37862.fb2
Pieśni rozlegały się powszędy. Nad bierwionami u chat, nad ławkami, nad przyzbami, nawet nad stawami. Wszędzie siedziały kobiety i dziewczęta, starzy i dzieci, wszyscy odświętnie ubrani na podobieństwo naszej starej. Rozmaitość strojów, barw i odcieni, rozmaite upodobania, wyrażone z rozmaitą umiejętnością. Dzięki temu jednak wieś przypominała bukiet, odbicie czerwonych blasków w wodzie. Wszyscy byli w strojach niemal takich samych, jak za Władzimira, jak za czasu wojen z Tatarami, jak wtedy, gdy w tych miejscach buszował płomień powstania, wznieconego przez Krywaszapkę.
A nie robiło to wrażenia staroświeckości i nie było śmieszne, gdyż jednak byli to ludzie dwudziestego wieku i wiele wiedzieli.
To tylko była jakaś wielkość.
Homer i pieśni liryczne nigdy się nie starzeją. Starzeją się liczne pieśni współczesne. Starzeją się filmy, podobne do oper w biały dzień pod czystym niebem, starzeją się i wzbudzają śmiech.
A TO było wielkością.
Oto w dwudziestym wieku wśród tych ludzi zabawnymi byliśmy właśnie my - w naszych miejskich, w dodatku znoszonych, roboczych ubraniach. Zresztą nowe także byłyby czymś poczwarnym. Harmonią byli tutaj oni. Doskonałością też byli oni. Staroświeckimi i zbytecznymi, właśnie z punktu widzenia dwudziestego wieku, byliśmy my. Byliśmy jakimś tutaj dysonansem.
Wśród tych ludzi przyjaciel Tolika, Rosjanin, wstydził się swojej literackiej rosyjskiej mowy, ja zaś swojej miejskiej, białoruskiej. Staraliśmy się jednak nie pokazywać tego po sobie. Rosjanin przeważnie ograniczał się do słuchania, ja zaś wdałem się w pogwarkę i żarty, starałem się pochwycić ich tutejszą intonację, udawać nieprzekazywalną muzykę ich powiastek. I o dziwo! To mi się udawało!
A może oni po prostu udawali tylko, ze względu na swoją odwieczną delikatność, że niczego nie zauważają, ale nie, chyba nie?!
Kiedyś już coś takiego mi się przydarzyło. Słuchałem, jak gra na żalejce wiejski pastuch, ładny i czysty jak gołąb, siwy dziad. Wtedy także był wieczór, słyszało się przeżuwanie krów. Wydawało mi się, że wszystko rozumiem, dziad zaś jak gdyby mnie przejrzał, wytarł żalejkę o rąbek koszuli i podał mi ją:
- Masz!
A ja, jakby to było całkiem oczywiste, wziąłem i... zagrałem. A to dlatego, że pojąłem, iż nie jest tu potrzebna wcześniej wymyślona melodia, że powinno przemówić serce. To ono ma kierować dmuchaniem i palcami rąk, reszta przyjdzie sama, bo ta muzyka to tylko akompaniament do wieczoru.
- Dobrze! - powiedział dziad. - Doszło do mnie.
Coś podobnego działo się i tutaj. Siedzieliśmy i rozmawialiśmy, śmialiśmy się, czekając na naszego dziada. Chcieliśmy, żeby jeszcze dzisiaj ktoś pokazał nam ów dąb. Jutro zaś pojechalibyśmy na zdjęcia, nikomu tym nie sprawiając kłopotu. I nasz dziad oświadczył się z gotowością. Ostrożnie, ze względu na starą wyraziliśmy powątpiewanie co do jego stanu. I wtedy się zaczęło! Dziad zmył nam głowy, każdemu detalicznie i hurtem! Oświadczył, że nikt lepiej niż on nie orientuje się, gdzie jest ten dąb, że tysiące razy w swoim długim życiu do niego chodził, bywał pod nim jeszcze jako dziecko, że nikt nam tak dobrze nie wskaże, gdzie mianowicie rośnie "tyszczu hadou" ów dąb. Wyraziliśmy zgodę i w pokorze na niego czekaliśmy.
