37862.fb2 Drzewo wieczno?ci - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 1

Drzewo wieczno?ci - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 1

Czy nigdy nie zdarzyło się wam zazdrościć starożytnemu kniaziowi Dawidowi z poleskiego Gródka? Tamtego lata zazdrościliśmy mu jak Jagon weneckiemu Murzynowi, jak Salieri zazdrościł Mozartowi, jak... jak wszystkie niedorajdy zazdroszczą Człowiekowi!

My - czyli nasz kierowca, asystent operatora, operator (i reżyser w jednej osobie) Anatol Zabałocki, przyjaciel operatora (czyż można było zastawić niespodziewanego gościa w miasteczku i wyjechać?) i ja: scenarzysta tudzież kasjer, a także zaopatrzeniowiec, odpowiedzialny za ognisko, swój chłop, a w razie czego kompan do butelki et caetera, et caetera...

Czuliśmy się ludźmi całkowicie bezradnymi. Ileż to dni zmarnowaliśmy, żeby załatwić w studiu samochód, pieniądze, kierowcę, opony, malarię, cholerę. Kniaź ten to miał dobrze: wziął sobie ze skarbca trzy kopy groszy, kazał koniuszemu przyprowadzić konie, zwołał chrobrą drużynę i pojechał sobie przez Polesie, żywiąc się ubitymi turami i żubrami, czasem przemykał się jak szary wilk, kiedy indziej lecąc orłem pod obłokami, kierując się na Marienburg i Berlin, aby nieco potarmosić Krzyżaków. Udawało mu się to załatwić w kilkudziesięciu wypadach, aż w czasie ostatniego oddał swoją posiekaną mieczami duszę swojemu Bogu.

Co do nas, nie mieliśmy ani swoich koni, ani swego skarbca, w studiu zaś tak się zachowywano, jak gdyby to tylko nam potrzebny był film o sędziwych drzewach białoruskich.

Inne wyprawy były jakieś łatwiejsze, tym razem nacierpieliśmy się jak grzeszne dusze w piekle. Kiedy wreszcie wszystko było gotowe, okazało się, że nasz gazik spala tyle benzyny, ile pan Dubatouk wypija wina (z podobnym, mało widocznym rezultatem), opony nie łagodzą wstrząsów, płócienny zaś daszek ze względu na swoje dziury przypomina płaszcz świętego Marcina, ze względu na swoje właściwości przepuszczania wody - jest podobny do wszystkich tych płaszczów, które zdarzyło mi się kupować podczas mojej dwudziestoletniej samodzielności.

Na wszystko jednak było już za późno i jechaliśmy pokorni wobec przeznaczenia, licząc w głębi duszy na to, że jednak opony i nasze kamery zniosą lepiej leśne wykroty niż asfalt, że pośród jarów, między koleinami i wydmami gazik będzie miał mniejszy apetyt, że Pan Bóg nie spuści deszczu, że nie będziemy musieli popychać naszego konia ze wszystkimi przynależnościami ekspedycji z poleskiej głuszy do ośrodków dość względnej, ale jednak cywilizacji.

Spotkał nas jednak gorzki zawód. Wystarczy choćby wspomnieć o deszczu, który wprost siekł podczas dwunastogodzinnej jazdy powrotnej. Miałem ze sobą rękopis powieści (chłopcy, wracając do Mińska mieli mnie zostawić w moim Rohaczewie), przez całe dwanaście godzin siedziałem na rękopisie, chroniąc go całym swoim ciałem. Widocznie jednak przemokłem do ostatniej nitki, gdyż po przyjeździe okazało się, że rękopis nasiąkł nieco wilgocią.

Wczujcie się, potomkowie, w te nasze przygody, wspomnijcie nas dobrym słowem!

