać do szkoły. Siedź tu, wrócę do ciebie po śniadaniu i przyniosę ci to śniadanie przy okazji. Ale naprawdę teraz muszę iść.
– Ja rozumiem.
– Żadnych głupstw?
– Zadnych. Moze pani sobie iść.
Podejrzanie wyglądał, taki spokojniutki, ale Zosia naprawdę musiała biec do swojej grupy. Bardzo nerwowo zrobiła wszystko, co do niej należało, o ósmej przekazała dyżur Jończykowi, naładowała tacę jedzeniem i popędziła do szpitalika.
Adolfa nie było.
Omal nie upuściła tacy na podłogę. Gdzie on, na Boga, poszedł? Okna pozamykane, nie wyskoczył zatem na wybrukowany betonem dziedziniec.
Przed oczami jej nieco pociemniało.
– Pseprasam panią, ja tylko byłem w ubikacji…
Usiadła na tapczanie i westchnęła potężnie.
– Aduś, Matko Boska, czemu mnie straszysz?
– Pseprasam, ja nie chciałem pani strasyć…
– Nie, oczywiście, że nie chciałeś, tylko widzisz, trochę nerwowa jestem od wczoraj. Dobrze. Łapy umyłeś? Przyniosłam ci wałówę. Słuchaj, Adek, ty sobie teraz spokojnie zjedz to śniadanie, a ja skoczę się wykąpać, zgoda? A potem ty się wykąpiesz, przecież nawet się nie myłeś przed snem. Obojgu nam się należy. No to jak?
Adolf kiwnął głową. Zosia, wciąż w nerwach, pobiła prawdopodobnie rekord świata w szybkości zażywania kąpieli, ale kiedy wróciła, Adolf nadal nie zdradzał ani samobójczych skłonności, ani nawet większego podniecenia. Przyszło jej do głowy, że jego możliwości emocjonalnego reagowania chwilowo się skończyły.
Zapędzona do działania zaprzyjaźniona pani psycholog potwierdziła jej przypuszczenia. Zosia zawiozła do niej Adolfa jeszcze tego samego dnia, zapoczątkowując serię spotkań, po których nieszczęsny Seta miał dojść do siebie. Doszedł o tyle o ile, prawdopodobnie w dużej mierze dzięki temu, że pod presją pani psycholog Aldona Hajnrych – Zombiszewska wypuściła go spod swoich opiekuńczych skrzydeł. Nie była jednak na tyle wspaniałomyślna, żeby zgodzić się na jego dołączenie do grupy Zosi, o nie. Adolf znalazł się w trzeciej grupie chłopców, którą opiekowały się na zmianę dwie zgorzkniałe czterdziestolatki, nienawidzące swojej pracy, ale nienawiści tej nie przelewające na dzieci. Wychowanków traktowały z jednakową obojętnością, pilnując tylko, żeby nie sprawiali zbyt wielu kłopotów. Nie było to specjalnie trudne, albowiem żadne wybujałe indywidualności jakoś jeszcze do ich grupy nie trafiły.
Adolfik zaaklimatyzował się bez większych problemów. Remigiusza Maślankę oraz jego szemranych przyjaciół spotykał teraz wyłącznie na korytarzach domu „Magnolie”, a oni nie rwali się jakoś do kontaktów ze swą niedawną ofiarą. Mało kto w domu wiedział, że swego czasu zdybał ich w leszczynie pan Krapsz i wygłosił do nich płomienną przemowę, z której wynikało aż nadto jasno, że jeśli małemu Secie stanie się jakakolwiek krzywda, to oni dostaną po mordzie. I to zanim śledztwo zdąży wykazać ich winę lub niewinność. Po prostu dostaną i już. Pan Krapsz chadzał na siłownię i miał odpowiednią posturę… wprawdzie sprężywszy się, mogliby oni jemu nakłaść po mordzie, ostatecznie było ich więcej, ale jednak nie chcieli ryzykować aż tyle. Niewarta skórka za wyprawkę – uznał Maślanko i splunął pod nogi z pogardą. Wypowiedzieli się więc tylko w sposób dość kwiecisty na temat tego pokurcza Sety i dali mu spokój.
Od tych dramatycznych wydarzeń – podobnie jak od przeprowadzki Adama do domu rodziców minęło sześć miesięcy.
Adolfik był już mniej więcej pogodzony z życiem, Adam wręcz przeciwnie. Mieszkanie z mamusią uwierało go coraz bardziej.