A kobiety wciąż śpiewały. Patrzyłem na ich piękne twarze, na ich warkocze lniane lub czarne jak smoła (pośrednich kolorów nie było), na ich stroje i czułem się dobrze, jak rzadko kiedy. A to dlatego, że te gorsety i spódnice były zawsze takie, nie miały nic wspólnego z operowymi małpiszonami w łapciach. Świadczyły o tym ich spracowane ręce, które teraz spoczywały na spódnicach przez nie same wytkanych. Ręce, które wynosiły słano z błot i z polan umiały wykonywać tysiące różnych czynności. Ręce, które w trudzie zdobywały swój "chleb powszedni".
Po jakie licho byliśmy im potrzebni! Ich pieśni płynęły nad wsią ku złotym nawisom zachodu. Płynęły nad tą smętną, wieczorną, jak gdyby zapomnianą ziemią. Pieśni te budziły podziw. Mówiły o miłości, o koniku wronym i dalekiej drodze, o zdradzie i zazdrości, o tych dębach - o wszystkim, co było i zawsze będzie na ziemi.
Stary wyszedł z chaty jak odmłodzony. Odświeżona twarz, nawet nieco uroczysta w wyrazie. Biała, płócienna koszula z bogatą wyszywanką. Z powagą usiadł obok kierowcy i - żeby słyszały kobiety - władczo powiedział:
- Poganiaj!
I wtedy właśnie urodziwa i czarniawa mołodyca o śnieżystych zębach powiedziała:
- O, i masz ci! A ja tu życie przeżyłam, a tego dębu tak i nie widziałam!
Śmiały się jej oczy. Zaprosiłem ją, żeby pojechała z nami, ona zaś nawet przywstała, ale koleżanki siłą wciągnęły ją z powrotem, wołając, że to nie wypada jechać samej "z takimi", do nas zaś, żebyśmy prędzej ruszali.
Musiałem zadowolić się jedynie przezwiskiem "zerwiroga", spokojnie usiąść i bacznie wszystkiemu się przypatrywać.
Gazik z drogi skręcił w lewo, stary opowiadał coś o tym, ile ten dąb ma lat, na jakich patrzył ludzi i jakie widział wydarzenia. Brali w nich udział z jakiegoś powodu Szwedzi (było ich wyjątkowo dużo!), caryca Katarzyna, Francuzi (też w dużych ilościach) i własny dziada pradziad! Co jakiś czas przerywał te swoje ciekawe reminiscencje historyczne wołaniem:
- Poganiaj... aaaaaniaj!
...Było to miejsce nizinne, mgła, niby dusze przodków, czuwała nad dołami, pełnymi przezroczystej wody. Za dnia była ona prawdopodobnie w kolorze mahoniu, teraz czerniała jak smoła. Wyzierały dawne poręby porośnięte młodniakiem, maliną i jeżyniakiem. Z głębi strzępami wciąż wypełzała mgła. Było bezludnie i cicho, złoty i szafranowy zachód szeroką smugą dopalał się gdzieś właśnie za olbrzymami.
Gazik nasz w tej sytuacji sprawiał szczególne wrażenie, wyglądał jak maszyna czasu.
- Poganiaj!.. aaaaniaj!
Głusza, zostawiony w niej przez kogoś smutek. Jak gdyby i nigdy nie było książąt kijowskich, Wańki Krwawego, Piatruchy Męczyciela. Było tak, jakbyśmy to dopiero my przyszli pod ten chłodny zwis nieba, pod pierwszą gwiazdę na nim o krynicznej czystości, do złotego ikonostasu zachodu.
I znowu puszcza. Znowu olbrzymie pni puszczańskich bohaterów, za ich plecami płoną skrzydła setek ognistych ptaków. Płoną i dogasają w dymie ciszy.