Nie będę opowiadał o całej naszej podróży. Chcę tylko usprawiedliwić się przed kierownikiem farmy hodowlanej, znajdującej się pod Paryczami. Z winy studia wyjechaliśmy późno, znaleźliśmy się nad brzegiem Biarozy w nocy i musiałem (tylko ze względu na ponure okoliczności) ukraść kilka polan, należących do farmy, żeby wydobyć choć trochę ciepła i w świetle nataszczyć chrustu, aby rozpalić jakie takie ognisko i jako tako przy nim przenocować.

Ale wy jeszcze nie wiecie, co właściwie było naszym zadaniem. Jechaliśmy w głąb Polesia, za Mozyrz i Lelczyce, żeby w pobliżu wsi Danilehi sfilmować słynny tysiącletni dąb królewski, albo inaczej dąb Krywaszapki. Mieliśmy już sześćsetletnie dęby, czterystuletnie jesiony, topole napoleońskie, dąb Mickiewicza, dęby Jagiełły - siedmiusetletnie. Koniecznie musieliśmy mieć i dąb tysiącletni. Bez niego film nie byłby filmem.

Jechaliśmy tedy na spotkanie stuleci!

Przeskoczyliśmy przez Prypeć, przeskoczyliśmy przez zaciszny, położony wśród wzgórz Mozyrz. Dzień zbliżał się ku końcowi, wymogłem na swoich, żebyśmy przenocowali nad brzegiem Prypeci. Nie wolno patrzeć na tę ziemię zmęczonymi oczami, ona taka samoswoja i przed nią jak przed poważną książką musi być prolog lub przynajmniej jakiś wstęp liryczny. Cóż może zastąpić Prypeć? Odjechaliśmy dość daleko od miasta, rozbiliśmy namiot i pojechaliśmy na poszukiwanie rybaków, by zdobyć coś do zjedzenia. Było zbyt późno, byśmy mogli łowić sami, Prypeć zaś nie lubi, by to robić na chybcika.

Gdybyśmy byli choć trochę rozsądniejsi, wiedzielibyśmy, że teraz nikt nie zajmuje się czymś tak niepoważnym jak łowienie ryb, gdyż za rzeką trwały sianokosy, gdyż koło szałasów śmiały się kobiety, gotujące wieczerzę, a chłopcy, po otarciu kos pęczkiem trawy, skaczą do rzeki, aby zmyć z siebie całodzienny pot i głośno, poprzez cypel, żartują z dziewczynami, nie szczędząc dwuznaczników.

Nie znaleźliśmy więc rybaków, za to znaleźliśmy kolegów. Jeszcze podczas jazdy przez ostępy, zrozumiałem, że dla pełni szczęścia brakuje nam spotkania z niedźwiedziem. Ale niedźwiedzie znajdowały się gdzieś dalej (z różnych opowiadań wynikało, że są i tutaj, spotykaliśmy ludzi, którzy niedawno je widzieli), za tymi miejscowościami, do których jechaliśmy.

I oto przyjechaliśmy na łąkę nad rzeką, ujrzeliśmy tam różne aparaty, samochód, ludzi i... wcale rosłe niedźwiedziątko. Ujrzeliśmy znajomy pysk. Młody operator rozkwitł przylaszczką, zaśmiał się do słońca, do białoruskich lasów, do Prypeci i do mnie. Przypomniało mi się pewne mieszkanie, w którym siedzieliśmy popijając wytrawne wino wśród skrzeczenia papug, a którego gospodarz podarował mi rękę egipskiej mumii.

Spałem tamtej nocy w internacie i przez całą noc z przyjemnością uświadamiałem sobie, że pod łóżkiem w walizce mam rękę mumii. Być może, rękę jakiejś egipskiej faraonówny. Rankiem zrozumiałem, że nie powinienem być egoistą i wspaniałomyślnie odstąpiłem tę rękę mojemu koledze, gdyż bardzo go ceniłem jako młodego utalentowanego operatora. Nie mogłem go krzywdzić, zatrzymując rękę mumii dla siebie. On zaś mi oświadczył, że jest zbyt młody, by coś takiego posiadać na własność, że jeszcze niczym jako młody utalentowany operator się nie wykazał (przedtem twierdził coś wręcz przeciwnego) i przekazał rękę mumii trzeciemu z naszych kolegów. Aż wreszcie wspólnie odnieśliśmy rękę z powrotem i oświadczyliśmy, że nasze zasługi wobec gościnnego domu i w ogóle nasze zalety nie zasługują na tak cenny dar.

Potem kupiłem nową walizkę, starą zaś wyniosłem i zostawiłem na ulicy, licząc na to, że komuś się przyda. To była naprawdę solidna walizka z dykty i niech jej Bóg da długie życie!

Czemu wspominam o mumii? A licho to wie! Chyba ot, tak sobie.

Niedźwiedziątko było zmęczone upałem i głodem, gdy tymczasem jego dubler ćpał aż mu szczęki się zmęczyły i nie wiedział, że jutro jego czeka ciężki los, ćpać zaś będzie ten pierwszy.

Niedźwiedziątkom w dni zdjęć nie dawano jeść do syta, bo jak się nażrą, to nie zechcą pracować. Zupełnie jak ludzie.

Nieborak zmęczył się w czasie pracy (było wiele powtórek) i właśnie nie chciał już niczego. W przerwie znalazł pod samochodem przykryty skrzynią lód, przewrócił ją i chciwie - bo to był przecie upał - zabrał się do dzieła: żarł ten lód jak dzieci lody, aż chrzęściło.

Odebrano mu lód. Szukał czegoś w zastępstwie, ale niczego nie znalazł, gdyż napoczętą butelkę miodu, którą chciał uznać za swoją, w porę mu odebrano. Chciał uciekać, ale właśnie wzięto go na postronek, więc tego, że jest kimś przynajmniej wewnętrznie wolnym, dowodził drepcząc w miejscu, przebierając wszystkimi czterema łapami.

O czym ty teraz wspominasz - biedny, krążący w klatce w Brzozowskim rezerwacie? O Prypeci? O lodzie? A może przypominasz sobie jak to - wymyty w wannie i do sucha wytarty spałeś pewnego razu na tapczanie u mnie w Mińsku, przykryty od stóp do głów wiejską dymką? Wznosiliśmy wtedy za ciebie toasty. A może myślisz o tym, że ludzie zniszczyli ci życie - wolny, nigdy ich nie szukałbyś; dorosły - nie wychodziłbyś z lasu, by prosić o cukier, a więc i nikogo byś nie przestraszył, nie trafiłbyś do klatki.

Kto to może wiedzieć, o czym ty myślisz - biedne, zniewolone przez ludzi stworzenie?!

Czy pamiętasz, jak wtedy nad Prypecią przewróciłem ciebie na grzbiet i łaskotałem w okrągły twój brzuch? Wspomnij mnie przyjaźnie, podobnie jak ja ciebie wspominam!

Po nocy, która rozpełzała się mgłą znad Prypeci i mlecznymi tumanami z wądołów, po opuszczeniu brzegów rzeki - najpierw pełnej wieczornej zorzy, a potem gwiazd, po ognisku, przy którym spaliśmy jak zabici - dobrze było jechać przez Polesie.

Dzień był taki piękny i słoneczny, że - bez lęku na tym odludziu przed kontrolą - opuściliśmy daszek, wyjęliśmy przeciwwietrzną szybę, zrzuciliśmy z siebie koszule i chciwie chłonęliśmy oczami dookolną urodę.

Całymi godzinami lasy i lasy, dumne ze swego wieku. Całymi godzinami ani samochodu, ani człowieka, ani wsi. Obok drogi czarne olchy, ale jakie - o obwodzie dla dwóch par rąk! Sosny i graby w objęciach nie do rozerwania, zarośla, dżungle młodniaku u stóp olbrzymów, rzeczułki, z trudem przeciskające się przez puszczę cicho, cichuteńko, aby nie zbudzić któregoś na poły martwego patriarchę, żeby ten przed śmiercią nie zechciał nagle upaść na rzeczną toń, przegrodzić ją i zmusić do chytrego, zawijasowatego kluczenia.