Naraz ujrzałem: ponad wszystkimi drzewami, ponad światem wznosiła się niezbyt gęsta, ale potężna wierzchowina i kilka olbrzymich konarów. Wspaniały jak kolumna, wymagający wielu rąk, by go objąć tuż nad ziemią, wyprostowany, coraz cieńszy, im wyższy, doskonały w swoim potężnym kształcie, stał pośród lasu, wśród swoich synów, wnuków, prawnuków i dalekich potomków leśny ten kolos. Wydawało się, że liczy pięćdziesiąt albo i sześćdziesiąt metrów wysokości, gdyż wyrastał ponad wszystko na ziemi. Równo wyprostowany do samej niemal wierzchowiny, gładki jak marmur o korze (tak wydawało się w półmroku) niemal bez szurpatości, bez mchu i odrośli, tylko gdzieś w górze rozprzestrzeniał swoje łapska.
Był wieczysty, nieśmiertelny. Wydawało się, że od początku był niezmienny w swojej absolutnej urodzie. A jednak on wciąż rósł. Czy wy to rozumiecie? On jeszcze rósł!
Wyprowadzony z żołędzia podobnego kolosa, po którym już dawno śladu nie zostało. Ojciec jego żył zapewne w czasach Cezara i Spartakusa, Chrystusa i Nerona, Atylli i Katulla. Pewnego zaś razu zadumał się nad nieśmiertelnością i wiecznością i niespodziewanie strącił żołędź ze swojej gałęzi. Potem z tego żołędzia wyjrzał kiełek, przebił ziemię. Czekały na niego tysiące trudnych doświadczeń. Mógł go zadeptać człowiek lub jeleń, przecież tak ginęły tysiące dębowych maleństw!
Ale ten się ostał i jeszcze wciąż rośnie. Staliśmy przed nim w milczeniu. My - o mózgach pochłoniętych rozmaitymi sprawami, jętki - jednodniówki. A on stoi z głową zanurzoną w niebiosach. Rosnąc wspiera kryształową pierwszą gwiazdkę.
Kijów był całkiem młody. Połock był od niego nieco starszy. Nie było jednak Oslo, Berlina, Nowego Jorku, ani Rygi - nic z tego nie było. Nie było Francji, było tylko państwo frankońskie. On zaś już rósł.
Nie był zapewne mniejszy wtedy, gdy człowiek o przebiegłych oczach, lubiący sobie popuścić, w którego sercu żyła jednakże gorąca miłość do swojej ziemi białoruskiej, Krywaszapka, stał pod nim i wzywał do powstania białoruskich chłopów, swoich braci. Płonęły ogniska, ich odblask pełgał po ostrzach kos, po ostrych igłach wideł, zaglądał do oczu, czerniał na korze Drzewa Wieczności. Odblask ten pełgał gdzieś wysoko wśród jego gałęzistości, a wśród tych ludzi, bardzo to możliwe, znajdował się też przodek naszego dziada.
Nie jestem pewien, czy do drzewa przystaje nazwa cara-dębu. Myślę, że lepsza byłaby "dąb Krywaszapki", ale też nie jest ona całkiem odpowiednia. Żadne imię nie będzie właściwe dla tej szumiącej wieczności.
Był świadkiem całej naszej pisanej historii. Świadkiem końca ustroju rodowego, świadkiem pojawienia się kniaziów i wprowadzenia chrześcijaństwa, widział rozgromienie przez Białorusinów tatarskiej nawały, był świadkiem powstań w wieku siedemnastym i także świadkiem ostatniej wojny.
Nie daj tego, Boże, żeby stał się świadkiem wojny atomowej, świadkiem śmierci ludzkości i wraz z nią śmierci własnej! Tego nie może być. To nie powinno się wydarzyć. Rękojmią tego - mądre ludzkie oczy, czarne spracowane ręce i ostatnie poblaski zachodu w wierzchowinie Drzewa Wieczności.