Na rzadko spotykanych polanach - bociany, brodzące nad brzegami ruczajów, dziczki podobne do dębów, które są jak zielone, sięgające połowy nieba, chmury.

Przodkowie kłaniali się dębom i dziczkom, wierząc, że przebywają w nich dumne dusze mężczyzn poleskich i łagodne dusze miejscowych kobiet, może najpiękniejszych na całej Białorusi. Potomkowie nie wierzą (a może podświadomie wierzą jednak pamięcią tysiącleci?) w leśnych bogów. Jednak i teraz unikają agresywności w stosunku do tych drzew, chyba że zachodzi bezwzględna konieczność albo też ktoś, nie znający zwyczajów tej ziemi, wydaje nakaz.

Zamiast tego, dbają o dziczki na polanach, na każdym dębie umieszczają barcie dla swojskich i dzikich pszczół. Czasem po trzy lub cztery na olbrzymich drzewach.

My je nazywamy barciami, przodkowie mówili o nich: świepiet. Miejscowi ludzie mówią "ślepiet", w tym słowie wyraźnie czuje się starożytne, prasłowiańskie "w", które jednak nigdzie nie zdążyło przejść w białoruskie niezgłoskotwórcze "u".

Ja jednak pod tymi dębami, dziczkami, kasztanami i grabami słyszę trzepoczącym sercem oddech moich praprzodków, zmienne, ale i odwieczne ich Słowo.

O, Polesie! Jesteś odwiecznym, nie kończącym się poematem. Każda twoja rzeczułka to senny recytatyw liry. Każde twoje uroczysko - uroczysty chór potężnych głosów. Każde twoje drzewo to Pieśń nad Pieśniami. Każda gałązka na wietrze - to linijka z wiersza. A każda barć wśród konarów - to oda do olbrzymiego nieba, które wieczór zasnuwa łagodnym i przejrzystym cieniem. Pod takim to niebem jechaliśmy w stulecia.

Na jakieś cztery kilometry przed Danilewiczami ujrzałem coś takiego, że aż sercu nie chciało się wierzyć, ale później ledwie nie wyskoczyło dzięki radosnej pewności, że jednak moje oczy mnie nie oszukały.

W poprzek steczki, która w miniaturze przypominała zarośniętą trawą drogę polną, leżał - po kozacku rozrzuciwszy ręce i nogi - mocny i krępy starzec, a nad nim błagająco stała stara.

Mimo iż gazik był przeładowany ekspedycyjnym sprzętem - natychmiast zdecydowałem się: "Tych trzeba zabrać". Gdyby zaszła taka potrzeba - wziąłbym do wozu jeszcze milion takich, jak oni, sam zaś szedłbym pieszo.

Stara była pierwszym pozdrowieniem od stuleci, ku którym jechaliśmy. Jak gdyby wynurzyła się ze średniowiecza w swoim od stóp do głów ludowym stroju. Może tylko brakowało zawicia, tak przypominającego turbany, co szczelnie muślinem opadają na plecy, zostawiając jedynie odkrytą twarz. Zamiast zawicia miała na głowie wzorzystą chustę z bogatymi wyszywaniami po brzegach. Piękną obszerną bluzkę zapełniały same wzory, wyszyte prawdopodobnie w ciągu długich, pracowitych miesięcy jakże wprawną ręką!