Jeśli zaś zdarzyć się to nie może, to ten zdrowy, pełen jeszcze siły stary będzie żył ze trzysta lat. Do tego czasu jego sąsiedzi, najprawdopodobniej jego własne dzieci, znacznie młodsze, staną się podobnymi, on zaś wtedy będzie mógł sobie paść.
W tej dąbrowie nie powinna odzywać się siekiera. Składająca się z sześćset- i siedmiusetletnich dębów powinna zostać rezerwatem wielkości, uwierzytelnieniem tego, co może wydać nasza ziemia.
Wróciliśmy do dziadkowej chaty na wieczerzę. Czyste, bielone ściany, wyszywane ręczniki, które nadawały się jako eksponaty do muzeum, urocze pokrywy na ścianach i łóżkach, pstre chodniki. Bielusieńki piec z mnóstwem przybudówek jakby jakaś swoista piękna architektura. Dziwnie jakoś było spać pod tymi tęczowymi pokrywami, na tych wyszywanych poduszkach, na tych prześcieradłach obrzeżonych wyszywanką. Poprosiliśmy o pozwolenie pójścia na siano, po upartej walce uzyskaliśmy zgodę i byliśmy za to ukarani.
Tej nocy, podobnie jak kozaków czy szlachtę w pochodach, obskoczyły nas pchły. Nie czułem tego, ale opowiadali koledzy.
Zbudziłem się w nocy wypoczęty po krótkim, kamiennym śnie. Gdzieś niżej wzdychała krowa, słyszało się senny, nocny poszum leśny, także podobny do westchnień.
Zlazłem ze stogu, wyszedłem na podwórko, usiadłem na pniu i zapaliłem papierosa. Wciąż szumiał las, nad głową lśniły gwiazdy. Myśli wracały do tego, co ujrzałem. Tak, tej dąbrowy w żadnym wypadku nie wolno było skazywać na wyrąb. Potrzebne jest odpowiednie zarządzenie. Żadna korzyść gospodarza nie zastąpi tej wielkiej straty moralnej. Wyjątkowe drzewa, jakich, być może, nie ma w całej Europie. A już w takim nagromadzeniu to nie ma na pewno! Trzeba jej bronić, przyprowadzać tutaj cudzoziemców, żeby budzić ich podziw, przyprowadzić tutaj wszystkie dzieci, żeby ją zapamiętały, żeby na całe życie nabrały synowskiego szacunku dla ziemi, która dała życie jemu i innym kolosom.
Przed ranem zdrzemnąłem się na chwilę. Po prostu zwiesiłem głowę na piersi, kiedy ją znów uniosłem - lada moment powinno było ukazać się słońce, wesoło siniało niebo, świeży powiew był jak pocałunek ukochanej.
Obudziło mnie jakieś skrzeczenie. Sroki unikają w lecie wsi, ta jednak wieś niemal sama była lasem. I oto nade mną skrzeczała sroka, wesoło wpatrując się we mnie paciorkiem oka. Jakaś zabawna sroka bez ogona, przypominająca chochlę, ale bez trzonka.
Roześmiałem się i wstałem na spotkanie wschodu.
Potem znów pojechaliśmy pod dąb. Filmować go, niestety, było bardzo trudno. W gęstej cienistej dąbrowie nawet i słońce nie płoszyło pomrocza. Ziemia jak gdyby rozhuśtała setki kadzielnic. Dym mgieł pełzł ku wierzchowinom, jakby poganie składali tutaj ofiary.
Tolik żałował, że nie może wdrapać się na wierzchołek. Nie potrafił tego dokonać ten, który w drodze umiał robić zdjęcia - omal w takich okolicznościach nie zginęliśmy pod Szczorsami - wisząc na powrozie nad otchłanią, spod skrzydła samolotu. Potrafiłby może to robić i we wnętrzu wieloryba.
Jak można było wdrapać się po gładkiej kolumnie? W dodatku pod samą niemal wierzchowiną unosił się nad jedną małą dziuplą niby dym rój dzikich pszczół. Nikt tam nie mógł się znaleźć, stary opowiadał, że pamięta jeszcze obecność pszczół ze swego dzieciństwa.