Zespolenie geometrycznego ornamentu z roślinnym było naturalne i doskonałe. Tego nie da się naumieć. Tego musiały uczyć tysiąclecia, mistrz zaś intuicyjnie, ale zaznaczając swoją indywidualność, powtarzał olbrzymie doświadczenie i smak milionów. Działo się to w podobny sposób, jak z twórcami pieśni ludowej, którzy na oczy nigdy żadnej nuty nie widzieli, a przecież przekazywali ją pokoleniom. Spróbujcie takich uczyć, skoro oni od dawna są już dojrzali. Spróbujcie im cokolwiek powiedzieć o fałszywie wziętej nucie, o zatartym dźwięku. Nauczycie ich! Oczywiście, można nawet z któregoś z nich zrobić dobrego śpiewaka, ale mistrza nie zyskacie. Nauczając, coś jednocześnie zniszczycie, gdyż wasze doświadczenie jest niczym wobec doświadczenia tych, którzy, nawet o tym nie wiedząc, od tysiąca lat "śpiewają sercem".

Tę śnieżnobiałą bluzkę, mieniącą się jak tęcza, opinał jedwabistogranatowy gorset, który kibić jeszcze i teraz - tak chyba będzie aż do śmierci - czynił wysmukłą.

Od spódnicy w różnobarwne prążki bił jakiś żar, budzący podziw połączeniem kolorów, stonowanych jednak ze względu na jej wiek. Potem ujrzałem młodych. Widziało się na nich jakieś dwa, trzy kolory, ale wyraziste, z mnóstwem odcieni. Całości dopełniały czoboty z kolorowej skóry. Nic nie kontrastowało ze strojem. Natychmiast zrozumiałem, że w obrazie tej starej, wśród tych lasów, pod tym białoruskim niebem, po raz pierwszy w moim dość przecież urozmaiconym życiu spotkałem czystą Harmonię.

Nie było jej we mnie, ale w tej właśnie starej, w jej odwieczności i w jej stroju w tym zacichłym lesie, na tej odludnej drożynie, w tym złocistym wieczornym niebie - była ona cała. Całkowita i doskonała, jak dotąd, po raz pierwszy w moim życiu - a może zarazem i po raz ostatni.

Jakoż ich umieściliśmy pośród naszego bagażu i, co najdziwniejsze, nasz gazik nie stał się dysonansem, jak gdyby pokornie podporządkował się dawnemu pięknu. Stara zaś mówiła, nie szczędząc gestykulacji i, właśnie jak sama Harmonia, brzmiał, przelewał się, dźwięczał jej śpiewny, poleski dialekt.

To był dzień świętych Piotra i Pawła. Stary, czyli jej mąż, wedle starej tradycji sobie podchmielił, a że świętych było dwóch więc podchmielił sobie podwójnie - mimo to, przebrał się i szedł do owczarni, gdzie był stróżem.

Chciano go zatrzymać, przekonywując, że jest lato i nie ma obawy przed wilkami, że nie tylko złodzieja, ale w ogóle w promieniu wielu wiorst ze świecą w ręku nie spotka się żywej duszy, ale stary się uparł.

A ona, wiedziona przeczuciem, zatrwożyła się, poszła i zobaczyła, że stary po kozacku leży w poprzek ścieżki i za nic nie chce wracać do chaty! "Na-piotro-pawłował się! Gdyby nie wy, gołąbki, nie wiadomo byłoby, co robić."

Pomyślałem sobie, że stara do końca życia nie przejrzała dobrze swojego małżonka, że nie jest taki znów pijany (prawdę mówiąc, później to udowodnił), ale po prostu nie chciało mu się do domu, gdzie nie odczepić się od kobiet, ni do farmy, do owiec. Wszystko było więc prostsze.

Czemu sobie tutaj nie zostać?! Ciepłe powietrze, ciepła ziemia, rodzinny las dookoła i czyste gwiazdy nad głową. Dobrze jest tak leżeć i marzyć i coś sobie cicho nucić. Nikt tędy nie pojedzie, nikt tędy nie pójdzie. To nie miasto, w którym porządnemu człowiekowi nawet dowoli poleżeć nie pozwolą pośrodku ulicy!

Dojechaliśmy do niedużej wioski, otoczonej lasem, wśród sadów, pod namiotami olbrzymich drzew, jak gdyby zatopionej w zielonym morzu, jakby zanurzonej w zieleni i żółtawym półmroku.